poniedziałek, 31 maja 2010

Chrzanić truskawki z sosem balsamico...

...najlepsze są prosto z durszlaka, wyjadane paluchami i maczane w cukiernicy. No może co piąta w cukiernicy a reszta żywcem po amputacji zębami zielonego ogonka :-) Właśnie sobie wsuwam i jest bosko. A rano będzie rozdziabka czyli truskawki pomieszane z twarożkiem, a potem koktajl tylko jeszcze nie zdecydowałam czy z mlekiem czy z kefirem te truskawy zmixować. A potem może znowu z durszlaka :-) Czy nie na to czekamy przez cały rok? Truskawkowa orgia.


Już mi lepiej. To te truskawki mnie stawiają na nogi po choróbsku. No i znalazłam sobie bieg - tym razem lajtowo... 5k na Ursynowie :-)))

sobota, 29 maja 2010

Miało być tak pięknie :-(

a wyszła lipa totalna. Najpierw mój plan wzięcia udziału w biegu Toyota Eko na  5 km legł w gruzach z powodu innych planów rodzinnych na niedzielę. 
Potem jednak narodził sie nowy plan - piękny i ambitny plan mojego biegu na 10 km. W sobotę. W Pucharze Maratonu. 
Dwa dni wcześniej zrobiłam sobie trening na ok. 7 km, w przeddzień wsuwałam różne węgle (np. banany, makaron, warzywka). Naładowałam iPoda, ucieszyłam się że bieg mam blisko domu i co... ?
Po południu zaczęło się od bólu głowy, a potem jakby ktoś nagle przystawił mi do ciała wielką strzykawę i zaczął wysysać ze mnie energię.  Do 19 wyssał całą. Padłam na wyrko i tak zostałam do rana.  Jeszcze się łudziłam że może do jutra przejdzie, ale rano ledwo dowlokłam się do kuchni, w dodatku z katarem, więc szanse pokonania 10 km biegiem oceniłam na "nul".
Mój organizm mnie pokonał i w sumie to za bardzo nie wiem dlaczego. Czuje sie jak meduza. Nie cierpie się tak czuć. Hm, muszę się jakoś szybko zregenerować... i znaleźć jakiś bieg za np. 2 tygodnie.

wtorek, 25 maja 2010

Raport z Katalonii

17 maja, wykorzystując fakt, że niebo stało się chwilowo wolne od pyłu z wulkanu, ruszyłyśmy wreszcie z Magdą na wspinanie w Katalonii, a konkretnie w Margalef. Mówiąc krótko: BYŁO FANTASTYCZNIE - detale poniżej:

1. dzień – Rajd Katalonii i aklimatyzacja

Po 2-krotnym odwołaniu lotu przez wulkan, nasz limit pecha wyczerpałyśmy, więc teraz mogło być tylko lepiej. I było. W „rent a car” zamiast pierdziawki Peugot 107 dostałyśmy w tej samej cenie nówkę VW Polo 1.4. Jak się potem okazało na zakrętach-agrafkach i 45-stopniowych podjazdach to był dar losu, gdyż silnik 0.9 zarżnęłybyśmy chyba po 2 dniach.

Nie mając GPS-a tylko oldskulową mapę wielkości flagi państwowej dość szybko ustaliłyśmy, że drogi w Hiszpanii są muy bueno, ale ich oznaczenia są do de. Jednak jako dzielny zespół kierowca + pilot dotarłyśmy trasą, w pobliżu której wiedzie co roku Rajd Katalonii do obłędnie pięknej doliny i wsi Margalef na którą składa się: 1 skalny raj, 1 refugio, 1 hotelik z knajpą i 1 przystanek.

Zlepieńcowe skały mają kształt wielkich buł z dziurami. Dziury bywają mile głębokie, ale czasem są zwodniczo płytkie i paluszki z nich wypadają. Lekkim zaskoczeniem jest to, że pierwsze punkty asekuracji wkręcone są na min. 3 m wysokości. Dodatkowe emocje gratis.

