Mikołaj przyniósł mi pod choinkę fantastyczną książkę Murakamiego "O bieganiu..." i nowiutkiego Garmina 305! Pogoda do biegania jest genialna. I co?
Zawieszam buty na kołku, bo nowa franca się przyplątała, a mianowicie prawdopodobnie coś z moim achillesem. Niby nie boli, ale jakoś tak trochę ściska w okolicach pięty i nad nią, więc chyba jednak coś tam się dzieje. Fakt że ostatnio, mea culpa, zaniedbałam trochę rozciąganie "po", no i może to w połączeniu z dłuższymi i szybszymi treningami dało właśnie taki efekt.
Poczytawszy na forach i blogach (w tym znajomych - Midi, Mauser) ile się można bujać z achillesem i czym kończy się zlekceważenie pierwszych objawów, że coś jest nie halo, postanowiłam tym razem grzecznie schować buty do szafy na 10 dni (na razie) i dać nodze odpocząć. Tym bardziej, że 14 stycznia wyjazd na narty. Trochę więc nogę rozciągam, chłodzę, smaruję Mobilatem i klnę pod nosem. Aha i zaczynam basen - zgodnie z radą Mausera porzuciłam wstępne plany rowerowe i zostawiłam pływanie (oraz, oczywiście wspinanie). Dziś zameldowałam się o 7:50 na OSiR Polna, gdzie do znudzenia pływałam na grzbiecie na zmianę z kraulem na samych rękach :(
Do lekarza jednak jeszcze nie idę - popróbuję sama z tego wyjść i bardzo proszę o trzymanie kciuków, żeby się udało :)
Blog o bieganiu w damskim wydaniu. Po mieście, po lesie i górach - wszędzie, byle do przodu...i w górę :)
środa, 28 grudnia 2011
poniedziałek, 26 grudnia 2011
BIEG NA CZUJA - relacja, wyniki
No i po Biegu na Czuja. I-szym Biegu na Czuja :) Gratulacje i podziękowania dla wszystkich zawodników i wspierających gości! Szczególnie za to, że nie zraziła ich ani nędzna pogoda ani poświąteczne rozleniwienie.
Chcąc zamieścić małą relację zacznę od godz. 9:30 rano. Tym razem serwisy meteo były precyzyjne i kiedy wyjrzałam przez okno obawiając się, że będzie padać.. padało. Do dźwięków deszczu za oknem wkrótce dołączyły dźwięki sms-ów z wiadomością, że dwie z zapisanych na bieg zawodniczek nie przybędą. Wierzyłam jednak, że pozostała twarda czwórka nie zawiedzie i nie pomyliłam się :)
Po podaniu deklarowanego czasu, w jakim przebiegną 5 km, na starcie ustawili się: Emilia, Hania, Asia, która wpadła na bieg prawie w ostatniej chwili, bo dziś miała Dzień Mylenia Trasy i Wojtek. Jak widać, na linii startu tłoku nie było, dzięki czemu zawodnicy uniknęli tratowania się na pierwszym zakręcie, a czas brutto mógł wreszcie być równy czasowi netto.
Na sygnał dany przez Bartka wszyscy dziarsko ruszyli w stronę lasu. Trochę martwiliśmy się, czy się nie zgubią, chociaż wcześniej udało się nam poprzyklejać na drzewach strzałki kierunkowe wzdłuż całej trasy.
Pierwsza linię mety przecięła Hanka osiągając bardzo dobry czas w wietrznym i błotnistym lesie (24:18). Tym razem jednak nie o to chodziło, kto pierwszy będzie na mecie. Chodziło o czuja.
Sześć minut później na ostatniej prostej ukazały się sylwetki Wojtka i Emilii, którzy jak się zdawało, celowali w podobne tempo biegu. Prawie jednocześnie wbiegli na metę z czasem 30:46 i 30:47.
Wypatrywaliśmy Aśki. Wypatrywaliśmy, wypatrywaliśmy ... i nic. Uznaliśmy, że albo zadeklarowała czas na 5 km w okolicach 60 min. :) albo się po prostu zgubiła, więc po kolei wyruszały do lasu poszczególne osoby na poszukiwania, ale na próżno. W końcu wzięłam rower Bartka (kolana pod brodą, bo koła 20 cali i kapeć na tylnej oponie) i popędziłam szukać Asi. Musiałam chyba wyglądać jak pani, która ukradła jakiemuś dziecku rowerek i teraz próbuje na nim zwiać przez las. W końcu dostałam info, że po 1 godzinie i 15 minutach Asia aka Ironwoman osiągnęła linię mety. Okazało się że naprawdę miała Dzień Mylenia Trasy i zamiast wedle strzałek pobiegła za jakimś postronnym biegaczem :)
Bardzo się ucieszyliśmy, że jednak się odnalazła, bo wszystkim było już naprawdę zimno.
Przyszedł wreszcie czas na ogłoszenie zwycięzcy i wręczenie dyplomów oraz nagrody.
I tak, I-szy Bieg na Czuja wygrała Hania, która pomyliła się w swoim szacowanym wyniku (25:00) tylko o 42 sekundy, czyli jak widać bieganie na czuja naprawdę nieźle jej wychodzi! Hip hip hurra dla Hani!
Kolejne miejsca zajęli:
Emilia - 47 sek pomyłki, a więc można powiedzieć, że podium było również w jej zasięgu,
Wojtek - 2 min. 8 sek. pomyłki
Aśka - (nie wiem, czy można tu mówić o pomyłce, ale przez pościg za biegaczem X rozminęła się z deklarowanym czasem o 45 min! :-D
A na koniec puściliśmy wszystkich z dyplomami i torbami :)
Mam nadzieję, że za jakiś czas uda się zorganizować II-gi Bieg na Czuja, tym razem w większym gronie i przy lepszej pogodzie.
Chcąc zamieścić małą relację zacznę od godz. 9:30 rano. Tym razem serwisy meteo były precyzyjne i kiedy wyjrzałam przez okno obawiając się, że będzie padać.. padało. Do dźwięków deszczu za oknem wkrótce dołączyły dźwięki sms-ów z wiadomością, że dwie z zapisanych na bieg zawodniczek nie przybędą. Wierzyłam jednak, że pozostała twarda czwórka nie zawiedzie i nie pomyliłam się :)
Po podaniu deklarowanego czasu, w jakim przebiegną 5 km, na starcie ustawili się: Emilia, Hania, Asia, która wpadła na bieg prawie w ostatniej chwili, bo dziś miała Dzień Mylenia Trasy i Wojtek. Jak widać, na linii startu tłoku nie było, dzięki czemu zawodnicy uniknęli tratowania się na pierwszym zakręcie, a czas brutto mógł wreszcie być równy czasowi netto.
Na sygnał dany przez Bartka wszyscy dziarsko ruszyli w stronę lasu. Trochę martwiliśmy się, czy się nie zgubią, chociaż wcześniej udało się nam poprzyklejać na drzewach strzałki kierunkowe wzdłuż całej trasy.
Pierwsza linię mety przecięła Hanka osiągając bardzo dobry czas w wietrznym i błotnistym lesie (24:18). Tym razem jednak nie o to chodziło, kto pierwszy będzie na mecie. Chodziło o czuja.
Ten spacerowy krok to tylko pozory :) |
Sześć minut później na ostatniej prostej ukazały się sylwetki Wojtka i Emilii, którzy jak się zdawało, celowali w podobne tempo biegu. Prawie jednocześnie wbiegli na metę z czasem 30:46 i 30:47.
Wypatrywaliśmy Aśki. Wypatrywaliśmy, wypatrywaliśmy ... i nic. Uznaliśmy, że albo zadeklarowała czas na 5 km w okolicach 60 min. :) albo się po prostu zgubiła, więc po kolei wyruszały do lasu poszczególne osoby na poszukiwania, ale na próżno. W końcu wzięłam rower Bartka (kolana pod brodą, bo koła 20 cali i kapeć na tylnej oponie) i popędziłam szukać Asi. Musiałam chyba wyglądać jak pani, która ukradła jakiemuś dziecku rowerek i teraz próbuje na nim zwiać przez las. W końcu dostałam info, że po 1 godzinie i 15 minutach Asia aka Ironwoman osiągnęła linię mety. Okazało się że naprawdę miała Dzień Mylenia Trasy i zamiast wedle strzałek pobiegła za jakimś postronnym biegaczem :)
Bardzo się ucieszyliśmy, że jednak się odnalazła, bo wszystkim było już naprawdę zimno.
Przyszedł wreszcie czas na ogłoszenie zwycięzcy i wręczenie dyplomów oraz nagrody.
I tak, I-szy Bieg na Czuja wygrała Hania, która pomyliła się w swoim szacowanym wyniku (25:00) tylko o 42 sekundy, czyli jak widać bieganie na czuja naprawdę nieźle jej wychodzi! Hip hip hurra dla Hani!
Kolejne miejsca zajęli:
Emilia - 47 sek pomyłki, a więc można powiedzieć, że podium było również w jej zasięgu,
Wojtek - 2 min. 8 sek. pomyłki
Aśka - (nie wiem, czy można tu mówić o pomyłce, ale przez pościg za biegaczem X rozminęła się z deklarowanym czasem o 45 min! :-D
A na koniec puściliśmy wszystkich z dyplomami i torbami :)
Mam nadzieję, że za jakiś czas uda się zorganizować II-gi Bieg na Czuja, tym razem w większym gronie i przy lepszej pogodzie.
niedziela, 25 grudnia 2011
"Bieg na czuja" - referendum
UWAGA!!!
BIEG NA CZUJA - czyli zapowiadana na poniedziałek zabawa biegowa na Kabatach już coraz bliżej, bo już jutro o 11:00.
Jedno co mnie martwi to pogoda, bo niektóre serwisy meteo pokazują na jutro deszcz i wiatr. Inne tylko zachmurzenie czyli na dwoje babka wróżyła. Będzie padać albo nie będzie :)Accuweather - tu deszcz
Wunderground - i tu deszcz
W Weatheronline, wygląda to trochę bardziej optymistycznie:
Pytanie brzmi więc, ile osób spośród zgłoszonych przyjdzie nawet, jeśli będzie padać? Dziś idziemy z Wojtkiem sprawdzić trasę w lesie więc dam też znać po południu, w jakim jest stanie.
My będziemy tam na pewno niezależnie od pogody, ale jak reszta zawodników? Nie poddajemy się i jesteśmy twardzi, czy przekładamy imprezę na inny termin np. 7 stycznia 2012? Albo można też przenieść na Trasę Siekierkowską, gdzie się biegnie po kostce. Piszcie szczerze :)
Na wszelki wypadek jeszcze raz informacje organizacyjne i mapka:
Data: 26 grudnia 2011 godz. 11:00
Dystans: 5 km
Miejsce biegu: Las Kabacki (przy linii startu na Grand Prix W-wy czyli za Tesco).
No i zasada główna Biegu:
1. Każdy uczestnik przed biegiem dostaje karteczkę, na której zapisuje imię i nazwisko oraz DEKLAROWANY CZAS, W JAKIM MYŚLI, ŻE PRZEBIEGNIE 5 KM :) Wygrywa ten kto się najmniej pomyli w typowaniu własnego tempa.
Przewidziana Nagroda Główna i drobna nagroda dla każdego!
Z OSTATNIEJ CHWILI! - JESTEŚMY TWARDZI, BIEGNIEMY, MIEJSCE I TERMIN AKTUALNY. DO ZOBACZENIA JUTRO! :)
niedziela, 18 grudnia 2011
Lubię zimę
Hu hu ha, kto by nie lubił takiej zimy, jeśli musi siedzieć w mieście, jeździć samochodem i jeszcze czasem sobie konkretnie pobiegać.
Wiem co prawda, że dzieci są sytuacją wyraźnie zniesmaczone, a może raczej zaniepokojone - słyszę to codziennie. Faktycznie, będąc dzieckiem też uważałam, że zima bez śniegu to lipa (ale takich lipnych zim kiedyś nie było). No w każdym razie ja dzieckiem już nie jestem, więc wszystkie 3 treningi w tym tygodniu wykonałam z czystym zadowoleniem i komfortowo. No może z wyjątkiem dzisiejszego, ale o tym za chwilkę.
Tydzień zaplanowałam zgodnie z utartym schematem: wtorek interwały, piątek tempo narastające, niedziela wybieganie.
We wtorek udało się wybiec z domu o 7:30, dzięki czemu już nie było ciemno, ale jeszcze szron się skrzył we wschodzącym słońcu - pięknie. Jakieś 3 km rozgrzewki i 10 x 1 min w okolicach 4:55-5:00.
W piątek z kolei wymyśliłam BNP - najpierw miało być to 45 min podzielone na 3 piętnastki, ale w końcu przy ostatniej najszybszej części zabrakło mi już pary w nogach i miała 10 min zamiast 15 min. Tak czy siak, było nieźle - gdzieś z tyłu głowy aż mi się czai po całym tym pechowym roku obawa, że jak to? nie boli? nie zatyka astma? coś to podejrzane :)
No a na niedzielę zaplanowałam około 13 km na spokojnie. Przez okno o 8:00 rano zanotowałam, że nie pada i nie ma szronu, więc ubrana w Icebreakera 150, t-shirt techniczny i bluzę Nike Dri-fit oraz... o zgrozo - buffa jako opaskę na głowę, udałam się w stronę Mostu Siekierkowskiego. Samochód został niedaleko, a ja ruszyłam przed siebie i szybko się zorientowałam, że była to najgłupsza trasa, jaką mogłam na dziś wybrać, ponieważ zdmuchiwało mnie z Mostu, a właściwie pchało do tyłu, gdyż na rozgrzewkę obrałam kierunek wmordewind. Jakoś tak mam jednak, że mówię sobie, "dobra jakoś to będzie" więc nie zawróciłam, tylko walczyłam z wiatrem dalej. Wszyscy aktywiści (czyli aktywni w niedzielny poranek biegacze i rowerzyści) byli zakutani w kominiarki na twarz albo kaptury, a ja z włoskiem rozwianym orałam pod wiatr marząc, żeby dobiec do nawrotu, po którym będzie fajnie, bo będzie mnie pchało do przodu zamiast do tyłu.
Niestety po nawrocie okazało się, że biegnie się owszem łatwiej, ale wieje w lekko spocone plecy i w gołą głowę. W myślach robiłam więc spis inwentaryzacyjny podręcznej apteczki zastanawiając się, czy mam w domu specyfiki na przeziębienie. W efekcie 11-ty kilometr przez Most pokonałam w tempie ok. 5:00 bo po prostu chciałam się stamtąd jak najszybciej zawinąć. Skończyło się na 12,3 km łącznie i z ulgą dopadłam ciepłego samochodu :) Mimo wszystko było bardzo fajnie i dobrze mi się biegło.
