Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ultrarunning. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą ultrarunning. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 14 października 2021

Relacja z Ultrakotliny 140 - czyli jak biegłam do UK, a wylądowałam w Szklarskiej

 


Na asfalcie widzę co raz nasprejowane wielkie "UK" i strzałkę. Tak, tak, biegnijmy tam - this way to "Ju-Kej"! Już widzę ten brytyjski pub, a w nim mnie z kuflem zimnego piwa, a obok słone i gorące fish&chips...mmm. Co prawda zamiast do oszronionego kufla dobiegam co kilkanaście kilometrów do plastikowych baniaków z ciepłą colą, wodą i izo, ale nie tracę nadziei. Po fakcie muszę napisać ze jestem trochę zawiedziona. Bardzo pilnowałam strzałek na trasie i miałam nadzieję że dobiegnę w końcu do UK, a wylądowałam z powrotem w Szklarskiej Porębie.

Nie ma jednak tego złego. Trasa Ultrakotliny jest niekiepska... Żartowałam. Jest przezajebista, szczególnie jak się ma takiego farta jak ja w tym roku i trafi się na taki warun: "Pogodę na przeważających obszarach kontynentu kształtuje wyż znad Rosji. Po nocnych spadkach temperatury, wzrośnie ona w dzień do 13-15℃ na południowym zachodzie, wiatr słaby lub umiarkowany, w górach porywisty. Na barometrach 1030-1036 hPa". Oznacza to jedno - ultrabieg przy ultralampie.

Ale wracając do zawodów....Bez kokieterii, wcale nie czułam się gotowa na te 140 kilometrów. Po sierpniowym Janosiku, gdzie stówkę rodziłam w bólach, pod koniec niemal ze łzami w oczach, lepiej pewnie byłoby zrobić jakieś relaksacyjne mini-ultra. Ultrakotlina oferuje kilka krótszych dystansów. 

Rozsądek: Zrób teraz 50-tkę. 

Ja: Ale tam nie ma Karkonoszy na trasie! 

Rozsądek: No dobra, niech będzie - zrób 80-tkę. 

Ja: Dorzucasz mi tylko Rudawy. Karkonoszy tam też nie ma

Jak mam ganiać po Kotlinie Jeleniogórskiej, to wchodzę w to tylko na zasadzie all-in. Oprócz Rudaw, Gór Kaczawskich i Izerskich, mają być Śnieżne Kotły, Śląskie Kamienie i Kocioł Łomniczki. Jednym słowem te piękne, magiczne Karkonosze. I ma być pełna pętla po Kotlinie. Bez kompromisów. 

Zatem, w całej swojej zachłanności kliknęłam "Zapisz się na 140 km". I tak już zostało. Ostatnie tak długie ultra biegłam w 2018 roku - Łemkowynę Ultra Trail. Wtedy miałam dzień konia i wspominam te zawody wspaniale. Czas jednak leci, peselek goni, a kolejne kontuzje wstawiają swoje pieczątki w mojej książeczce zdrowia. Czy dam radę znowu? Bardzo jednak chciałam podjąć wyzwanie i to sprawdzić. 

Przed startem wiedziałam, że mega kilometraży już treningowo nie nabiegam. Zrobiłam parę mocnych, fajnych treningów i uznałam, że bazą będzie niezły całkowity dystans z tego roku (2450 km), przebiegnięty Janosik w Tatrach, a wcześniej 3xUltrababia. Dobrze też przemyślałam błędy z wcześniejszych biegów i taktykę, która mogłaby mi pomóc. A zatem:   

  • Odrobiłam lekcję z Janosika, jeśli chodzi o pobór energii na trasie.  Tym razem, na Kotlinie raczyłam się smakołykami i piłam na wszystkich punktach. Postanowiłam nie wyjadać wszystkich ciastek i czekolad zostawiając trochę dla innych zawodników, ale na każdym punkcie kalorie uzupełniałam i brałam izotonik albo colę z wodą. Dawniej zdarzało mi się tylko odbić na macie pomiarowej i lecieć dalej, bo przecież szkoda czasu na gastro, to nie Marathon du Medoc, co nie? Kończyło się to dowozem prawie-zwłok do mety, owszem czasem na wysokiej pozycji, bo chyba mam w sobie trochę z wielbłąda, ale w stanie tak jakby agonalnym.
  • Zrobiłam sobie też "roadbooka". Uwaga, już można zacząć się śmiać i szerować dla beki.  Oto mój roadbook - a raczej roadbuczek. 