2. dzień – W skalnym raju

Po nocy spędzonej w 24-osobowej sali w schronisku (na szczęście zajętej tylko przez parę osób)

 ruszyłyśmy w skałki. Cały dzień upłynał nam w rejonie łatwych dróg Can Llepafills, który jest „górnym piętrem” hardcorowego  El Laboratori – czyli miejsca, gdzie swoje extrema robią giganci wspinu jak np. Chris Sharma.

 Jego projekt drogi "First round, first minute" o wycenie 9b to jakiś kosmos przeczący prawom grawitacji i wymagający stalowych szponów. My zrobiłyśmy 7 łatwych dróg i zakończyłyśmy dzień zimnym browarkiem Estrella, który stał się miłą tradycją tego wyjazdu.

3 dzień – Nad kaplicą

Jordi Pou – super gość, który prowadzi refugio, obija drogi w skałach, doskonale gotuje, a psa na spacer wyprowadza jadąc samochodem (pies grzecznie równa do lewego koła), polecił nam sektor skał nad kaplicą Ermita Sant Salvador. Dojazd znowu po super stromych, wąskich i krętych dróżkach, potem podejście z plecakiem po krzakach i małej, pnącej się w górę ścieżce. A tam - co za widoki, co za formacje!

Byłyśmy kompletnie same więc skał do wyboru do koloru. Ja po raz 1-szy prowadziłam tak długą bo ponad 20-metrową drogę 6a.

Pod koniec "portki pełne", noga telegrafuje, ale dało radę. Jedynym problemem było tam słońce prosto w łeb przez cały dzień, co mnie wykańczało, w przeciwieństwie do Magdy, która w wolnych chwilach łapała jeszcze heban - twardzielka. W lecie chyba nie da się tam wspinać.



4. dzień – Ewa, Magda, Barcelona

Dzień odpoczynkowy spędziłysmy wykańczając się zwiedzaniem Barcelony. Powinnyśmy leżeć z nogami do góry i sie restować, ale wtedy nie obejrzałybysmy Parku Gaudiego, Sagrady Familii, odjechanego domu La Pedrera, czy bazaru La Bouqeria gdzie sprzedają owoce, warzywa, ośmiornice i nawet kozie łby z oczami, brr!. Na zapleczu bazaru w małej knajpce wsunęłyśmy obowiązkowe tapas i Paellę najeżoną muszlami i krewetkami, po której dostałam skrętu kiszek.
Jeśli chodzi o akcenty biegowe: w Barcelonie biega straaasznie dużo ludzi. Wieczorkiem jadąc główną ulicą Av.Diagonal widziałyśmy dosłownie co chwila kogoś truchtającego w krótkich majtach, równie dużo biegaczy atakuje wzgórze parku Gaudiego, gdzie trzeba już mieć nie lada kondycję, żeby wytrzymać w upale. Ale np. dwie babeczki-maratonki (sądząc po figurze) biegły sobie pod górę i konwersowały. Szacun!
Do refugio wracałyśmy autostradą i wszystko szło w porzo do momentu aż dotarłyśmy do lokalnych dróg. Ich oznaczenia stały się jasne tylko dla wtajemniczonych, np. droga C-12 nagle i wbrew mapie zamieniała się w C-13. Klnąc soczyście dotarłyśmy jednak do naszego schronu.

5. dzień – Sprawności harcerskich na mundurku przybywa

Dni upływają nam w radosnych klimatach harcerskich -

-  szukanie scieżek na intuicję, przedzieranie się przez krzaki pod skały, kanapki na obiad na ziemi wśród krzaków i mrówek, a wieczorem kolacja na palniku gazowym Primus. Tylko pijemy więcej niż harcerze i nasz zapas win hiszpańskich z półki cenowej 2-3 EUR sucesywnie się zmniejsza. Dziś zaliczyłyśmy dla odmiany piknik nad tamą w szuwarach z widokiem na rzekę płynącą kanionem przez Margalef.

Co do wspinania to robimy po ok. 7 dróg dziennie w przedziale 5-6a+, przy czym z ostatniej schodzimy przed 20:00. Wbrew pozorom skała z dziurami nie tnie palców, więc nie obklejamy się plastrem, a nasze rączki wyglądają lepiej niż po treningu na sztucznej ściance.