Przyszły tydzień zapowiada się też nieźle. Chcę się raz wybrać do Lasu Kabackiego sprawdzić trasę pod Bieg Wyczuj Tempo czy też Bieg na Czuja :)
Przy okazji już jestem umówiona na wigilijny biegowy poranek. No i 24 grudnia, pod choinką razem z Wojtkiem znajdziemy... Garmina 305, który sama tam zresztą położę jako Pani Mikołajowa, ho ho ho ho!
ps. zapisałam się jednak na Półmaraton Warszawski :)
Wiem co prawda, że dzieci są sytuacją wyraźnie zniesmaczone, a może raczej zaniepokojone - słyszę to codziennie. Faktycznie, będąc dzieckiem też uważałam, że zima bez śniegu to lipa (ale takich lipnych zim kiedyś nie było). No w każdym razie ja dzieckiem już nie jestem, więc wszystkie 3 treningi w tym tygodniu wykonałam z czystym zadowoleniem i komfortowo. No może z wyjątkiem dzisiejszego, ale o tym za chwilkę.
Tydzień zaplanowałam zgodnie z utartym schematem: wtorek interwały, piątek tempo narastające, niedziela wybieganie.
We wtorek udało się wybiec z domu o 7:30, dzięki czemu już nie było ciemno, ale jeszcze szron się skrzył we wschodzącym słońcu - pięknie. Jakieś 3 km rozgrzewki i 10 x 1 min w okolicach 4:55-5:00.
W piątek z kolei wymyśliłam BNP - najpierw miało być to 45 min podzielone na 3 piętnastki, ale w końcu przy ostatniej najszybszej części zabrakło mi już pary w nogach i miała 10 min zamiast 15 min. Tak czy siak, było nieźle - gdzieś z tyłu głowy aż mi się czai po całym tym pechowym roku obawa, że jak to? nie boli? nie zatyka astma? coś to podejrzane :)
No a na niedzielę zaplanowałam około 13 km na spokojnie. Przez okno o 8:00 rano zanotowałam, że nie pada i nie ma szronu, więc ubrana w Icebreakera 150, t-shirt techniczny i bluzę Nike Dri-fit oraz... o zgrozo - buffa jako opaskę na głowę, udałam się w stronę Mostu Siekierkowskiego. Samochód został niedaleko, a ja ruszyłam przed siebie i szybko się zorientowałam, że była to najgłupsza trasa, jaką mogłam na dziś wybrać, ponieważ zdmuchiwało mnie z Mostu, a właściwie pchało do tyłu, gdyż na rozgrzewkę obrałam kierunek wmordewind. Jakoś tak mam jednak, że mówię sobie, "dobra jakoś to będzie" więc nie zawróciłam, tylko walczyłam z wiatrem dalej. Wszyscy aktywiści (czyli aktywni w niedzielny poranek biegacze i rowerzyści) byli zakutani w kominiarki na twarz albo kaptury, a ja z włoskiem rozwianym orałam pod wiatr marząc, żeby dobiec do nawrotu, po którym będzie fajnie, bo będzie mnie pchało do przodu zamiast do tyłu.
Niestety po nawrocie okazało się, że biegnie się owszem łatwiej, ale wieje w lekko spocone plecy i w gołą głowę. W myślach robiłam więc spis inwentaryzacyjny podręcznej apteczki zastanawiając się, czy mam w domu specyfiki na przeziębienie. W efekcie 11-ty kilometr przez Most pokonałam w tempie ok. 5:00 bo po prostu chciałam się stamtąd jak najszybciej zawinąć. Skończyło się na 12,3 km łącznie i z ulgą dopadłam ciepłego samochodu :) Mimo wszystko było bardzo fajnie i dobrze mi się biegło.
Przyszły tydzień zapowiada się też nieźle. Chcę się raz wybrać do Lasu Kabackiego sprawdzić trasę pod Bieg Wyczuj Tempo czy też Bieg na Czuja :)
Przy okazji już jestem umówiona na wigilijny biegowy poranek. No i 24 grudnia, pod choinką razem z Wojtkiem znajdziemy... Garmina 305, który sama tam zresztą położę jako Pani Mikołajowa, ho ho ho ho!
ps. zapisałam się jednak na Półmaraton Warszawski :)
poniedziałek, 12 grudnia 2011
Bieg "WYCZUJ TEMPO" - lista startowa :)
Aloha!
Jak na prawdziwy bieg przystało, przydałoby się mieć prawdziwą listę startową, żeby było wiadomo, ile osób ma ochotę pobiec i ile nagród-niespodzianek mamy przygotować ;-)
Zanim się wpiszecie, wielka prośba - przynieście (kto ma) indywidualne termosy z herbatą i innymi ciepłymi napojami, bo nie dysponujemy kotłem na uwarzenie większej ilości napoju. Tzw. przekąski energetyczne uzupełniające stracone zapasy sił zapewniamy!
Start planujemy na okrągłą godzinę 11:00, więc przydałoby się być wcześniej w celach rozgrzewki, itd.
Kto chętny na bieg, niech się dopisuje w komentarzach, a ja przeniosę nazwiska na poniższą listę.
LISTA STARTOWA:
1. Ewa Siwoń
2. Wojtek Siwoń
3. Hania Walenta
4. Staszek Walenta
5. Kasia Wolska
6. Emilia Przybył
7. Joanna Mostowska
8. Jakub Karp
PS. Uwaga! Szukamy też fajnego hasła związanego z biegiem "Wyczuj Tempo" - licząc na waszą wenę twórczą i dobre pomysły!
Jak na prawdziwy bieg przystało, przydałoby się mieć prawdziwą listę startową, żeby było wiadomo, ile osób ma ochotę pobiec i ile nagród-niespodzianek mamy przygotować ;-)
Zanim się wpiszecie, wielka prośba - przynieście (kto ma) indywidualne termosy z herbatą i innymi ciepłymi napojami, bo nie dysponujemy kotłem na uwarzenie większej ilości napoju. Tzw. przekąski energetyczne uzupełniające stracone zapasy sił zapewniamy!
Start planujemy na okrągłą godzinę 11:00, więc przydałoby się być wcześniej w celach rozgrzewki, itd.
Kto chętny na bieg, niech się dopisuje w komentarzach, a ja przeniosę nazwiska na poniższą listę.
LISTA STARTOWA:
1. Ewa Siwoń
2. Wojtek Siwoń
3. Hania Walenta
4. Staszek Walenta
5. Kasia Wolska
6. Emilia Przybył
7. Joanna Mostowska
8. Jakub Karp
PS. Uwaga! Szukamy też fajnego hasła związanego z biegiem "Wyczuj Tempo" - licząc na waszą wenę twórczą i dobre pomysły!
niedziela, 4 grudnia 2011
Wyczuj tempo!
Moi drodzy!
Rozglądając się za poświątecznymi krótkimi biegami organizowanymi w Warszawie stwierdziłam ...ich brak. Przyznam szczerze, że szukaliśmy z Wojtkiem jakiejś miłej piątki, która wniosła by trochę adrenaliny do ciała zasiedziałego przy świątecznym stole i podświadomie domagającego się "wyprowadzenia na spacer". OK, a więc skoro nie ma, to sami sobie taki bieg zrobimy!
Niniejszym ogłaszam zatem, że organizujemy towarzyski bieg poświąteczny pod hasłem WYCZUJ TEMPO!
Oczywiście, żeby formalnościom stało się zadość poniżej przedstawiamy sklecony naprędce BWR czyli Bardzo Ważny Regulamin ;-)
Data: 26 grudnia 2011 godz. 11:00
Miejsce biegu: Las Kabacki (wstępnie przy linii startu na GP W-wy czyli za Tesco)*
*w razie zasp i śniegu po pas (czy ktoś w to wierzy?) możemy przenieść bieg np. na Trasę Siekierkowską (tam gdzie było też jedno GP)
Dystans: 5 km
No i zasada główna Biegu:
1. Każdy uczestnik przed biegiem dostaje karteczkę, na której zapisuje imię i nazwisko oraz DEKLAROWANY CZAS, W JAKIM MYŚLI, ŻE PRZEBIEGNIE 5 KM
2. Karteczki wrzucamy do urny ;-) a pulsometry i stopery do depozytu, haha (tak, tak, nie ma podglądania!)
3. Na mecie będzie mierzony czas stoperem (chipy nie są przewidziane, co najwyżej chipsy) i porównywany z czasem deklarowanym.
4. Zwycięzcą zostaje osoba, która przybiegnie w czasie najbardziej zbliżonym do deklarowanego, ale przewidujemy coś miłego dla każdego :)
Traktujemy wszystko z lekkim przymrużeniem oka, nie chodzi o setne i dziesiąte sekund. Zastanawiam się, jak by tu sensownie mierzyć czas na mecie - na razie do dyspozycji mam jednego człowieka niebiegnącego + stoper. Może jakieś pomysły, oferty, ludzie do pomocy?
Może puszczać wszystkich nie jednocześnie, ale co chwilę i każdy sobie sam włączy swój stoper/pulsometr (oznaczony np. numerem startowym) odda "stoperowemu" a potem w momencie przekraczania mety dostanie do ręki w celu własnoręcznego zastopowania. Czekam na pomysły i info czy ktoś w ogóle będzie w W-wie w tym czasie i jest zainteresowany taką zabawą :)
ZAPRASZAMY!
Inicjator: etrampki.pl feat. Ewa i Wojtek
Sponsor medialny: blog "do-przodu-i-w-gore" ;-)
Sponsor bardziej konkretny: HRmax.pl
Rozglądając się za poświątecznymi krótkimi biegami organizowanymi w Warszawie stwierdziłam ...ich brak. Przyznam szczerze, że szukaliśmy z Wojtkiem jakiejś miłej piątki, która wniosła by trochę adrenaliny do ciała zasiedziałego przy świątecznym stole i podświadomie domagającego się "wyprowadzenia na spacer". OK, a więc skoro nie ma, to sami sobie taki bieg zrobimy!
Niniejszym ogłaszam zatem, że organizujemy towarzyski bieg poświąteczny pod hasłem WYCZUJ TEMPO!
Oczywiście, żeby formalnościom stało się zadość poniżej przedstawiamy sklecony naprędce BWR czyli Bardzo Ważny Regulamin ;-)
Data: 26 grudnia 2011 godz. 11:00
Miejsce biegu: Las Kabacki (wstępnie przy linii startu na GP W-wy czyli za Tesco)*
*w razie zasp i śniegu po pas (czy ktoś w to wierzy?) możemy przenieść bieg np. na Trasę Siekierkowską (tam gdzie było też jedno GP)
Dystans: 5 km
No i zasada główna Biegu:
1. Każdy uczestnik przed biegiem dostaje karteczkę, na której zapisuje imię i nazwisko oraz DEKLAROWANY CZAS, W JAKIM MYŚLI, ŻE PRZEBIEGNIE 5 KM
2. Karteczki wrzucamy do urny ;-) a pulsometry i stopery do depozytu, haha (tak, tak, nie ma podglądania!)
3. Na mecie będzie mierzony czas stoperem (chipy nie są przewidziane, co najwyżej chipsy) i porównywany z czasem deklarowanym.
4. Zwycięzcą zostaje osoba, która przybiegnie w czasie najbardziej zbliżonym do deklarowanego, ale przewidujemy coś miłego dla każdego :)
Traktujemy wszystko z lekkim przymrużeniem oka, nie chodzi o setne i dziesiąte sekund. Zastanawiam się, jak by tu sensownie mierzyć czas na mecie - na razie do dyspozycji mam jednego człowieka niebiegnącego + stoper. Może jakieś pomysły, oferty, ludzie do pomocy?
Może puszczać wszystkich nie jednocześnie, ale co chwilę i każdy sobie sam włączy swój stoper/pulsometr (oznaczony np. numerem startowym) odda "stoperowemu" a potem w momencie przekraczania mety dostanie do ręki w celu własnoręcznego zastopowania. Czekam na pomysły i info czy ktoś w ogóle będzie w W-wie w tym czasie i jest zainteresowany taką zabawą :)
ZAPRASZAMY!
Inicjator: etrampki.pl feat. Ewa i Wojtek
Sponsor medialny: blog "do-przodu-i-w-gore" ;-)
Sponsor bardziej konkretny: HRmax.pl
piątek, 25 listopada 2011
Poranek z hipergrawitacją - wieczór z wielką piłką
Dziś Dzień Misia - co prawda pluszowego, ale myślę, że może to być dobra okazja, żeby złożyć wyrazy uznania wszystkim misiowym mamom, w tym na przykład koalom, które muszą wspinać się po drzewach ze słodkim ciężarem na plecach.
Zrozumiałam to dobitnie po dzisiejszym wspinaczkowym treningu na "koalę", podczas którego dostałam przyjemny "paseczek" o wadze 5 kg i ubrawszy go musiałam robić przez prawie godzinę różne wygibasy na bulderze czyli niskiej, ale przewieszonej ściance.
Taki trening hipergrawitacyjny ma podobno głęboki sens przy rozwijaniu siły (pozostaje mi w to wierzyć:)), no bo łatwo sobie wyobrazić jak lekko jest, gdy już się człowiek tego balastu pozbędzie. Jednak podczas wspinaczki z obciążeniem dostają mocno wszystkie stawy, plecy, palce i delikwent (czyli ja) na koniec wytacza się ze ścianki z potem na czole. Tak, tak mamy koale nie mają lekko.
O 14-tej czułam się tak wypluta, że zaczęłam żałować, że warsztaty Ergo ze stabilizacji nie są jutro. Zapisałam się na nie, a teraz czułam, że nie mam na nic siły. Na szczęście udało się jakoś zregenerować i dotrzeć na wieczór z wielką piłką oraz innymi gadżetami. Wiedziałam od Hanki (która też była na warsztatach), że prowadzący czyli Agnieszka i Jarek dają w kość, a jednocześnie są bardzo dobrzy merytorycznie. Swoje przygody ze stabilizacją zaczęłam po kontuzji więzadła bocznego i stwierdziłam, że fajnie by było rozwinąć się w tym temacie robiąc nowe ćwiczenia pod okiem fachowców.
Warsztaty były w małych grupach i trwały godzinę, podczas której zaliczaliśmy różne stacje: wielkie piłki, berety, bosu i równoważnię.