Pozwólcie,  że wyjaśnię, po co pracowicie wyprodukowałam takie śmieszne coś, jak dzieci z III klasy na plastyce. 

    1. Po pierwsze na numerze startowym z profilem trasy nie było podanych przewyższeń między punktami, a te są dla mnie istotne w chwilach zmęczenia. Lubię wiedzieć, ile giełgania pod górę przede mną, a ile w dół.
    2. Po drugie - dlaczego nie jest to po prostu mini-karteczka? Zauważcie czcionkę oscylującą w granicach 11-12 pt. No cóż, bez okularów mniejszych cyferek nie widzę, szczególnie przy złym oświetleniu, a na numerach startowych z reguły są właśnie takie wku....jące pisane maczkiem nazwy i odległości. 
    3. Po trzecie - tak, mogłam po prostu mieć tracka w garminie, ale... dla przedłużenia życia baterii zegarka jestem gotowa pójść w analog. Poza tym jak elektronika zawiedzie, to zostanę w dupie, a papier to papier. Nie zawsze do dupy. 

A zatem korzystałam aktywnie z mojego bardzo PRO roadbuczka po każdym wyjściu z punktu. Włączałam wtedy nowy lap i na tych odległościach bazowałam - między punktami. No kto mnie przekona, że głowa lepiej znosi sygnał "Przed tobą 104 km" niż "Przed tobą 12 km"? Nie myśl o całej trasie, traktuj ją jako sumę krótkich wycieczek. Zadziałało całkiem nieźle. Wyłączyłam umysł na dystans całkowity i myśl o tych dziesiątkach kilosów do mety przestała mnie przytłaczać. Głowa rządzi. 

Karkonosze 

O 5:30 rano, w zupełnych ciemnościach stajemy z Moniką na starcie w Szklarskiej Porębie. Obie lekko spietrane dystansem, obie nadrabiające miną. Nagroda za odważną decyzję o wyborze 140-tki przychodzi jednak szybko. Wystartowaliśmy o 6:00, a już godzinę później z opadniętą szczęką oglądam wschód słońca z drogi na Śnieżne Kotły.  Pogoda rewelacyjna, złota jesień w pełnej trasie. Za te widoki, które dodały mocy i radości, jestem teraz gotowa przyjąć z pokorą wszystko.  




Biegnie mi się świetnie. Słońce świeci, wiatr targa ciuchami zawodników, a ja mijam kolejne epickie punkty karkonoskiej grani ciesząc się, że jeszcze nie ma tam tłumów.  Pierwszym technicznie trudnym odcinkiem jest zbieg po kamieniach przez Kocioł Łomniczki, ale jakiś chłopak leci przede mną tak fajnie i luźno, że go naśladuję. Puszczam nogi i sru do przodu. Zatejpowane kolano, które w różnych dziwnych momentach zaczyna mnie boleć, siedzi cicho. 

Rudawy Janowickie

Mój komfort psychiczny kończy się gdzieś w okolicach 35 kilometra. Na ogonie siedzi mi jakaś zawodniczka. Już pisałam jak bardzo męczy mnie taka sytuacja, gdy muszę uciekać. A próbować uciekać przez 100 km? Hłe hłe, masakra. Kolano akurat dziwnie zakłuło, więc staję i wtedy ona mnie wyprzedza. Niby słabo, ale jakoś ulżyło mi. Wolę jednak gonić. Dziewczyna idzie i biegnie z dużą lekkością, ale mam ją ciągle w zasięgu. W Rudawach zaczynamy się tasować, znów ja z przodu, potem ona. A potem ja. Trochę uciekam na technicznym kamienistym zbiegu ze Skalnika. Jak się okazało dzieliło nas nie więcej niż 10 minut przez prawie całą trasę  - aż do ostatniego punktu na 126-tym kilometrze, za którym udało mi się bardziej zwiększyć przewagę. 