6. dzień - Mont-ral czyli katalońska Jura

Zdecydowałyśmy się na zmianę miejscówki, żeby poznać chociaż jeszcze jeden rejon skalny. Po kolejnym "Rajdzie Katalonii" w naszym Polo WRC dotarłyśmy do Mont-ral. Cel: Torra Negra. Od parkującego obok Hiszpana dowiadujemy się że do tej skały „it’s just a 5 minute walk”. Miny szybko nam jednak rzedną. Okazuje się że jest to 5 minute walk prawie pionowym wyschniętym korytem górskiego potoku, więc spadamy pod skałę prawie na łeb na szyję. Poza tym po raz 1-szy spotykamy niezły tłumek wspinaczy. Sama skała przypomina jurajską – szarą, wapienną, co budzi zdecydowane zdegustowanie u Magdy, która od razu zaczyna tęsknić za Margalefem.

Zaczynamy od super łatwej drogi, ale topo otrzega, że pierwsza wpinka jest dość wysoko. Faktycznie „dość” wysoko – około 4 metrów nad ziemią. Tylko czekać, aż trafimy na drogi jednowpinkowe czyli z pierwszym spitem pod stanowiskiem zjazdowym. Mi się zaczyna tu w miarę podobać, drogi są trochę bulderowe, można się ciekawie powstawiać no i nie jest ślisko jak na Jurze. A ze skały widać całą dolinę i w tle daleko Morze Śródziemne! Tym razem piknikujemy na półce skalnej w towarzystwie czerwonych mrów, które na szczęście nas nie podgryzają.

7. dzień – Vamos a la playa

Nasze paluszki są jednak zdarte i samo dotknięcie szorstkiej skały boli, bo mamy zrobionych prawie 30 dróg wspinaczkowych, więc postanawiamy już dać na luz i wykąpać się w Morzu Sródziemnym. Jedziemy do Barcelony, znowu klniemy na oznakowania dróg, na szczęscie Hiszpanie to super mili ludzie i nie tylko mówią gdzie skręcić, ale też proponują jechanie za nimi na właściwą drogę. (Następnym razem bez GPS się nie ruszamy!) W końcu po południu trafiamy na plażę, która podobno miała być ładna i pusta, a jest zawalona hiszpańskimi rodzinami i pijanymi angolami.

Morze jednak jest ciepłe i błękitne, więc po moim ulubionym mojito, idę pływać. Jest super! Wieczorem szlajamy się z Magdą po gotyckiej dzielnicy Barri Gotic, aż lądujemy w knajpie, gdzie w ramach poznawania kuchni hiszpańskiej zjadamy burritos i enchiladas z fasolą, guacamole oraz nachos ;-) Meksykańskie specjały jakoś lepiej nam jednak służą niż paella, bo bez kłopotów gastrycznych spedzamy ostatnią noc w Hostelu Centric. Poranna wycieczka na aeropuerto kończy niestety, chlip, chlip, nasz zdecydowanie za krótki wyjazd wspinaczkowy.

Ogólnie mowiąc był to jeden z tych niezapomnianych wyjazdów, udanych od początku do końca. Obyło się bez kontuzji, nieźle w kość dostały nasze kolana – głównie chyba od ciągłego łażenia z plecakami w górę i w dół, ewentualnie stania pod skałą albo wspinania. Finansowo zamknęłyśmy się ze wszystkim (samolot, samochód, benzyna na 900 km, spanie, jedzenie, picie, zwiedzanie i dodatkowe atrakcje) w 1800 zł/os.. I powiem bez wahania że warto było. Ja już wstępnie rozmyślam, w jakim terminie wrócić do Margalef za rok.

niedziela, 16 maja 2010

Śmiać się czy płakać?