Dla mnie najtrudniejsze okazało się leżenie z nogami na piłce, biodrami w górze i podnoszenie w górę jednej nogi oraz dwóch rąk jednocześnie (spróbujcie koniecznie! :-D):
Drugie w rankingu pod względem masakryczności były ćwiczenia wymagające stabilizacji bocznej (oj, jak wyszedł jej brak!). Też na piłce i też podnoszenie nogi, ale bokiem. Trenerka Agnieszka robiła to z wdziękiem i tak naturalnie, jakby w życiu większość czynności wykonywała leżąc na piłce bokiem. Jednak po prezentacji, gdy się za to zabrałam okazało się że to wcale nie jest łatwe.
Nowe więc zadanie: ĆWICZYMY STABILIZACJĘ BOCZNĄ czyli cały gorset mięśniowy wokół pasa i bioder. Ku własnemu zdziwieniu nieźle poszło mi na "pół-piłce" czyli Bosu. Chyba dzięki robieniu podobnych ćwiczeń właśnie po kontuzji kolana.
Ogólnie warsztaty uważam za bardzo udane. Stabilizacja to coś, czego kiedyś kompletnie nie doceniałam i dopiero jakiś czas temu okazało się, że jest ważny element sukcesu zarówno w bieganiu, we wspinaniu jak i na przykład jeździe na nartach. Alpejczycy przed sezonem ćwiczą podobno tak, że robią salta z lądowaniem na piłce rehabilitacyjnej - patrząc na to co wyczynia na stoku Bode Miller (USA) jestem w stanie w to uwierzyć :)
ps. Pozdrowienia dla Hani i Mausera, z którymi miałam przyjemność ćwiczyć na warsztatach.
fot. Ergo-Centrum Biegowe
Zrozumiałam to dobitnie po dzisiejszym wspinaczkowym treningu na "koalę", podczas którego dostałam przyjemny "paseczek" o wadze 5 kg i ubrawszy go musiałam robić przez prawie godzinę różne wygibasy na bulderze czyli niskiej, ale przewieszonej ściance.
Taki trening hipergrawitacyjny ma podobno głęboki sens przy rozwijaniu siły (pozostaje mi w to wierzyć:)), no bo łatwo sobie wyobrazić jak lekko jest, gdy już się człowiek tego balastu pozbędzie. Jednak podczas wspinaczki z obciążeniem dostają mocno wszystkie stawy, plecy, palce i delikwent (czyli ja) na koniec wytacza się ze ścianki z potem na czole. Tak, tak mamy koale nie mają lekko.
O 14-tej czułam się tak wypluta, że zaczęłam żałować, że warsztaty Ergo ze stabilizacji nie są jutro. Zapisałam się na nie, a teraz czułam, że nie mam na nic siły. Na szczęście udało się jakoś zregenerować i dotrzeć na wieczór z wielką piłką oraz innymi gadżetami. Wiedziałam od Hanki (która też była na warsztatach), że prowadzący czyli Agnieszka i Jarek dają w kość, a jednocześnie są bardzo dobrzy merytorycznie. Swoje przygody ze stabilizacją zaczęłam po kontuzji więzadła bocznego i stwierdziłam, że fajnie by było rozwinąć się w tym temacie robiąc nowe ćwiczenia pod okiem fachowców.
Warsztaty były w małych grupach i trwały godzinę, podczas której zaliczaliśmy różne stacje: wielkie piłki, berety, bosu i równoważnię.
Dla mnie najtrudniejsze okazało się leżenie z nogami na piłce, biodrami w górze i podnoszenie w górę jednej nogi oraz dwóch rąk jednocześnie (spróbujcie koniecznie! :-D):
Drugie w rankingu pod względem masakryczności były ćwiczenia wymagające stabilizacji bocznej (oj, jak wyszedł jej brak!). Też na piłce i też podnoszenie nogi, ale bokiem. Trenerka Agnieszka robiła to z wdziękiem i tak naturalnie, jakby w życiu większość czynności wykonywała leżąc na piłce bokiem. Jednak po prezentacji, gdy się za to zabrałam okazało się że to wcale nie jest łatwe.
Tu akurat na piłce jakaś dobrze ustabilizowana bocznie kursantka :) |
Nowe więc zadanie: ĆWICZYMY STABILIZACJĘ BOCZNĄ czyli cały gorset mięśniowy wokół pasa i bioder. Ku własnemu zdziwieniu nieźle poszło mi na "pół-piłce" czyli Bosu. Chyba dzięki robieniu podobnych ćwiczeń właśnie po kontuzji kolana.
Ogólnie warsztaty uważam za bardzo udane. Stabilizacja to coś, czego kiedyś kompletnie nie doceniałam i dopiero jakiś czas temu okazało się, że jest ważny element sukcesu zarówno w bieganiu, we wspinaniu jak i na przykład jeździe na nartach. Alpejczycy przed sezonem ćwiczą podobno tak, że robią salta z lądowaniem na piłce rehabilitacyjnej - patrząc na to co wyczynia na stoku Bode Miller (USA) jestem w stanie w to uwierzyć :)
ps. Pozdrowienia dla Hani i Mausera, z którymi miałam przyjemność ćwiczyć na warsztatach.
fot. Ergo-Centrum Biegowe
wtorek, 22 listopada 2011
Wokół się dzieje
Wokół trwa okres roztrenowania ... z tego wszystkiego i ja dziś nie poszłam na trening :) Tak naprawdę to trochę mi się nie chciało, a trochę byłam po prostu zawalona robotą i excuse znakomity się znalazł. Na swoje usprawiedliwienie mam 3 treningi w zeszłym tygodniu, w tym 12 km w 1:06 h zrobione w sobotę. Motywacji dodała mi wtedy mająca nastąpić za parę godzin grecka uczta u znajomych. I tak to udało się spalić 680 kcal, więc pewien zapas na ucztę był, jak się okazało bardzo potrzebny, bo i grillowana feta wjechała na stół i sałatka, potem rożki z ciasta filo i musaka, a na koniec ulepiaste, greckie słodycze, uff ;)
Jeśli o mnie chodzi to świetne roztrenowanie zaliczyłam od połowy sierpnia do połowy września (po kontuzji), więc uważam, że nie mam co chować butów do szafy - co najwyżej po to, żeby je zamienić na bardziej zimowe. Z drugiej strony po kiego, skoro zima w tym roku jeszcze nie zaskoczyła drogowców, a nawet w przyszłym tygodniu szykuje się ocieplenie. Dzięki tym łagodnym okolicznościom przyrody można biegać w cienkich ciuchach i bez przemoczonych nóg, chociaż chrupiący pod nogami śnieg i biały, puszysty las ma swój niepowtarzalny urok, na który troszkę czekam :)
Wokół trwa okres planowania startów ... poczytałam blogi i ogarnęła mnie panika, że jeszcze nic nie zaplanowałam ani na nic się nie zapisałam :) Maratonu raczej nie będzie, ale kusi mnie Warszawska Połówka przemaszerobiegnięta przeze mnie w marcu (ja wiosna, ja wiosna). Chyba wypadałoby pokonać wreszcie tę trasę w trochę lepszym stylu niż spacerując w różowej kiecce i rozdając promienne uśmiechy kibicom. Z drugiej strony muszę to dobrze przemyśleć, bo po sobotnich 12 km mięśnie goleniowo-kulszowe znowu coś się odezwały z lekkim bólem, co nie występuje u mnie np. przy 10 km. Muszę zrobić powtórkę niedługo i zobaczyć, czy znów boli. Jeśli tak, to jestem skazana na dyszki i piątki :( a tych będzie w 2012 zapewne w bród, więc nie ma co się spieszyć z zapisem. O maratonie na razie nie myślę - pomyślę, jesli faktycznie przebiegnę połówkę.
Wokół trwa okres wyjazdów wspinaczy w ciepłe rejony - Turcja, Słowenia, Hiszpania. Wspinaczy, którzy mają czas i kasę i mogą się wyrwać na 1-2 tyg. Marzy mi się taki wyjazd, ale póki co jestem skazana na sztuczną ściankę. Plus jest taki, że mój instruktor pogonił mnie do ćwiczenia siły i może dzięki temu zyskam przez zimę moc wielką, a wiosną w skałach zawstydzę Turbodymomena albo nawet samą skałę.
ps. Byłabym zapomniała - jeden start mam zaplanowany - to Ekiden 2012!
Jeśli o mnie chodzi to świetne roztrenowanie zaliczyłam od połowy sierpnia do połowy września (po kontuzji), więc uważam, że nie mam co chować butów do szafy - co najwyżej po to, żeby je zamienić na bardziej zimowe. Z drugiej strony po kiego, skoro zima w tym roku jeszcze nie zaskoczyła drogowców, a nawet w przyszłym tygodniu szykuje się ocieplenie. Dzięki tym łagodnym okolicznościom przyrody można biegać w cienkich ciuchach i bez przemoczonych nóg, chociaż chrupiący pod nogami śnieg i biały, puszysty las ma swój niepowtarzalny urok, na który troszkę czekam :)
Wokół trwa okres planowania startów ... poczytałam blogi i ogarnęła mnie panika, że jeszcze nic nie zaplanowałam ani na nic się nie zapisałam :) Maratonu raczej nie będzie, ale kusi mnie Warszawska Połówka przemaszerobiegnięta przeze mnie w marcu (ja wiosna, ja wiosna). Chyba wypadałoby pokonać wreszcie tę trasę w trochę lepszym stylu niż spacerując w różowej kiecce i rozdając promienne uśmiechy kibicom. Z drugiej strony muszę to dobrze przemyśleć, bo po sobotnich 12 km mięśnie goleniowo-kulszowe znowu coś się odezwały z lekkim bólem, co nie występuje u mnie np. przy 10 km. Muszę zrobić powtórkę niedługo i zobaczyć, czy znów boli. Jeśli tak, to jestem skazana na dyszki i piątki :( a tych będzie w 2012 zapewne w bród, więc nie ma co się spieszyć z zapisem. O maratonie na razie nie myślę - pomyślę, jesli faktycznie przebiegnę połówkę.
Wokół trwa okres wyjazdów wspinaczy w ciepłe rejony - Turcja, Słowenia, Hiszpania. Wspinaczy, którzy mają czas i kasę i mogą się wyrwać na 1-2 tyg. Marzy mi się taki wyjazd, ale póki co jestem skazana na sztuczną ściankę. Plus jest taki, że mój instruktor pogonił mnie do ćwiczenia siły i może dzięki temu zyskam przez zimę moc wielką, a wiosną w skałach zawstydzę Turbodymomena albo nawet samą skałę.
ps. Byłabym zapomniała - jeden start mam zaplanowany - to Ekiden 2012!
poniedziałek, 14 listopada 2011
Sezon wspinaczkowy zamknięty...w migawce obiektywu
Na blog "do przodu i w górę" dotarły właśnie fotki z ostatniego, opisanego niedawno, wypadu na Jurę. Kolejność zdarzeń w miarę chronologiczna, wszelkie podobieństwo bohaterów do osób rzeczywistych jest zupełnie zamierzone i nieprzypadkowe :)
A to Polska właśnie! |
Baby przodem - w drodze do skałek |
Rzut oka z góry na majdan na dole |
Emocjonalna interakcja na linii człowiek - kamień |
A jednak bluza biegowa firmy N. naprawdę ma właściwości odblaskowe |
3 głodne dzioby i XL-ka prosto z pieca u Włocha |
Jajo to power - treściwe śniadanko na 10 jaj, 1 patelnię i 3 widelce |
Wybieramy drogę czyli ...co by tu załoić |
Mła i piękne jesienne drzewo w tle |
W razie czego chwytne mogą być nie tylko cztery kończyny |
Rogaty obiekt latający |
Pod "Biblioteką" - na której nie ma za dużo do czytania |
Po godz. 16:00. Czas kończyć i zwijać się do chaty, bo widoczność trochę słaba :) Foty: Wojo |
piątek, 11 listopada 2011
Balon zamiast żony i lekki jęk zawodu
Najpierw się trzymał obok, nie odstępował na krok. "Ale podasz mi tempo z tego swojego footpoda?" Jednak kiedy obok zabujał się balon z wypisanym 50:00, mąż radośnie oznajmił "No to gonimy zająca" i oddalił się bez skrupułów. Żadnego buzi na pożegnanie ani nawet papa ;) Nie to żebym ja chciała dużo wolniej, też mi się marzyło atakowanie 50 min., chociaż zdawałam sobie sprawę, że to raczej nierealne - w sierpniu była kontuzja, a miesiąc temu w Biegnij Warszawo przybiegłam po 1 godz. i 43 sekundach. No więc ruszyłam za zającem, ale szybko zrozumiałam, że taka prędkość grozi mi obsuwką na końcu - wolałam biec w dziarskim, ale swoim tempie i czuć, że nie wykańczam się na początku.
Jak był efekt końcowy?
Wojtek trzymał się z zającem, dzięki czemu wykręcił czas 50:43 netto (brawo! w BW miał 53:54), natomiast ja równiutkie szwajcarskie 52:00 po opodatkowaniu. Czyli z jednej strony fajnie, bo prawie 9 minut szybciej niż na Biegnij Warszawo, ale wolniej o 1 min. 11 sek. niż w zeszłorocznym Biegu Niepodległości. Czyli .. lekki jęk zawodu :)
Mówiłam do siebie po drodze - ciśnij, może ci się uda zejść poniżej i nawet cały czas byłam oszukiwana, o czym za chwilę, ale czułam że speedowanie za wszelką cenę zemści się przed metą, do której będę się czołgać zamiast biec.
A o co chodzi z oszustwem? Otóż dziwna sprawa - wydawało mi się że mam precyzyjnie skalibrowanego footpoda, bo robiłam to dwukrotnie biorąc za wzorzec odcinek 2 km, tymczasem okazało się że moje tempo, z którego byłam tak zadowolona podczas biegu było o ok. 10 sek/km gorsze niż w rzeczywistości. Nie sądzę, żeby skutkiem tego były inne buty. Może inne tempo niż to, przy którym kalibrowałam sensor, ale w każdym razie stwierdzam, że to bardzo niefajnie biec wolniej niż się wydaje czy też wolniej, niż mówi ci twój "elektroniczny biegowy przyjaciel". Chyba kupię na amazonie Garmina 305 :)
Cieszę się za to, że namówiłam do startu kumpla, który przejechał trasę na rolkach i to był jego pierwszy rolkowy wyścig na czas w życiu. Tak mu się podobało, że przy następnej okazji startu rolkarzy planuje wziąć udział znowu.