Mijam piękne ruiny Zamku Bolczów, który odwiedziłam przecież w marcu tego roku robiąc samotnie Szlak Zamków Piastowskich. Pamiętam jak zbiegając wtedy szlakiem obok Zamku, myślałam sobie, że fajnie byłoby, gdyby prowadziła tędy trasa jakiegoś biegu. Mówisz- masz! 

Przepak na 61-szym kilometrze ogarniam szybko - biorę ciepłe ciuchy na później, powerbank, batoniki. Chwilę siedzę pakując te klamoty, ale zaraz oddalam się w kierunku kolejnego pasma górskiego z dziarskim "no dobra, trzeba stąd spier...lać" (co wywołuje śmiech jakiegoś zawodnika obok). 

Góry Kaczawskie 

Góry Kaczawskie są piękne - niewysokie, ale puste, z fajnymi, łatwymi szlakami i super panoramą. Kilometry mijają gładko, a ja ciągle czuję moc. Ihaa! Może to znów dzień konia - myślę sobie kłusując przez łąki w zachodzącym powoli słońcu. Rozmyślać mogę sporo, bo oto zaczęła się samotność długodystansowca. Wystartowało tylko 120 osób. Po  pięknym zachodzie słońca na Górze Szybowcowej, kiedy nastaje zmrok i trzeba włączyć znów czołówkę, zostaję sama i zamieniam się w ultra-zwierzę. 




Tak nazywam ten stan, który bardzo lubię. Gdy lecisz z kimś na zawodach, jest fajnie, bo można pogadać i szybciej mija czas. Ale w samotności i po ciemku wyostrzają się wszystkie zmysły, szczególnie w lesie. Zaczynam odbierać wszystko inaczej, pełniej. Jestem gościem lasu, ale też jego częścią. Jestem zwierzem i nadal biegnę. 

Las, uliczki, miasteczka, drogi. Klimatyczny mostek przez Jezioro Modre. Już zaraz Goduszyn, w nogach 100 kilometrów. Nie wiem która jestem w klasyfikacji, ale spotykam na trasie Aśkę i Piotrka, którzy przyjechali specjalnie z Wrocławia, żeby pokibicować i wesprzeć, co jest absolutnie mega! Dzwonię też do Wojtka. Podobno jestem czwarta wśród kobiet. Trzecia poza zasięgiem. Mimo wszystko - fiu, fiu! 

Góry Izerskie

Za Górzyńcem na 115-tym kilometrze łączę siły z grupką chłopaków. Doganiają mnie i razem zbliżamy się do jebutnego, długiego na 8 kilometrów podejścia na Wysoki Kamień. Opowiadają, jakie będzie straszne. Wrzucam na uszy słuchawki z muzyką, żeby zagłuszyć własne sapanie, przyjmuję cukier i kofeinę, jednym słowem zbroję się na ten hardcor. Nogi jednak mają już dość, orientacja też trochę siada. Nagle gdzieś w jagodach omijając błoto zaliczam upadek, po którym niezdarnie jak żuczek, gramolę się do góry.  Dopiero czuję, jaka jestem zmęczona. Ale jakaś wewnętrzna siła dalej mnie napędza, więc znów biegnę. Bieg pomaga, bo jest już strasznie zimno, może kilka stopni powyżej zera, a ja w t-shircie i wiatrówce.  

Kiedy dobiegamy do ostatniego punktu wkładam ciepłą bluzę i rękawiczki. Boli mnie prawa noga nad kostką. Generuję świński trucht. O tym jak bardzo wolny on jest, niech świadczy to, że ledwo dotrzymuję kroku jednemu z chłopaków - Adamowi, który jest na przedzie naszej grupki i .... idzie.  Chyba nigdy nie widziałam nikogo, kto by tak szybko szedł na ultra. Pytam czy nie jest zawodowym nordic walkerem bo napiera naprawdę zdrowo, a za nim ja i jeszcze jeden chłopak podbiegujemy jak dzieci prowadzone do przedszkola przez spieszącego się do pracy tatusia. 