Plecak prawie spakowany, przypomnienie z wizzaira znowu w skrzynce mailowej i co...? Otwieram sobie dziś rano Onet a tu elegancki headline "Nowa chmura pyłów.....". Aaaaaaaaaaaaaaaaaa! Na szczęscie na razie jest na północy Europy, więc może zdążymy tym razem wylecieć z Magdą do tej Barcelony.
Jesli tak, to postaram się wrzucać na bloga zdalnie jakieś mini notki z naszej wyprawy w góry Prades. Jeśli nie, to w przyszłym tygodniu zawieszam wpisy ponieważ będę prawdopodobnie piła ze smutku przez co najmniej 3 dni ;-)

czwartek, 13 maja 2010

Numer startowy 0045

A więc... zapisałam się na swój pierwszy bieg masowy, w którym będę reprezentować  barwy KS Etrampki !!! (właściwie to drugi, bo w pierwszym masowym uczestniczyłam w zeszły weekend, chociaż na biegu Polska Biega - Wawer Biega masę stanowiły 4 osoby).
Tym razem bieg też będzie niestandardowy, gdyż wpisowe to dwa zużyte paluszki, ewentualnie inne nadające się kosza na śmieci baterie.
Ze strony www wynika że będzie to bieg EKO stąd pewnie taki szczytny pomysł organizatorow, żeby zamiast kasy wyciągnąć od biegaczy trochę zużytych baterii. Popieram i mój portfel też jest za!
Chociaż nie wiem w sumie, jaka będzie mysl przewodnia biegu, bo ma on skomplikowaną  nazwę TOYOTA IKEA EKO BIEG.  EKO no bo te baterie pewnie, IKEA bo start jest przy IKEI na Targówku, ale TOYOTA???? Fajnie by było jakby była np. do wylosowania, hehe, ale pewnie porozwieszają tylko wszędzie banery tego jednego z bardziej awaryjnych aut ;-)


Imprezka ma się odbyć na trasie 5 km  w Lasku Bródnowskim.
Pomyślałam sobie - o fajnie, zwiedzę nowy lasek w Warszawie. Wpisałam w google "Lasek Bródnowski" i co wyguglałam?
1) Ludzie nie chodźcie do Lasu Bródnowskiego bo się zabijecie o góry śmieci, które tam się przewalają. 
2) Wtorkowa strzelanina w Lasku Bródnowskim to element walki grup przestępczych.
3) Kobieta, którą dwaj 13-letni chłopcy znaleźli w środę w Lasku Bródnowskim, została uduszona.

Hm, trzeba będzie nieźle zapier..lać w tym Lasku, żeby wybiec z niego cało. Wygląda na to że mam szansę na życiówkę...

poniedziałek, 10 maja 2010

Polska Biega - zorganizowałam najmniejszy bieg świata :-)

Kiedy tylko przeczytałam że odbędzie się akcja Polska Biega postanowiłam też się w to włączyć. Najpierw jako uczestnik, ale potem stwierdziłam że właściwie to można być coś samemu zorganizować w mojej okolicy i jakoś zintegrować jednostki przemykające po Wawrze.
Fakt faktem zabrałam się za to z rozmachem ale ciut za późno, bo na 3 dni przed biegiem.
Po wybraniu wreszcie sensownej trasy na 4 km działania były takie:
1) Dałam info na stronie Polska Biega
2) Wysmarowałam wspólnie z Bartkiem 2 wielgachne kolorowe plakaty z odezwą do narodu które zawisły na osiedlu (liczylam bardzo na biegaczy z sąsiedztwa)
3) Załatwiłam od mojego instruktora profi-stoper
4) Załatwiłam z WKN profi-numery startowe
5) Załatwiłam z ORFI profi-koszulki z nadrukiem etrampki.pl
6) Załatwiłam wodę and kubeczki

7) Jedyne czego nie załatwilam to ... biegacze. Niestety - w przeddzień biegu nie było chętnych poza mną, co mnie trochę  sfrustrowało, ale stwierdziłam że najwyzej rozdam koszulkę i podam wodę sobie samej. A poza tym postanowiłam że podwoję dystans i zrobię 8 km, skoro nie będzie innych chętnych.