Co do samej trasy to fajna, ale mega tłok, no i te przeszkody jak np. samochód marszałka, barierki wyrastająca nagle w poprzek trasy, trochę to mogli inaczej rozwiązać. Oczywiście w moim czasie i tak by to nic zmieniło. Znowu widziałam na trasie bosego biegacza, tym razem z flagą i wielkim uśmiechem na ustach. Stopy to pewnie ma jak Hobbit - w sensie takie odporne na skaleczenia.
Super udało się z pogodą - miało być zimno jak w psiarni, więc rano ubrałam się w kurtkę pod koszulkę biegową, czapkę i rękawiczki, a potem w szatni się na szybko przebierałam w cienkie ciuchy, żeby się nie ugotować na słońcu. Kurtka przydała się po biegu :)
Jak był efekt końcowy?
Wojtek trzymał się z zającem, dzięki czemu wykręcił czas 50:43 netto (brawo! w BW miał 53:54), natomiast ja równiutkie szwajcarskie 52:00 po opodatkowaniu. Czyli z jednej strony fajnie, bo prawie 9 minut szybciej niż na Biegnij Warszawo, ale wolniej o 1 min. 11 sek. niż w zeszłorocznym Biegu Niepodległości. Czyli .. lekki jęk zawodu :)
Mówiłam do siebie po drodze - ciśnij, może ci się uda zejść poniżej i nawet cały czas byłam oszukiwana, o czym za chwilę, ale czułam że speedowanie za wszelką cenę zemści się przed metą, do której będę się czołgać zamiast biec.
A o co chodzi z oszustwem? Otóż dziwna sprawa - wydawało mi się że mam precyzyjnie skalibrowanego footpoda, bo robiłam to dwukrotnie biorąc za wzorzec odcinek 2 km, tymczasem okazało się że moje tempo, z którego byłam tak zadowolona podczas biegu było o ok. 10 sek/km gorsze niż w rzeczywistości. Nie sądzę, żeby skutkiem tego były inne buty. Może inne tempo niż to, przy którym kalibrowałam sensor, ale w każdym razie stwierdzam, że to bardzo niefajnie biec wolniej niż się wydaje czy też wolniej, niż mówi ci twój "elektroniczny biegowy przyjaciel". Chyba kupię na amazonie Garmina 305 :)
Cieszę się za to, że namówiłam do startu kumpla, który przejechał trasę na rolkach i to był jego pierwszy rolkowy wyścig na czas w życiu. Tak mu się podobało, że przy następnej okazji startu rolkarzy planuje wziąć udział znowu.
Co do samej trasy to fajna, ale mega tłok, no i te przeszkody jak np. samochód marszałka, barierki wyrastająca nagle w poprzek trasy, trochę to mogli inaczej rozwiązać. Oczywiście w moim czasie i tak by to nic zmieniło. Znowu widziałam na trasie bosego biegacza, tym razem z flagą i wielkim uśmiechem na ustach. Stopy to pewnie ma jak Hobbit - w sensie takie odporne na skaleczenia.
Super udało się z pogodą - miało być zimno jak w psiarni, więc rano ubrałam się w kurtkę pod koszulkę biegową, czapkę i rękawiczki, a potem w szatni się na szybko przebierałam w cienkie ciuchy, żeby się nie ugotować na słońcu. Kurtka przydała się po biegu :)
ja po biegu, w dziwnej mgle - chyba zaparował "obiektyw" w telefonie :) |
środa, 9 listopada 2011
Tym razem się udało
W zeszły piątek zastanawiałam się, czy klątwa zamykania sezonu sportowego potrwa dalej i po przyjeździe w skały okaże się na przykład (wbrew prognozom), że leje. Na wszelki wypadek zapakowałam więc buty biegowe i leginsy, bo jak wszyscy wiedzą, ten sport nie zawiedzie nas nigdy.
Były jeszcze wahania związane z sobotnim GP Warszawy - chciałam tam pobiec treningowo na 5 km przed Biegiem Niepodległości, tym bardziej, że edycja odbywała się naprawdę blisko mojego domu. Jednak po ważeniu za i przeciw wybrałam skałki. Start na piątkę niewiele by zmienił, za to naprawdę bardzo się stęskniłam za spędzeniem weekendu na Jurze od czasu kontuzji kolana i nawet wizja raczej już zimnego wapienia nie była w stanie mnie odwieść od decyzji.
Decyzja okazała się jednak dobra:
- pogoda była przepiękna
- ludzi było mało, co oznaczało pełen luksus wyboru dróg wspinaczkowych
- lasy jesienne dodawały całości uroku
- i, co bardzo istotne, działała pizzeria u Włocha :)
Pierwsze pokontuzyjne wspinanie w skałach uświadomiło mi, że niestety zatraciłam trochę lewara czyli po prostu nie ta siła w bicepsie co wcześniej. Oczywiście można to nadrabiać w jakimś stopniu techniką, ale są skały i drogi gdzie bez bicka po prostu nie pójdzie :)
Poza tym powstała w mojej głowie pewna blokada i lęk przed mocnym skręceniem kolana. Skręt kolana (tzw. drop-knee) to podstawowy ruch wspinaczkowy pozwalający na sięgnięcie z mniejszym wysiłkiem do oddalonego chwytu. Niestety po naderwaniu więzadła bałam się mocno skręcić i chyba jeszcze chwila upłynie, zanim będę to robić na luzie. Pozostaje ćwiczyć stabilizację kolanka i obudowywać je mięśniami. Przyda się też do biegania. No i trzeba wyrzucić ten "szlaban" z głowy. W każdym razie sezon oficjalnie zamknęłam i do wiosny pozostaje mi panel czyli sztuczne ścianki, gdzie będę pracować m.in. nad lewarkiem :)
W najbliższej za to przyszłości skupiam się na Biegu Niepodległości (hm, co za wyrafinowany rym). Wczoraj zrobiłam ostatni trening 7,5 km z sześcioma 2-minutowymi interwałami - zresztą bardzo udany i przyjemny, a dziś w ramach przygotowań kupiłam sobie rękawiczki biegowe bo 11.11.11 ma być max. 4 stopnie, co oznacza że o godzinie 11:11 będzie pewnie ze 2 stopieńki i rękawiczki bardzo się przydadzą :) Bez względu na wynik bardzo się cieszę na ten bieg, bo jak już pisałam biegnę z Wojtkiem - mężem mym i tym razem zamierzam dotrzymać mu kroku, a co!
Były jeszcze wahania związane z sobotnim GP Warszawy - chciałam tam pobiec treningowo na 5 km przed Biegiem Niepodległości, tym bardziej, że edycja odbywała się naprawdę blisko mojego domu. Jednak po ważeniu za i przeciw wybrałam skałki. Start na piątkę niewiele by zmienił, za to naprawdę bardzo się stęskniłam za spędzeniem weekendu na Jurze od czasu kontuzji kolana i nawet wizja raczej już zimnego wapienia nie była w stanie mnie odwieść od decyzji.
Decyzja okazała się jednak dobra:
- pogoda była przepiękna
- ludzi było mało, co oznaczało pełen luksus wyboru dróg wspinaczkowych
- lasy jesienne dodawały całości uroku
- i, co bardzo istotne, działała pizzeria u Włocha :)
Pierwsze pokontuzyjne wspinanie w skałach uświadomiło mi, że niestety zatraciłam trochę lewara czyli po prostu nie ta siła w bicepsie co wcześniej. Oczywiście można to nadrabiać w jakimś stopniu techniką, ale są skały i drogi gdzie bez bicka po prostu nie pójdzie :)
Poza tym powstała w mojej głowie pewna blokada i lęk przed mocnym skręceniem kolana. Skręt kolana (tzw. drop-knee) to podstawowy ruch wspinaczkowy pozwalający na sięgnięcie z mniejszym wysiłkiem do oddalonego chwytu. Niestety po naderwaniu więzadła bałam się mocno skręcić i chyba jeszcze chwila upłynie, zanim będę to robić na luzie. Pozostaje ćwiczyć stabilizację kolanka i obudowywać je mięśniami. Przyda się też do biegania. No i trzeba wyrzucić ten "szlaban" z głowy. W każdym razie sezon oficjalnie zamknęłam i do wiosny pozostaje mi panel czyli sztuczne ścianki, gdzie będę pracować m.in. nad lewarkiem :)
W najbliższej za to przyszłości skupiam się na Biegu Niepodległości (hm, co za wyrafinowany rym). Wczoraj zrobiłam ostatni trening 7,5 km z sześcioma 2-minutowymi interwałami - zresztą bardzo udany i przyjemny, a dziś w ramach przygotowań kupiłam sobie rękawiczki biegowe bo 11.11.11 ma być max. 4 stopnie, co oznacza że o godzinie 11:11 będzie pewnie ze 2 stopieńki i rękawiczki bardzo się przydadzą :) Bez względu na wynik bardzo się cieszę na ten bieg, bo jak już pisałam biegnę z Wojtkiem - mężem mym i tym razem zamierzam dotrzymać mu kroku, a co!
środa, 2 listopada 2011
Jesienne działania
Jest fajnie. Przede wszystkim dlatego, że wszędzie są żółte liście i nie pada. Poza tym dlatego, że nie ma też mrozu. No i dlatego, że (tfu, tfu!) jakoś mi nie doskwiera żadna kontuzja :) (no patrzcie państwo! fiu! fiu!)
Zatem biegam sobie w cichym oczekiwaniu na Bieg Niepodległości na który niebawem ruszy 7 tys. osób!
Moje oczekiwania co do tej imprezy nie są wygórowane - coś pomiędzy życiówką a tym co było w Biegnij Warszawo, oczywiście z mile widzianym wynikiem bliżej dolnych widełek czasowych. Nie mam się co spodziewać rekordów, ale ostatnio biega mi się fajnie, więc zamiast 1h i 43 sek może uda się parę minut mniej zrobić - zobaczymy. Obok mnie będzie biegł Wojtek czyli mąż i tym razem plan jest, żeby trzymać się razem. Super - pierwszy raz będę biegła z własnym zającem :)
Samo się oczywiście nie zrobi, więc trenuję tak, jak mogę i jak czas pozwala, czyli 3x w tygodniu przy w miarę ustalonym rytmie. Zgodnie z tym rytmem raz mam dzień interwałowy czyli ok. 5 km wolno a potem 10x1-minutówki albo 6x2-minutówki, raz dzień wybiegania i raz dzień jakiś taki, co to trochę tempo, ale nie za szybko, trochę pod górkę a trochę po płaskim czyli takie ble ble, żeby się poruszać w ogóle.
W międzyczasie oczywiście wspinanie. Po kontuzji wrócilam już pod koniec września na ściankę, ale jak można było przypuszczać forma siadła jak sernik po wyjęciu z pieca i teraz trzeba nadrabiać. Dlatego między innymi poranek 1 listopada spędziłam sobie w bulderowni a nie na cmentarzu (tam dowlokłam się wieczorem, co było dobrym posunięciem bo po zmroku cmentarze są po prostu magiczne). A z kolei ostatni czwartek spędziłam chodząc po drzewach w parku Morskie Oko (primal workout ;-D)
Z mniej optymistycznych akcji, niedawno udało mi się zaliczyć mały zjazd, który po analizie możliwych przyczyn określiłam jako skutek odwodnienia z głupoty. Piłam mało, dużo się ruszałam (a to do przodu, a to w górę) i jeszcze herbatki odwadniające sobie pewnego dnia zapodałam. Efekt? Nagłe dreszcze, słabość, tętno spoczynkowe 75 (około 20 więcej niż normalnie), a następnego dnia uczucie rozjechania przez walec. Od tamtej pory piję dużo więcej, chociaż muszę się przyznać, że nie za bardzo lubię wlewać w siebie tak po prostu wodę, szczególnie jak jest zimno.
Ogólnie po cichutku odprawiam czary, żeby się nie rozchorować przed BN, bo jak wiadomo, im bardziej się człowiek na coś nastawia, tym częściej pojawiają się przed nim przeszkody. No ale może będę udawać, że się nie napinam i los się nie zorientuje ;) Na przykład dla niepoznaki pojadę w najbliższy weekend w skały, bo ma być ciepło, zamiast robić ostatnie wybieganie przed dychą. A potem nagle 11-tego z cicha pęk wskoczę w firmowego bawełniaka z Wosiru i myk na linię startu przy Stawki :)
Zatem biegam sobie w cichym oczekiwaniu na Bieg Niepodległości na który niebawem ruszy 7 tys. osób!
Moje oczekiwania co do tej imprezy nie są wygórowane - coś pomiędzy życiówką a tym co było w Biegnij Warszawo, oczywiście z mile widzianym wynikiem bliżej dolnych widełek czasowych. Nie mam się co spodziewać rekordów, ale ostatnio biega mi się fajnie, więc zamiast 1h i 43 sek może uda się parę minut mniej zrobić - zobaczymy. Obok mnie będzie biegł Wojtek czyli mąż i tym razem plan jest, żeby trzymać się razem. Super - pierwszy raz będę biegła z własnym zającem :)
Samo się oczywiście nie zrobi, więc trenuję tak, jak mogę i jak czas pozwala, czyli 3x w tygodniu przy w miarę ustalonym rytmie. Zgodnie z tym rytmem raz mam dzień interwałowy czyli ok. 5 km wolno a potem 10x1-minutówki albo 6x2-minutówki, raz dzień wybiegania i raz dzień jakiś taki, co to trochę tempo, ale nie za szybko, trochę pod górkę a trochę po płaskim czyli takie ble ble, żeby się poruszać w ogóle.
W międzyczasie oczywiście wspinanie. Po kontuzji wrócilam już pod koniec września na ściankę, ale jak można było przypuszczać forma siadła jak sernik po wyjęciu z pieca i teraz trzeba nadrabiać. Dlatego między innymi poranek 1 listopada spędziłam sobie w bulderowni a nie na cmentarzu (tam dowlokłam się wieczorem, co było dobrym posunięciem bo po zmroku cmentarze są po prostu magiczne). A z kolei ostatni czwartek spędziłam chodząc po drzewach w parku Morskie Oko (primal workout ;-D)
Z mniej optymistycznych akcji, niedawno udało mi się zaliczyć mały zjazd, który po analizie możliwych przyczyn określiłam jako skutek odwodnienia z głupoty. Piłam mało, dużo się ruszałam (a to do przodu, a to w górę) i jeszcze herbatki odwadniające sobie pewnego dnia zapodałam. Efekt? Nagłe dreszcze, słabość, tętno spoczynkowe 75 (około 20 więcej niż normalnie), a następnego dnia uczucie rozjechania przez walec. Od tamtej pory piję dużo więcej, chociaż muszę się przyznać, że nie za bardzo lubię wlewać w siebie tak po prostu wodę, szczególnie jak jest zimno.
Ogólnie po cichutku odprawiam czary, żeby się nie rozchorować przed BN, bo jak wiadomo, im bardziej się człowiek na coś nastawia, tym częściej pojawiają się przed nim przeszkody. No ale może będę udawać, że się nie napinam i los się nie zorientuje ;) Na przykład dla niepoznaki pojadę w najbliższy weekend w skały, bo ma być ciepło, zamiast robić ostatnie wybieganie przed dychą. A potem nagle 11-tego z cicha pęk wskoczę w firmowego bawełniaka z Wosiru i myk na linię startu przy Stawki :)
środa, 19 października 2011
Podwórkowe zabawy czyli primal workout ;)
Na Facebooku wpadł mi wczoraj w oczy filmik z Primal Workout czyli treningiem w terenie, otoczonym całą ideologią naturalnego poruszania się (MovNat) i zbliżenia do natury, co skutkuje m.in. bieganiem po lesie w gaciach jedynie i bez butów :) Na filmie oczywiście jest to robione w terenie idealnym do takich zabaw, którego w Polsce raczej nie uświadczysz.
Wchodziło się na przykład na drzewa: kasztanowce, podwórkową czereśnię - zanim szpaki zeżrą najlepsze czeresienki albo na grusze ulęgałki - podczas zabawy w chowanego.
Park Morskie Oko to był prawdziwy raj i poligon do zabaw w terenie - wielka skarpa (szczególnie przydatna w zimie), krzaki, kryjówki, stare domki, na których dachy można było włazić bawiąc się w podchody. Były też sprinty po parku (regularnie ganiał mnie i koleżankę portier z ambasady austriackiej, do której drzwi dzwoniłyśmy "dla jaj" i zwiewałyśmy).
Może od tamtej pory mam takie ciągoty do parków, drzew i placów zabaw. Zawsze kiedy trafiam z dziećmi na jakiś plac, to po prostu nie przepuszczę okazji ;) Teraz te place są naprawdę wypasione. Ostatnio trafiłam na świetny na Solcu przy Wilanowskiej i nie zważając na zgromadzonych na ławkach rodziców zaczęłam łazić z młodym po sztucznych ściankach, "pajęczynach", zjeżdżać na zjeżdżalni, itd. Było super!
Kiedyś plac to była jedna metalowa drabinka i urwana huśtawka, więc bogactwo dzisiejszych mnie fascynuje. Gdyby nie to, że mi trochę głupio (Co ludzie powiedzą?) to regularnie bym bywała w takim miejscu, żeby sobie tam porobić przez godzinkę ćwiczenia na tych wszystkich drabinkach, palach i pajęczynach...albo pochodzić po okolicznych drzewach. Nie odkrywam zresztą nic nowego, jak widać na kolejnym filmie :)
Przewalanie pni, wspinanie na drzewa, balansowanie na krawędziach, zbieg po stromiźnie, podbiegi pod skarpę, wspinanie boso, nurkowanie free, czyli jednym słowem cross w nowym wydaniu.Tak sobie na to patrzyłam i doszłam do wniosku, że swego rodzaju primal workout to ja miałam już kajtkiem będąc.
***
Jestem dzieckiem podwórka i parku. Nie to, żeby rodzice mieli coś przeciwko opiece nade mną, ale dzięki Bogu dzieciństwo spędzałam w czasach, kiedy jeszcze wypuszczano bardzo nieletnich na dwór bez stałej kontroli i komórki. W związku z tym, wolne chwile po szkole i jakąś tam część wakacji spędzałam z bandą rówieśników w mokotowskim Parku Morskie Oko w Warszawie. Wchodziło się na przykład na drzewa: kasztanowce, podwórkową czereśnię - zanim szpaki zeżrą najlepsze czeresienki albo na grusze ulęgałki - podczas zabawy w chowanego.
Park Morskie Oko to był prawdziwy raj i poligon do zabaw w terenie - wielka skarpa (szczególnie przydatna w zimie), krzaki, kryjówki, stare domki, na których dachy można było włazić bawiąc się w podchody. Były też sprinty po parku (regularnie ganiał mnie i koleżankę portier z ambasady austriackiej, do której drzwi dzwoniłyśmy "dla jaj" i zwiewałyśmy).
Może od tamtej pory mam takie ciągoty do parków, drzew i placów zabaw. Zawsze kiedy trafiam z dziećmi na jakiś plac, to po prostu nie przepuszczę okazji ;) Teraz te place są naprawdę wypasione. Ostatnio trafiłam na świetny na Solcu przy Wilanowskiej i nie zważając na zgromadzonych na ławkach rodziców zaczęłam łazić z młodym po sztucznych ściankach, "pajęczynach", zjeżdżać na zjeżdżalni, itd. Było super!
Kiedyś plac to była jedna metalowa drabinka i urwana huśtawka, więc bogactwo dzisiejszych mnie fascynuje. Gdyby nie to, że mi trochę głupio (Co ludzie powiedzą?) to regularnie bym bywała w takim miejscu, żeby sobie tam porobić przez godzinkę ćwiczenia na tych wszystkich drabinkach, palach i pajęczynach...albo pochodzić po okolicznych drzewach. Nie odkrywam zresztą nic nowego, jak widać na kolejnym filmie :)
Wygląda na to, że te idee powrotu z ćwiczeniami do natury to znak czasów. Do kosza ze sterylnymi, chromowanymi siłowniami pełnymi milczących współćwiczących, bez dostępu powietrza za to z klimatyzacją i ekranami TV. Świat za oknem to jeden wielki plac zabaw, więc dlaczego tego nie wykorzystać i poczuć się jak beztroskie dziecko (a przy tym wzmocnić te i owe mięśnie).
PS. Ktoś chętny na weekendowy primal workout w warszawskim parku? :) Proponuję nie tylko w gaciach z uwagi na poranne przymrozki.
poniedziałek, 10 października 2011
Mój najbardziej ekskluzywny kros sezonu :)
Zeszły tydzień, środa - prognoza wskazuje, że nad morzem będzie co robić na desce. Wiatr z płd.-zach. o sile 4-5B. Może by tak zamknąć sezon windsurfingowy...
Czwartek wieczór - prognoza nadal się trzyma, co prawda na niedzielę nie za bardzo, ale piątek super. Zatem jedziemy.
Piątek 6:15 rano - dzieci zostają z babcią, fura spakowana, 2 deski, pięć żagli, ja i Wojtek. Wyjazd, oczywiście do Chałup, bo przy płd.-zach. wietrze na Bałtyku to nie za bardzo gdzie da się pływać.
Piątek 12:30, Chałupy - OSZUKALI NAS! ;-) Stoimy sobie smętnie nad Zatoką P. obserwując jak pojedyncze, zakapturzone jednostki w czarnych piankach męczą się na 8-metrowych żaglach. Czyli mieliśmy do czynienia z prognozą graniczną, co znaczy, że wiatr gdzieś tam jest, ale pewnie trochę bardziej na zachód i wgłąb Bałtyku. Niech to szlag :)
Niezrażona tym co widzę, postanawiam jednak zamoczyć trochę sprzęt i siebie, skoro już to wszystko tu przywlokłam i może złapać chociaż parę ślizgów. Szybka przebierka w samochodzie, taklujemy i zaraz jestem w wodzie z żaglem ... 6,9 m. O losie! Dla niewtajemniczonych - to jest jak na moje preferencje bardzo duży, niefajny, ciężki żagiel i biorę go dopiero w chwilach desperacji. A zatem dołączam do innych Desperados. Stopy co prawda odpadają mi z zimna (nie cierpię pływać na desce w butach), na głowie mam wełnianą czapkę bo kaptura zapomniałam, ale co mi tam. Odpadam, odpadam, odpadam i wreszcie jest ślizg, w którym sunę jak tramwaj wzdłuż brzegu w stronę Kuźnicy. Jest fajowo, tylko że po paru minutach ślizg się kończy, a powrót niestety już nie taki szybki, bo na łapkach i halsując się. Bardzo staram się uniknąć pełnego zanurzenia w tej wełnianej czapie na głowie. Przypomina mi się Grecja. 2 miesiące temu fruwaliśmy tam na żaglach jak chusteczki przy 8-9B z radością wpadając do cieplutkiej wody w Palekastro.
Wojtek z uśmieszkiem lekko ironicznym czeka na brzegu, aż pójdę po rozum do głowy i wyjdę wreszcie z tej lodówki. Wychodzę i już wiem jaki jest plan B. Mąż ubrany w ciuchy do biegania proponuje mały trening zamiast męki na prawie bezwietrznej zatoce. OK! Wzięłam trailówki i leginsy, więc za chwilę zmieniam wdzianko i zaczynamy świetny cross - ścieżką po lesie wzdłuż wydm, trochę po samej plaży, z podbiegami, zbiegami i w zapadającym się piasku.
Po godzinie wracamy do samochodu najodowani i PADNIĘCI. Był to super trening biegowy, aczkolwiek mocno ekskluzywny, biorąc pod uwagę, ile wydaliśmy na wachę, żeby sobie pobiegać nad morzem, hehe.
Humory jednak dopisują mimo porażki windsurfingowej i z tego płynie wniosek taki, że jak nic innego się nie da, to zawsze pozostaje bieganie. Może sobie wiać, nie wiać, lać, prażyć, a ty włożysz tylko buty na nogi, czapkę na łeb i ruszasz. I jest super! Tylko trzeba te buty zawsze ze sobą mieć.
PS. następnego dnia nie było lepiej, jeśli chodzi wiatr, więc skupiliśmy się na marszu brzegiem morza, bo po bieganiu dzień wcześniej nogi były jakoś dziwnie za ciężkie, żeby robić powtórkę :)
Czwartek wieczór - prognoza nadal się trzyma, co prawda na niedzielę nie za bardzo, ale piątek super. Zatem jedziemy.
Piątek 6:15 rano - dzieci zostają z babcią, fura spakowana, 2 deski, pięć żagli, ja i Wojtek. Wyjazd, oczywiście do Chałup, bo przy płd.-zach. wietrze na Bałtyku to nie za bardzo gdzie da się pływać.
Piątek 12:30, Chałupy - OSZUKALI NAS! ;-) Stoimy sobie smętnie nad Zatoką P. obserwując jak pojedyncze, zakapturzone jednostki w czarnych piankach męczą się na 8-metrowych żaglach. Czyli mieliśmy do czynienia z prognozą graniczną, co znaczy, że wiatr gdzieś tam jest, ale pewnie trochę bardziej na zachód i wgłąb Bałtyku. Niech to szlag :)
Niezrażona tym co widzę, postanawiam jednak zamoczyć trochę sprzęt i siebie, skoro już to wszystko tu przywlokłam i może złapać chociaż parę ślizgów. Szybka przebierka w samochodzie, taklujemy i zaraz jestem w wodzie z żaglem ... 6,9 m. O losie! Dla niewtajemniczonych - to jest jak na moje preferencje bardzo duży, niefajny, ciężki żagiel i biorę go dopiero w chwilach desperacji. A zatem dołączam do innych Desperados. Stopy co prawda odpadają mi z zimna (nie cierpię pływać na desce w butach), na głowie mam wełnianą czapkę bo kaptura zapomniałam, ale co mi tam. Odpadam, odpadam, odpadam i wreszcie jest ślizg, w którym sunę jak tramwaj wzdłuż brzegu w stronę Kuźnicy. Jest fajowo, tylko że po paru minutach ślizg się kończy, a powrót niestety już nie taki szybki, bo na łapkach i halsując się. Bardzo staram się uniknąć pełnego zanurzenia w tej wełnianej czapie na głowie. Przypomina mi się Grecja. 2 miesiące temu fruwaliśmy tam na żaglach jak chusteczki przy 8-9B z radością wpadając do cieplutkiej wody w Palekastro.
Wojtek z uśmieszkiem lekko ironicznym czeka na brzegu, aż pójdę po rozum do głowy i wyjdę wreszcie z tej lodówki. Wychodzę i już wiem jaki jest plan B. Mąż ubrany w ciuchy do biegania proponuje mały trening zamiast męki na prawie bezwietrznej zatoce. OK! Wzięłam trailówki i leginsy, więc za chwilę zmieniam wdzianko i zaczynamy świetny cross - ścieżką po lesie wzdłuż wydm, trochę po samej plaży, z podbiegami, zbiegami i w zapadającym się piasku.
Po godzinie wracamy do samochodu najodowani i PADNIĘCI. Był to super trening biegowy, aczkolwiek mocno ekskluzywny, biorąc pod uwagę, ile wydaliśmy na wachę, żeby sobie pobiegać nad morzem, hehe.
Humory jednak dopisują mimo porażki windsurfingowej i z tego płynie wniosek taki, że jak nic innego się nie da, to zawsze pozostaje bieganie. Może sobie wiać, nie wiać, lać, prażyć, a ty włożysz tylko buty na nogi, czapkę na łeb i ruszasz. I jest super! Tylko trzeba te buty zawsze ze sobą mieć.
PS. następnego dnia nie było lepiej, jeśli chodzi wiatr, więc skupiliśmy się na marszu brzegiem morza, bo po bieganiu dzień wcześniej nogi były jakoś dziwnie za ciężkie, żeby robić powtórkę :)
poniedziałek, 3 października 2011
No nareszcie
.. udało się pobiec w Biegnij Warszawo. Piszę tak, bo rok temu łykając łzy patrzyłam z kładki, jak zielona fala rusza do przodu, a ja ubrana w niebieską koszulkę Maszeruję Kibicuję czułam się jak wykopana z placu zabaw. Wtedy nie pobiegłam, bo dopadło mnie mega przeziębienie i gorączka.
W tym roku przeziębienie zwalczyłam lekami, natomiast nie wiadomo było, jak zadziała kolano po kontuzji. Bardzo nie chciałam noszenia kolejnej koszulki Biegnij Warszawo bez startu w biegu. No i po prostu "musiałam" wystartować w tej gigantycznej imprezie na 10 tysięcy osób. Udało się!
Z "otejpowanym" kolanem i w opasce stabilizującej pokonałam dychę raz biegnąc raz idąc, chociaż przyznam się bez bicia, że marszu było mało, a konkretnie 4 przerwy po 2 minuty :) Czas jaki przewidywałam wcześniej, był jednak mocno zawyżony, bo na metę dotarłam po 1 godzinie i 43 sekundach. Przez chwilkę na Górnośląskiej pomyślałam nawet, żeby pocisnąć i zmieścić się w godzinie, ale głowa (tym razem w miarę chłodna) poradziła trzymać bezpieczne tempo. I tak to czas gorszy od życiówki o 10 minut!