Jednak.... na godzine przed startem zgłosił się pierwszy chętny (15-latek Michał), na pół godziny przed startem dostałam cynk od kumpeli że też pobiegnie. Na 10 min przed startem w umówionym miejscu pojawił się kolejny zawodnik. Juhuuuuuu! Mieliśmy już nawet 4-osobową listę startową :-) A na koniec przyszedł jeszcze pan reporter z Gazety Wyborczej i po pierwszym szoku na widok frekwencji biegaczy, postanowił że jednak zrobi fotorelację.


Biegło nam się calkiem dobrze, młody wyrwał do przodu i na tej pozycji dobiegł do mety.   Ja cały dystans przegadałam z bardzo miłym panem biegaczem. Ale największym mistrzostwem wykazała się Kasia, która na co dzień nie biega w ogóle, była po imprezie gdzie spożyła dużo jednostek alkoholu, poszła spać o 3 w nocy, nie miała butów biegowych. No i Kasia pobiegła... i dobiegła do mety, gdzie również dostała dyplom i koszulkę.  Szacun prawdziwy dla niej.
Podsumowując uważam że warto było zorganizować nawet tak maciupki bieg, chociaż nie zintegrowało to wawerskich biegaczy (ci co przybyli, nie byli wcale z osiedla).  Było jednak bardzo przyjemnie, pogoda dopisała, a poza tym fajnie było dołożyć cegielkę do szczytnej akcji Polska Biega.

środa, 5 maja 2010

Wulkan znów dymi!

Ratunku!!! To jakieś fatum czy co?
Do 3 razy sztuka - jak znowu zadymi Europę i nie polecimy z Magdą do Hiszpanii 17-tego to oddajemy te bilety w cholerę i przerzucamy sie na transport kołowy.

A tak z innej beczki, dziś sprawdzałam moje adidaski supernova w błotku otaczającym zewsząd moje osiedle. Wrażenia pozytywne - uślizgów nie było. Tylko już nie są takie śnieżnobiałe. Ale to mi akurat nie przeszkadza.

poniedziałek, 3 maja 2010

Majówkowe enduro - pierwsze starcie

Nie sądziłam że do moich licznych upodobań sportowo-wolnoczasowych coś jeszcze sobie mogę dodać w najbliższym czasie ale okazało się w majówkową sobotę że TAK!

Jazda na motocyklu enduro. Namówiły nas na to Gałązki - czyli para naszych pojechanych, uzależnionych od adrenaliny i wszelkich aktywności znajomych. Otoż zaciągnęli nas ze swoimi endurakami do niejakiej Kołbiel Village na Równinie Mazowieckiej gdzie wśrod pól, lasow i leśnych ścieżek mieliśmy z Wojtkiem, po krótkim przeszkoleniu (żadne z nas nie ma prawka kat. A) nawiązać 1-szy kontakt z Enduro.
Wojtka kontakt wyglądał tak: wsiadł, odpalił i pojechał,
Mój kontakt wyglądał tak: http://www.youtube.com/watch?v=UN6L9dd7eFw&feature=email 

Na szczęście nie zraziło mnie to, nie poniosłam też żadnych strat na ciele i umyśle, więc spróbowałam znowu i poszło. Po prostu w pierwszej chwili nie zrozumiałam że kierownicy enduro nie należy się tak mocno trzymać jak kierownicy roweru bo z reguły konczy się to wysadzającym z siodła przygazowaniem.
No w każdym razie robiłam sobie potem spokojne kółeczka z eskortą albo Anety albo Pawła i coraz bardziej mi się podobało.



Wojtek też zapoznawał się na spokojnie z nowym pojazdem, natomiast nasi znajomi w międzyczasie ćwiczyli bardziej zaawansowane historie, czyli szybkie zjazdy i bardzo strome podjazdy, które mozna sobie obejrzeć na naszym filmie (nakręconym przez mojego syna Bartka):
http://www.youtube.com/watch?v=1nQL-jpnWk8

Ogólnie to Wojtek też złapał bakcyla, więc o czym rozmawialiśmy dziś na spotkaniu ze sprawcami całego zamieszania czyli właśnie z Anetą i Pawłem?
O kupnie uzywanego Suzuki DR350 :-)