Świetnie natomiast poradził sobie mój mąż debiutujący na dychę, który wykręcił 53:57. Zaczął bieg obok mnie, ale szkoda mi było chłopa spowalniać, więc szybciutko go pożegnałam mówiąc, że się widzimy za metą i zaraz mi zniknął w białym tłumie.
Biegło mi się fajnie i na luzie. "Premię górską" na Belwederskiej zaliczyłam spokojnym biegiem, natomiast jedyne co mi zaczęło doskwierać na około 8-mym kilometrze to plecy, a konkretnie lędźwiowy. Wyszedł brak ilościowy treningów biegowych i wspinaczkowych, bo po prostu te mięśnie mi się osłabiły podczas przerwy pokontuzyjnej.
Podczas biegu można się dowiedzieć różnych ciekawostek. Na 1-szym kilometrze podsłuchałam dwóch biegaczy, którzy gadali o kolanach. Jeden powiedział drugiemu - Jak chcesz odciążyć kolano, to biegnij wyprostowany, z głową nawet lekko odchyloną do tyłu. Spróbowałam więc i ja tak biec i faktycznie, biodra poszły do przodu, a nacisk na kolana jakby się zmniejszył. No więc "dumna i blada" oraz prosta jak struna sunęłam sobie do przodu, haha.
Podsumowując:
Podobała mi się: ogólnie atmosfera, pogoda, doping kibiców, to że jak ktoś upadł to zaraz inny biegacz do niego podbiegał, żeby pomóc, przybijanie piątek z ekipą Maszeruję - Kibicuję, Knoppers i duża woda na mecie oraz to że się zdecydowałam jednak wystartować.
Nie podobało mi się: dość słaba organizacja punktu z wodą, to że jakiś pan zasłabł przed Pl. Trzech Krzyży (mam nadzieję ze jakaś karetka szybko przyjechała do niego, bo jedna przeleciała obok bez zatrzymania) i to tyle z minusów.
Na uszach miałam muzykę i jakoś szczególnie dobrze mi się biegło przy tym kawałku Fort Minor (Remember the Name), który dedykuję wszystkim, którym nieobca "orka" na treningach, żeby osiągać coraz więcej i iść do przodu
It's just ten percent luck
Twenty percent skill
Fifteen percent concentrated power of will
Five percent pleasure
Fifty percent pain
And a hundred percent reason to remember the name
Teledysk też jest fajny:
W tym roku przeziębienie zwalczyłam lekami, natomiast nie wiadomo było, jak zadziała kolano po kontuzji. Bardzo nie chciałam noszenia kolejnej koszulki Biegnij Warszawo bez startu w biegu. No i po prostu "musiałam" wystartować w tej gigantycznej imprezie na 10 tysięcy osób. Udało się!
Przed startem trzeba sprawdzić czy działa sprzęt |
Z "otejpowanym" kolanem i w opasce stabilizującej pokonałam dychę raz biegnąc raz idąc, chociaż przyznam się bez bicia, że marszu było mało, a konkretnie 4 przerwy po 2 minuty :) Czas jaki przewidywałam wcześniej, był jednak mocno zawyżony, bo na metę dotarłam po 1 godzinie i 43 sekundach. Przez chwilkę na Górnośląskiej pomyślałam nawet, żeby pocisnąć i zmieścić się w godzinie, ale głowa (tym razem w miarę chłodna) poradziła trzymać bezpieczne tempo. I tak to czas gorszy od życiówki o 10 minut!
Świetnie natomiast poradził sobie mój mąż debiutujący na dychę, który wykręcił 53:57. Zaczął bieg obok mnie, ale szkoda mi było chłopa spowalniać, więc szybciutko go pożegnałam mówiąc, że się widzimy za metą i zaraz mi zniknął w białym tłumie.
Biegło mi się fajnie i na luzie. "Premię górską" na Belwederskiej zaliczyłam spokojnym biegiem, natomiast jedyne co mi zaczęło doskwierać na około 8-mym kilometrze to plecy, a konkretnie lędźwiowy. Wyszedł brak ilościowy treningów biegowych i wspinaczkowych, bo po prostu te mięśnie mi się osłabiły podczas przerwy pokontuzyjnej.
Podczas biegu można się dowiedzieć różnych ciekawostek. Na 1-szym kilometrze podsłuchałam dwóch biegaczy, którzy gadali o kolanach. Jeden powiedział drugiemu - Jak chcesz odciążyć kolano, to biegnij wyprostowany, z głową nawet lekko odchyloną do tyłu. Spróbowałam więc i ja tak biec i faktycznie, biodra poszły do przodu, a nacisk na kolana jakby się zmniejszył. No więc "dumna i blada" oraz prosta jak struna sunęłam sobie do przodu, haha.
Podsumowując:
Podobała mi się: ogólnie atmosfera, pogoda, doping kibiców, to że jak ktoś upadł to zaraz inny biegacz do niego podbiegał, żeby pomóc, przybijanie piątek z ekipą Maszeruję - Kibicuję, Knoppers i duża woda na mecie oraz to że się zdecydowałam jednak wystartować.
Nie podobało mi się: dość słaba organizacja punktu z wodą, to że jakiś pan zasłabł przed Pl. Trzech Krzyży (mam nadzieję ze jakaś karetka szybko przyjechała do niego, bo jedna przeleciała obok bez zatrzymania) i to tyle z minusów.
Na uszach miałam muzykę i jakoś szczególnie dobrze mi się biegło przy tym kawałku Fort Minor (Remember the Name), który dedykuję wszystkim, którym nieobca "orka" na treningach, żeby osiągać coraz więcej i iść do przodu
It's just ten percent luck
Twenty percent skill
Fifteen percent concentrated power of will
Five percent pleasure
Fifty percent pain
And a hundred percent reason to remember the name
Teledysk też jest fajny:
sobota, 1 października 2011
Biegnę, ale się boję
Jak w tytule. W miarę wygrzebałam się z przeziębienia, kontuzja można powiedzieć wyleczona, więc nie pozostaje nic innego jak wreszcie pobiec w Biegnij Warszawo. Że biec jestem w stanie, to wiem, bo parę treningów przeplatanych minutowymi przerwami na marsz już za mną (ostatni wczoraj 6,5 km) i w sumie wszystko jest OK, ale... 6,5 km to nie 10 km.
A co będzie jak kontuzja wróci??? To pytanie mnie dręczy. Niby bieg po prostej bez ruchu skrętnego kolana nie powinien zaszkodzić więzadłu bocznemu, jednak blizna jest dość świeża, bo z sierpnia. A tu jeszcze usłyszałam "wsparcie" - ja bym na twoim miejscu nie biegł.
Pobiegnę, ale (jak to mawiała Anna Patrycy w reklamie) z pewną taką nieśmiałością. Najbardziej boję się utrzymania kontroli nad sobą. Bo głowa mówi - dużą część dystansu maszeruj, a nogi jak wiadomo na takich biegach po prostu mnie ponoszą (vide Półmaraton Warszawski). A więc muszę pilnować głowy i dam znać jak poszło.
Stawiam na 1h 15 min, ale nie zakładam żadnego tempa. Zobaczymy jak bardzo się pomyliłam :)
A co będzie jak kontuzja wróci??? To pytanie mnie dręczy. Niby bieg po prostej bez ruchu skrętnego kolana nie powinien zaszkodzić więzadłu bocznemu, jednak blizna jest dość świeża, bo z sierpnia. A tu jeszcze usłyszałam "wsparcie" - ja bym na twoim miejscu nie biegł.
Pobiegnę, ale (jak to mawiała Anna Patrycy w reklamie) z pewną taką nieśmiałością. Najbardziej boję się utrzymania kontroli nad sobą. Bo głowa mówi - dużą część dystansu maszeruj, a nogi jak wiadomo na takich biegach po prostu mnie ponoszą (vide Półmaraton Warszawski). A więc muszę pilnować głowy i dam znać jak poszło.
Stawiam na 1h 15 min, ale nie zakładam żadnego tempa. Zobaczymy jak bardzo się pomyliłam :)
sobota, 24 września 2011
w 7 dni od zera do bohatera
Na to chyba nawet Runners nie ma przepisu - chodzi mi mianowicie o zrobienie w tydzień formy do biegu na 10 km po kontuzji.
Po dzisiejszym treningu przejrzałam rozpaczliwie wszystkie archiwalne numery i niestety cudownego programu "w tydzień od zera do bohatera - zrób życiówkę ze świeżą blizną na więzadle" nie znalazłam :))
No ale pakiet odebrany (SUPER KOSZULKA!!!!), więc wystartować trzeba. Czy dotrę do mety to już inna sprawa...
Trening w terenie zaczęłam 2 dni temu od marszobiegu: 3 min biegu + 2 min marszu. I tak pięć razy. W sumie wyszło tylko 3,5 km, z biegiem w tempie średnim 6:40. Oddech ciężki, chociaż biegło się w sumie nieźle. Zaskoczyła mnie natomiast niestabilność kolana (być może pozorna). Po prostu cały czas patrzyłam, gdzie stawiam nogi, bo miałam wrażenie, że mi gdzieś to kolano ucieknie, jak na przykład wpadnę w dołek. Po biegu, podczas rozciągania doszłam też do wniosku, że mam maksymalnie pościągane pachwiny, no po prostu przykurcze przez ich nieruszanie w ciągu ostatnich 6 tygodni. Trzeba nad tym popracować.
Dziś rankiem ruszyłam na drugi trening - już konkretniejszy: 5 min biegu + 2 minuty marszu - i też pięć serii. Razem 6,1 km, a tempo biegu około 6:00-6:10, chociaż biegłam i 5:40 chwilami. Ze stabilnością ciut lepiej, ale pod koniec noga zaczęła trochę boleć.
Naprawdę zastanawiam się czy ja dam radę tę dychę zrobić. To w końcu kawał drogi, w tym część pod górkę, a u mnie z wydolnością i siłą mięśni krucho.
No cóż został tydzień, więc plan mam na jeszcze 3 treningi, w trakcie których chciałabym dojść do biegu 15 min + 2-minutowe przerwy w marszu. Wiem, że to dziwne iść na dyszce i może nawet ktoś powie: "Ej, trasa maszeruję kibicuje biegnie w przeciwną stronę" ale co mi tam. Ustawię się gdzieś z tyłu za 9-cioma tysiącami biegaczy i spróbuję. Najwyżej będzie DNF.
PS. U nas jutro biegowe święto czyli Maraton :) trzymam kciuki za wszystkich biegnących - może mi się uda dotrzeć na 40-ty kilometr podopingować ich na końcowce :)
Po dzisiejszym treningu przejrzałam rozpaczliwie wszystkie archiwalne numery i niestety cudownego programu "w tydzień od zera do bohatera - zrób życiówkę ze świeżą blizną na więzadle" nie znalazłam :))
No ale pakiet odebrany (SUPER KOSZULKA!!!!), więc wystartować trzeba. Czy dotrę do mety to już inna sprawa...
Trening w terenie zaczęłam 2 dni temu od marszobiegu: 3 min biegu + 2 min marszu. I tak pięć razy. W sumie wyszło tylko 3,5 km, z biegiem w tempie średnim 6:40. Oddech ciężki, chociaż biegło się w sumie nieźle. Zaskoczyła mnie natomiast niestabilność kolana (być może pozorna). Po prostu cały czas patrzyłam, gdzie stawiam nogi, bo miałam wrażenie, że mi gdzieś to kolano ucieknie, jak na przykład wpadnę w dołek. Po biegu, podczas rozciągania doszłam też do wniosku, że mam maksymalnie pościągane pachwiny, no po prostu przykurcze przez ich nieruszanie w ciągu ostatnich 6 tygodni. Trzeba nad tym popracować.
Dziś rankiem ruszyłam na drugi trening - już konkretniejszy: 5 min biegu + 2 minuty marszu - i też pięć serii. Razem 6,1 km, a tempo biegu około 6:00-6:10, chociaż biegłam i 5:40 chwilami. Ze stabilnością ciut lepiej, ale pod koniec noga zaczęła trochę boleć.
Naprawdę zastanawiam się czy ja dam radę tę dychę zrobić. To w końcu kawał drogi, w tym część pod górkę, a u mnie z wydolnością i siłą mięśni krucho.
No cóż został tydzień, więc plan mam na jeszcze 3 treningi, w trakcie których chciałabym dojść do biegu 15 min + 2-minutowe przerwy w marszu. Wiem, że to dziwne iść na dyszce i może nawet ktoś powie: "Ej, trasa maszeruję kibicuje biegnie w przeciwną stronę" ale co mi tam. Ustawię się gdzieś z tyłu za 9-cioma tysiącami biegaczy i spróbuję. Najwyżej będzie DNF.
PS. U nas jutro biegowe święto czyli Maraton :) trzymam kciuki za wszystkich biegnących - może mi się uda dotrzeć na 40-ty kilometr podopingować ich na końcowce :)
wtorek, 20 września 2011
Swim, bike and run ;)
Na triathlon się zapisała ?
Hahaha, nie zapisała się, ale takie sporty może już wreszcie zacząć uprawiać po kontuzji, w związku z tym że więzadło dostało odpowiednio dużo wolnego i się ponoć zagoiło.
Niestety pobolewa trochę po intensywniejszym wysiłku oraz po dłuższym siedzeniu, ale mam się tym nie martwić, bo to podobno normalne.
Najgorzej było jak dostałam tydzień temu "przepustkę" na basen. Zrobiłam na pierwszy raz 30 basenów 25-metrowych (kraul i grzbiet oraz "strzałka" z deską w rękach) i to był średni pomysł. Zamiast spokojnie i nie nerwowo rozpocząć powrót do aktywności rzuciłam się do wody jak dzika i efekt by taki, że mnie zaczęło potem nieźle zasuwać kolano. Rehabilitant nie pochwalił, oj nie, więc na kolejnym basenie ograniczyłam się już do 26-ciu:). Muszę przy okazji przyznać, że nowy basen w Aninie jest bardzo fajny i niezatłoczony póki co.
Rower był nawet wcześniej dozwolony i powiem szczerze, że nie mogłam powstrzymać radości na twarzy podczas pierwszej przejażdzki wzdłuż Wału Miedzeszyńskiego - publiczne uśmiechy do siebie na całą szerokość nie są chyba w Polsce jeszcze na porządku dziennym więc pewnie ludzie, których mijałam zastanawiali się, o co mi chodzi. Obecnie mogę już robić 45 minutowe wycieczki ale bez premii górskich.
No i wreszcie dziś nadejszła (z akcentem na "ejszła") wiekopomna chwila kiedy z kolankiem ubranym w niebieską taśmę wykonałam pierwszy bieg na bieżni w AVI. I przebiegłam bez bólu całe 10 minut w tempie 7 km/h :)))))))
Za 2 tygodnie Biegnij Warszawo, a więc biegnij Avo, żeby nie paść 2 października w połowie podbiegu Belwederską. Na szczęście mam mieć support czyli męża który może się zlituje i będzie obok mnie przebierał nogami, chyba że zapragnie pójść na wynik.
A czego mi jeszcze do szczęścia brakuje? Oczywiście - wspinania. Teoretycznie powinnam poczekać do początku października, ale spróbuje delikatnego wspinania na wędkę już w poniedziałek. Jak zaboli to poczekam, szkoda by było zniweczyć całą rehabilitację razem z jej kosztami i poświęconym czasem, ale ścianka (nie mówiąc o skale) kusi mnie jak diabli :)
Hahaha, nie zapisała się, ale takie sporty może już wreszcie zacząć uprawiać po kontuzji, w związku z tym że więzadło dostało odpowiednio dużo wolnego i się ponoć zagoiło.
Niestety pobolewa trochę po intensywniejszym wysiłku oraz po dłuższym siedzeniu, ale mam się tym nie martwić, bo to podobno normalne.
Najgorzej było jak dostałam tydzień temu "przepustkę" na basen. Zrobiłam na pierwszy raz 30 basenów 25-metrowych (kraul i grzbiet oraz "strzałka" z deską w rękach) i to był średni pomysł. Zamiast spokojnie i nie nerwowo rozpocząć powrót do aktywności rzuciłam się do wody jak dzika i efekt by taki, że mnie zaczęło potem nieźle zasuwać kolano. Rehabilitant nie pochwalił, oj nie, więc na kolejnym basenie ograniczyłam się już do 26-ciu:). Muszę przy okazji przyznać, że nowy basen w Aninie jest bardzo fajny i niezatłoczony póki co.
Rower był nawet wcześniej dozwolony i powiem szczerze, że nie mogłam powstrzymać radości na twarzy podczas pierwszej przejażdzki wzdłuż Wału Miedzeszyńskiego - publiczne uśmiechy do siebie na całą szerokość nie są chyba w Polsce jeszcze na porządku dziennym więc pewnie ludzie, których mijałam zastanawiali się, o co mi chodzi. Obecnie mogę już robić 45 minutowe wycieczki ale bez premii górskich.
No i wreszcie dziś nadejszła (z akcentem na "ejszła") wiekopomna chwila kiedy z kolankiem ubranym w niebieską taśmę wykonałam pierwszy bieg na bieżni w AVI. I przebiegłam bez bólu całe 10 minut w tempie 7 km/h :)))))))
Za 2 tygodnie Biegnij Warszawo, a więc biegnij Avo, żeby nie paść 2 października w połowie podbiegu Belwederską. Na szczęście mam mieć support czyli męża który może się zlituje i będzie obok mnie przebierał nogami, chyba że zapragnie pójść na wynik.
A czego mi jeszcze do szczęścia brakuje? Oczywiście - wspinania. Teoretycznie powinnam poczekać do początku października, ale spróbuje delikatnego wspinania na wędkę już w poniedziałek. Jak zaboli to poczekam, szkoda by było zniweczyć całą rehabilitację razem z jej kosztami i poświęconym czasem, ale ścianka (nie mówiąc o skale) kusi mnie jak diabli :)
wtorek, 13 września 2011
re re kum kum
Szukając kiedyś fajnego biegu na 5 km w okolicach początku września trafiłam w internecie na Frog Race rozgrywany niedaleko W-wy pod Piasecznem.
Frog Race to impreza rodzinna, bo jest tam nie tylko fajne 5 km, ale i dycha, a dodatkowo mogą biec dzieci (od 100 m do 1000 m) i wszystkie po biegu dostają nagrody. Okazało się też, że nie trzeba pokonać dystansu skacząc żabką, tylko nazwa się bierze od położonej w pobliżu wsi Żabieniec. To by był dopiero hardcore - dycha żabką :)
W każdym razie niezwłocznie zapisałam całą naszą rodzinę (bo wszystkim się podobało rodzinne bieganie w lutym w Wiązownie), zapłaciłam za pakiety dla dorosłych i pojechałam na wakacje.
No i nadszedł 10 września 2011 r. czyli dzień biegu, a wraz z nim ... wielka rozsypka:
- Pierwszy zawodnik czyli załóżmy ja - nie kwalifikował się nawet na 100 m z powodu więzadła
- Drugi zawodnik czyli Wojtek również odpadł bo: a) objawy grypowe, b) spuchnięte kolano po motorze
- Trzeci zawodnik czyli mały Tomek miał gila do pasa i bronchito-podobny kaszel
- Pozostał na placu boju czwarty czyli Bartek - nasza jedyna i godna reprezentacja.
Wcale mu nie było w smak startować solo, ale jakoś udało się przekonać, że trzeba ratować honor rodziny. Co prawda okazało się, że w międzyczasie urosła mu noga i adidasy są za małe, ale matka poratowała własnymi Asicsami, na szczęście nie różowymi.
Pogoda na bieg była wymarzona czyli ok. 15 stopni i słońce. Okoliczności też, bo rozgrywano bieg w pięknym lesie. Po wymuszeniu jakiej takiej rozgrzewki na dziecku (ale po co ja mam truchtać, przecież zaraz będę biec) wystawiliśmy naszego Bartka na linii startu. Niestety jak zwykle okazało się, że bateria w aparacie padła po pierwszym zdjęciu, bo nikt nie sprawdził czy naładowany, więc pozostały nam piksele w telefonach.
Strzał startowy, ryk quada prowadzącego i poszły dzieci w las. Emocje nie trwały długo, jak to na biegu na kilometr, ale liczy się jakość nie ilość. Bartek wpadł na metę w pięknym stylu i ustawił się w kolejce do pani "stoperowej" zdejmującej z koszulek karteczki z nazwiskiem. Co do nagród to były to paczki ciastek, ale cóż, Bartek musial się zadowolić uściskiem ręki pani, bo po uścisku pani powiedziała mu "Ojej, ale ciastka właśnie mi się skończyły".
Nasz bohateiro miał minę trochę średnią, wody też mu nie dali, więc pokuśtykałam z nim na poszukiwanie H2O, a przy okazji wydębiliśmy odłożone gdzieś na bok ciastka. Mówiąc szczerze było to niezbędne, gdyż kibic młodszy czyli Tomek donośnie domagał się jedzenia, a organizatorzy chyba nie pomysleli o stoisku gastronomicznym.
Ogólnie impreza spoko, kolejna cegiełka do budowy "świadomości biegacza" u naszego Bartka. Bieg na 5 km też pewnie byłby bardzo fajny, więc za rok wpisuję sobie Frog Race do kalendarza. Ciekawa też jestem bardzo, czy zdążę się przygotować na tegoroczne Biegnij Warszawo 2 października, czy znów przysponsoruję organizatora płacąc i nie odbierając pakietu.
Frog Race to impreza rodzinna, bo jest tam nie tylko fajne 5 km, ale i dycha, a dodatkowo mogą biec dzieci (od 100 m do 1000 m) i wszystkie po biegu dostają nagrody. Okazało się też, że nie trzeba pokonać dystansu skacząc żabką, tylko nazwa się bierze od położonej w pobliżu wsi Żabieniec. To by był dopiero hardcore - dycha żabką :)
W każdym razie niezwłocznie zapisałam całą naszą rodzinę (bo wszystkim się podobało rodzinne bieganie w lutym w Wiązownie), zapłaciłam za pakiety dla dorosłych i pojechałam na wakacje.
No i nadszedł 10 września 2011 r. czyli dzień biegu, a wraz z nim ... wielka rozsypka:
- Pierwszy zawodnik czyli załóżmy ja - nie kwalifikował się nawet na 100 m z powodu więzadła
- Drugi zawodnik czyli Wojtek również odpadł bo: a) objawy grypowe, b) spuchnięte kolano po motorze
- Trzeci zawodnik czyli mały Tomek miał gila do pasa i bronchito-podobny kaszel
- Pozostał na placu boju czwarty czyli Bartek - nasza jedyna i godna reprezentacja.
Wcale mu nie było w smak startować solo, ale jakoś udało się przekonać, że trzeba ratować honor rodziny. Co prawda okazało się, że w międzyczasie urosła mu noga i adidasy są za małe, ale matka poratowała własnymi Asicsami, na szczęście nie różowymi.
Pogoda na bieg była wymarzona czyli ok. 15 stopni i słońce. Okoliczności też, bo rozgrywano bieg w pięknym lesie. Po wymuszeniu jakiej takiej rozgrzewki na dziecku (ale po co ja mam truchtać, przecież zaraz będę biec) wystawiliśmy naszego Bartka na linii startu. Niestety jak zwykle okazało się, że bateria w aparacie padła po pierwszym zdjęciu, bo nikt nie sprawdził czy naładowany, więc pozostały nam piksele w telefonach.
w tle próby rozgrzewki, z przodu niezmotywowany kibic |
Strzał startowy, ryk quada prowadzącego i poszły dzieci w las. Emocje nie trwały długo, jak to na biegu na kilometr, ale liczy się jakość nie ilość. Bartek wpadł na metę w pięknym stylu i ustawił się w kolejce do pani "stoperowej" zdejmującej z koszulek karteczki z nazwiskiem. Co do nagród to były to paczki ciastek, ale cóż, Bartek musial się zadowolić uściskiem ręki pani, bo po uścisku pani powiedziała mu "Ojej, ale ciastka właśnie mi się skończyły".
to ten trzeci :) |
Ogólnie impreza spoko, kolejna cegiełka do budowy "świadomości biegacza" u naszego Bartka. Bieg na 5 km też pewnie byłby bardzo fajny, więc za rok wpisuję sobie Frog Race do kalendarza. Ciekawa też jestem bardzo, czy zdążę się przygotować na tegoroczne Biegnij Warszawo 2 października, czy znów przysponsoruję organizatora płacąc i nie odbierając pakietu.
środa, 7 września 2011
Uwolnić nogę
Do uwolnienia nogi 1 (słownie: jeden!!!) dzień, bo właśnie jutro miną 4 tygodnie od naderwania więzadła.
Tak naprawdę to już śpię bez ortezy i po domu pomykam też bez, bo mam już jej dość, ale jak za dużo pochodzę to jednak kolanko daje o sobie znać.
Póki co są intensywne ćwiczenia w domu i zagrodzie czyli w AVI-med, a poza tym wynalazłam sobie basen i siłownię 500 m od domu, więc w przyszłym tygodniu zaczynam pluskanie - dozwolone kraulem i na grzbiecie, natomiast żabka wykluczona. Kto wie, może się wreszcie podszkolę i jakiś mini-triatlon z tego kiedyś wyjdzie :)
Na mojej ściance byłam towarzysko, niestety tylko pomacać brudne chwyty i powchłaniać atmosferę wraz z wszechobecnym pyłem z magnezji. Myślę jednak, że w ostatnim tygodniu września już zacznę się wspinać - przynajmniej rehabilitant pociesza, że jest to możliwe (chyba że mnie tak zwodzi).
Mój start w Biegnij Warszawo nadal jest aktualny, aczkolwiek właśnie uprzytomniłam sobie, że końcówka trasy to jeden wielki zbieg, a na zbiegu co pracuje? Kolanka oczywiście. Wniosek taki, że mam zadanie wzmocnienia solidnie czworogłowych do tego czasu. Póki co w sobotę będę kibicem na Frog Race. Ale o tym napiszę w niedzielę :)
Tak naprawdę to już śpię bez ortezy i po domu pomykam też bez, bo mam już jej dość, ale jak za dużo pochodzę to jednak kolanko daje o sobie znać.
Tak właśnie wygląda mój gustowny stabilizator |
Póki co są intensywne ćwiczenia w domu i zagrodzie czyli w AVI-med, a poza tym wynalazłam sobie basen i siłownię 500 m od domu, więc w przyszłym tygodniu zaczynam pluskanie - dozwolone kraulem i na grzbiecie, natomiast żabka wykluczona. Kto wie, może się wreszcie podszkolę i jakiś mini-triatlon z tego kiedyś wyjdzie :)
Na mojej ściance byłam towarzysko, niestety tylko pomacać brudne chwyty i powchłaniać atmosferę wraz z wszechobecnym pyłem z magnezji. Myślę jednak, że w ostatnim tygodniu września już zacznę się wspinać - przynajmniej rehabilitant pociesza, że jest to możliwe (chyba że mnie tak zwodzi).
Mój start w Biegnij Warszawo nadal jest aktualny, aczkolwiek właśnie uprzytomniłam sobie, że końcówka trasy to jeden wielki zbieg, a na zbiegu co pracuje? Kolanka oczywiście. Wniosek taki, że mam zadanie wzmocnienia solidnie czworogłowych do tego czasu. Póki co w sobotę będę kibicem na Frog Race. Ale o tym napiszę w niedzielę :)
środa, 24 sierpnia 2011
jeszcze ciut o różnicach
... rozwodzić się nad tematem nie będę, ale naprawdę zastanawia mnie, jak można do tak typowego urazu, jakim jest naderwanie więzadła pobocznego w kolanie wydać tak odmienne zalecenia rehabilitacyjne i komu ma wierzyć biedny pacjent:
Zalecenie nr 1 (Lekarz z Kliniki Ruchu) - od razu rehabilitacja (tydzień po urazie), zero fizykoterapii (prądów, lasera i tym podobnych brzęczyków, których nawiasem mówiąc w tej Klinice nie ma)
Zalecenie nr 2 (rehabilitant z Ortoreh) - intensywne ćwiczenia chorej nogi (2 tyg. po urazie, na siłę prostowanie, zginanie, wciskanie piłki w podłogę, itd.), masaż poprzeczny okolic więzadła, fizykoterapia: prądy
Zalecenie nr 3 (rehabilitant ze szpitala w Otwocku) - przez trzy tyg. od urazu zero ruchu nogi, zero ćwiczeń, ale za to intensywna fizykoterapia - codziennie !
Zalecenie nr 4 (rehabilitant z AVI) - przez trzy tyg. od urazu prawie całkowity spokój dla nogi, ćwiczenia tylko izometryczne, fizykoterapia (laser, magnetronik i prądy) 3x tyg.
Uff, wybrałam w końcu AVI, w związku z czym niniejszym zrywam swój zażyły związek z Ortorehem :)
Przekonały mnie argumenty dwóch doświadczonych rehabilitantów, że więzadłu trzeba dać te 3 tyg. na zagojenie, a nie od razu na siłę forsować. Nie wiem, czy ta klinika sportowa nie zagalopowała się trochę w usportawianiu ofiar kontuzji zbyt szybko.
W każdym razie, ponieważ poprzednia terapia innego naderwanego mięśnia nie przyniosła spektakularnych efektów, mówię "Adios" i przechodzę do p. Sebastiana Zduńskiego w AVI. Dziś po pierwszej wizycie i zabiegach mam jak najlepsze wrażenia.
z poważaniem
Ewa z recydywy rehabilitacyjnej :)
Zalecenie nr 1 (Lekarz z Kliniki Ruchu) - od razu rehabilitacja (tydzień po urazie), zero fizykoterapii (prądów, lasera i tym podobnych brzęczyków, których nawiasem mówiąc w tej Klinice nie ma)
Zalecenie nr 2 (rehabilitant z Ortoreh) - intensywne ćwiczenia chorej nogi (2 tyg. po urazie, na siłę prostowanie, zginanie, wciskanie piłki w podłogę, itd.), masaż poprzeczny okolic więzadła, fizykoterapia: prądy
Zalecenie nr 3 (rehabilitant ze szpitala w Otwocku) - przez trzy tyg. od urazu zero ruchu nogi, zero ćwiczeń, ale za to intensywna fizykoterapia - codziennie !
Zalecenie nr 4 (rehabilitant z AVI) - przez trzy tyg. od urazu prawie całkowity spokój dla nogi, ćwiczenia tylko izometryczne, fizykoterapia (laser, magnetronik i prądy) 3x tyg.
Uff, wybrałam w końcu AVI, w związku z czym niniejszym zrywam swój zażyły związek z Ortorehem :)
Przekonały mnie argumenty dwóch doświadczonych rehabilitantów, że więzadłu trzeba dać te 3 tyg. na zagojenie, a nie od razu na siłę forsować. Nie wiem, czy ta klinika sportowa nie zagalopowała się trochę w usportawianiu ofiar kontuzji zbyt szybko.
W każdym razie, ponieważ poprzednia terapia innego naderwanego mięśnia nie przyniosła spektakularnych efektów, mówię "Adios" i przechodzę do p. Sebastiana Zduńskiego w AVI. Dziś po pierwszej wizycie i zabiegach mam jak najlepsze wrażenia.
z poważaniem
Ewa z recydywy rehabilitacyjnej :)
czwartek, 18 sierpnia 2011
Trzasło i zgasło
Ostatnio pisałam jak to fantastycznie jest mi na wakacjach i w sumie nadal uważam, że wyjazd był super, gdyby nie moja ...głupota?... pech?... adrenalinowe niewyżycie?
W każdym razie 2 dni przed wyjazdem z Krety udało mi się rozwalić kolano próbując czegoś nowego w repertuarze czyli jazdy na crossie. Zatoczyłam kółeczko, nie opanowałam maszyny (Yamaha YZ 250) w zakręcie, bo jak z reguły każdemu laikowi, moja ręka się uwiesiła za mocno na manetce gazu i po efektownym piruecie wywaliło mnie z siodła.
Poczułam nagły silny ból wygiętego do środka kolana i to był koniec. Miałam na sobie buty motorowe, spodnie, kask, buzer, ale zrezygnowałam z upierdliwych w zakładaniu ochraniaczy na kolana, bo ... miało być tylko 1 kółko. Ech!
Na szczęście mieliśmy na wyjeździe ortezę i lodówkę w pokoju, więc mogłam od razu zapakować nogę w usztywniacz i chłodzić ją czym się dało - głównie puszką greckich sardynek oraz piwem prosto z lodówki.
Dziś natomiast pokuśtykałam do ortopedy, który kiedyś skutecznie zrekonstruował więzadła mojego męża i usłyszałam, że nie jest źle bo mam tylko uszkodzenie więzadła pobocznego piszczelowego II stopnia (dobra dwójka, jak to określił pan doktor).
Zrobiłam jeszcze USG łąkotki u mojej ulubionej dr Król, żeby wykluczyć pęknięcie. Pani doktor naszkicowała "krajobraz po bitwie" na 15 linijek (m.in. częściowe zerwanie więzadła pobocznego piszczelowego, zerwanie torebki stawowej w paśmie przednim, częściowe odwarstwienie łąkotki na 1/3 jej grubości, częściowe uszkodzenie więzadła łąkotkowo-udowego i łąkotkowo-piszczelowego).
Jakimś cudem uraz nie kwalifikuje się operacji tylko wygojenia i rehabilitacji. W każdym razie czeka mnie 6-8 tygodni przerwy w sportach (witaj dniu 2 października, od jutra odcinam centymetr).
Jedna uwaga odnośnie tych dwóch wizyt lekarskich - u Luboińskiego w Klinice Ruchu (15 min za 200 zł) miałam wrażenie, że każde dodatkowe pytanie do lekarza jest nie na miejscu, bo zegar tyka, doktor się spieszy, a pod drzwiami następny pacjent, za to u dr Król (30 min USG za 200 zł) spotkałam się z dokładnym omówieniem problemu, spokojną odpowiedzią na wszystkie moje pytania i pełnym komfortem. Taka drobna różnica w świadczonej usłudze :)
Najbardziej, przeogromnie, przestrasznie mi szkoda wspinania :(((( Wiem że to będzie ciężkie 8 tygodni czekania. Na szczęście mam nosić tylko ortezę bez gipsu i zacząć zaraz rehabilitację.
Muszę zatem się wypisać z Frog Race, na który się wpisałam razem z całą rodziną i będę tylko kibicować moim chłopakom (Wojtek 5K, Bartek 1K, Tomek 0,1K), ale "zostawiam się" na liście startowej Biegnij Warszawo. Już drugi raz nie dam się wkręcić w Maszeruję-Kibicuję, a poza tym musi być motywacja, żeby pilnie robić nudne ćwiczenia rehabilitacyjne.
Tymczasem jeszcze link do paru fotek wspomnieniowych z Krety - naprawdę były to mega fajne wakacje:
Foty Kreta_Palekastro
PS. Przy okazji chciałam podziękować jeszcze raz Tete za wspólny Bieg Powstania - było naprawdę super przebiec razem tę piątkę i poznać się poza światem wirtualnym :)W ogóle bieg i panująca atmosfera była bardzo przyjemna, trochę ciasnawo na trasie, ale nie biegłam na wynik więc nie przeszkadzało mi to.
W każdym razie 2 dni przed wyjazdem z Krety udało mi się rozwalić kolano próbując czegoś nowego w repertuarze czyli jazdy na crossie. Zatoczyłam kółeczko, nie opanowałam maszyny (Yamaha YZ 250) w zakręcie, bo jak z reguły każdemu laikowi, moja ręka się uwiesiła za mocno na manetce gazu i po efektownym piruecie wywaliło mnie z siodła.
tuż przed kontuzją o zachodzie słońca - jak się rozwalić to w romantycznych okolicznościach |
Na szczęście mieliśmy na wyjeździe ortezę i lodówkę w pokoju, więc mogłam od razu zapakować nogę w usztywniacz i chłodzić ją czym się dało - głównie puszką greckich sardynek oraz piwem prosto z lodówki.
Dziś natomiast pokuśtykałam do ortopedy, który kiedyś skutecznie zrekonstruował więzadła mojego męża i usłyszałam, że nie jest źle bo mam tylko uszkodzenie więzadła pobocznego piszczelowego II stopnia (dobra dwójka, jak to określił pan doktor).
Zrobiłam jeszcze USG łąkotki u mojej ulubionej dr Król, żeby wykluczyć pęknięcie. Pani doktor naszkicowała "krajobraz po bitwie" na 15 linijek (m.in. częściowe zerwanie więzadła pobocznego piszczelowego, zerwanie torebki stawowej w paśmie przednim, częściowe odwarstwienie łąkotki na 1/3 jej grubości, częściowe uszkodzenie więzadła łąkotkowo-udowego i łąkotkowo-piszczelowego).
Jakimś cudem uraz nie kwalifikuje się operacji tylko wygojenia i rehabilitacji. W każdym razie czeka mnie 6-8 tygodni przerwy w sportach (witaj dniu 2 października, od jutra odcinam centymetr).
Jedna uwaga odnośnie tych dwóch wizyt lekarskich - u Luboińskiego w Klinice Ruchu (15 min za 200 zł) miałam wrażenie, że każde dodatkowe pytanie do lekarza jest nie na miejscu, bo zegar tyka, doktor się spieszy, a pod drzwiami następny pacjent, za to u dr Król (30 min USG za 200 zł) spotkałam się z dokładnym omówieniem problemu, spokojną odpowiedzią na wszystkie moje pytania i pełnym komfortem. Taka drobna różnica w świadczonej usłudze :)
Najbardziej, przeogromnie, przestrasznie mi szkoda wspinania :(((( Wiem że to będzie ciężkie 8 tygodni czekania. Na szczęście mam nosić tylko ortezę bez gipsu i zacząć zaraz rehabilitację.
Muszę zatem się wypisać z Frog Race, na który się wpisałam razem z całą rodziną i będę tylko kibicować moim chłopakom (Wojtek 5K, Bartek 1K, Tomek 0,1K), ale "zostawiam się" na liście startowej Biegnij Warszawo. Już drugi raz nie dam się wkręcić w Maszeruję-Kibicuję, a poza tym musi być motywacja, żeby pilnie robić nudne ćwiczenia rehabilitacyjne.
Tymczasem jeszcze link do paru fotek wspomnieniowych z Krety - naprawdę były to mega fajne wakacje:
Foty Kreta_Palekastro
PS. Przy okazji chciałam podziękować jeszcze raz Tete za wspólny Bieg Powstania - było naprawdę super przebiec razem tę piątkę i poznać się poza światem wirtualnym :)W ogóle bieg i panująca atmosfera była bardzo przyjemna, trochę ciasnawo na trasie, ale nie biegłam na wynik więc nie przeszkadzało mi to.
środa, 10 sierpnia 2011
Z Palekastro
Wakacje na Krecie, last minute w Turcji, urlop w Egipcie - nie kojarzy się to dobrze, bo wiadomo, hotelowe getta i parasole wbetonowane w wąskie plaże. Ano, ale można spróbować być na Krecie z dala od tłumów i spędzać czas tak, jak lubi się najbardziej. A zatem Kreta a la carte - dla każdego kto lubi wiatr, słońce, dzikie kamieniste ścieżki i mało turystyczne klimaty.
nasza zatoka - widok ze szczytu góry |
Windsurfing - przerósł moje oczekiwania :). Mieliśmy farta trafiając w sam środek najsilniejszego Meltemi. Jest konkretny wicher, ale też świetny okazał się sam spot w szerokiej zatoce z wiatrem wiejącym skośnie do brzegu z lewej strony. Trochę szkwaliście, ale idzie wytrzymać.
Prawie od początku pływam na 4.0 i desce 78 litrów. Lekkie zafalowanie, woda o temperaturze idealnej do pływania w lycrze i żadnych tłumów na wodzie (przedwczoraj na zatoce były 2 żagle bo wiało pod 9 B i zamknęli bazę windsurfingową) Kajtów w zasadzie zero. Trochę profi-freestylerów.
Za przechowanie własnego sprzętu nie płacimy bo trzymamy go za friko pod plandeką w krzakach.
Nikt nam nic nie ukradł do tej pory, może dlatego że to nie Polska :-/. Wokół pełno camperów i trochę namiotów na dziko.
Spot o zachodzie słońca |
Trasy na rower po asfalcie, po szutrze, pod górę i z góry (za to mało po płaskim ;-D. Byłam na jednej dłuższej wycieczce i codziennie na krótszych i po prostu dla mnie rower w Grecji to jest to! Jak czuć wtedy te wszystkie fajne zioła, które sobie rosną przy drogach, ech...
Dla fanów dwóch kółek z ryczącym silnikiem (a jest ich w naszej grupie trójka) Kreta ma duży zapas hardcorowych kamienistych i górskich ścieżek, po których nasi zapaleńcy prawie codziennie ujeżdzają swoje crossy, wracając z pełną satysfakcją na zakurzonych, spoconych twarzach, tudzież przebitą dętką, a nawet rozerwanym łańcuchem ... :)
Biegałam na razie 3 razy, wzdłuż plaży i oliwnego gaju z kozami robiącymi za kibiców. Dwa razy rano, kiedy jeszcze dało się przeżyć przed atakiem słońca i raz ... w samo południe, z mężem - w ramach testowania granic wytrzymałości organizmu. Organizm był bliski zagotowania, ale wytrzymał.
Nurkowanie - koleżanka z naszej ekipy zrobiła właśnie tu kurs PADI i dziś pierwszy raz dała nura z instruktorem do morza, gdzie próbowała zaprzyjaźnic się z ośmornicą. Ta postanowiła jednak koleżankę opluć jakąś czarną cieczą. Na szczęście obyło się bez ofiar. Rafy tu się nie znajdzie, ale podobno pod wodą ładnie, jasno i czasem nawet są kolorowe rybki.
Co do wspinania to hm, miałam już tu namierzony mały rejonik w Wąwozie Umarłych (podobno nazwa nie ma nic wspólnego z padłymi z gorąca wspinaczami, hehe) ale dwugodzinny spacer na dno i dnem wąwozu po skalistej ścieżce, z liną na plecach i szpejem w torbie nie wystarczył niestety, żeby znaleźć obite skały. Grecy nie są jednak mistrzami znakowania miejsc i dróg prowadzących do różnych celów, chociaż... :-)
Żeby nie było że oszalałam, znajduję też w Palekastro czas na picie lokalnego izotonika (czyli piwa Mythos), objadanie się tradycyjnymi bardzo niedietetycznymi gyrosami, tzatzikami i leniuchowanie nad basenem/w basenie z kompem albo książką. Nasz hotelik na zadupiu jest na szczęście malutki i z lekka opustoszały, więc można się totalnie w nim zrelaksować po tych wszystkich sportach
Moja kontuzja została spacyfikowana nadmiarem aktywności i chyba tak się tego przestraszyła, że prawie nie daje znać o sobie. A może już jestem wreszcie wyleczona? :-)
Subskrybuj:
Posty (Atom)