Czarne niebo z milionami gwiazd tworzy dla nas bajeczny spektakl. Chciałoby się wyłączyć światełko i pogapić na konstelacje, ale trzeba jakoś dotrzeć do tej mety.  Już wiem, że wyprzedzę założenia czasowe zrobienia tego w około 23 godziny. Owszem, teraz tempo mi spada, ale wcześniej wypracowałam niezły zapas. Do 100-ego kilometra dotarłam w 15 godzin z hakiem. Później w domu sprawdzam w wynikach, że na trasie przesunęłam się z 61. miejsca na 20-tym kilometrze na 25. miejsce w open na mecie.

Finisz

Organizatorzy nie ułatwiają końcówki prowadzącej do Szklarskiej. Ostatni zbieg to jakaś katastrofa - prowadzi po terenie ścinki/zrywki, czy co tam cholera wie. Grzęźniemy w kawałkach gałęzi, patyków, błocie, kałużach, do butów wlewa mi się lodowata woda. Tempo spada drastycznie. 

A kiedy to zło się kończy, wpadamy na kolejny koszmarny odcinek czyli najeżony kamieniami zbieg do Wodospadu Kamieńczyk. Ała, skatowane stopy dostają jeszcze w kość na tej dziwnej drodze, o zagadkowej dla mnie genezie myśli z branży inżynierii lądowej.  Kto wymyślił taki szlak?! 

No ale dobra, jest wreszcie las, ziemna ścieżka, i chociaż dalej czuję ból nogi nad kostką przy każdym kroku w dół, jestem jak w foksterier w walce. Nie ustaję, rany będę lizać później. Z absolutną radością, coś tam wywrzaskując entuzjastycznie wpadam na metę Ultrakotliny po 22 godzinach i 33 minutach. Może i lepiej, że to nie Londyn tylko Szklarska Poręba. 






 


 



piątek, 18 czerwca 2021

Byłam w niebie, byłam w piekle czyli relacja z ultramaratonu 3x Babia


Bo każdy ma swoje piekło. Ja odwiedziłam je w ostatni weekend na wycieczce do królestwa ciemności, w którym rządzi Diablak. 

Co prawda na trasie zrozumiałam, że prawdziwe baty dostaje się próbując zdobyć Królową Beskidów sześć razy, ale dla mnie dystans 3x Babia był wystarczająco ekstremalny. Momentami czułam się jak w piekle, a momentami ... jak w niebie. Byłam i mocną góralką i bladym, żywym trupem powłóczącym nogami w kierunku Markowych Szczawin. Byłam maszyną na zbiegu z Policy i cieniem człowieka na ostatnim podejściu na Perci Akademików. Do tej pory podobny zgon zaliczyłam na trasie tylko dwa razy - pamiętna Istria Ultra Trail (moja pierwsza setka) i Dziki Groń w Szczawnicy (upał/brak wody).  

No ale tytułem wstępu...

  • Start w 3xBabia wymyśliłam spontanicznie na miesiąc przed biegiem, jako przygotowanie przez Janosikiem w Tatrach. 
  • Mimo mocnego biegowo maja (zrobiłam Koronę Bieszczadów, co było z kolei niezłym przygotowaniem do Babiej), nie czułam się kompetentna w temacie. Znajomi, którzy to biegli, wspominali trasę jako horror, niektórzy nie ukończyli, a relacje i zdjęcia sugerowały, że ta Babia to już bardziej ultra-perwersja niż ultra-bieg. Ok, a zatem potraktujmy te zawody jako "rajd przygodowy". Niby kategoria głębokie K40, ale ukryte dziecko we mnie nadal ma radość z ciorania po krzakach i wpadania w strumienie. 
  • Na 2 tygodnie przed startem czułam, że majowe treningi i astma związana z sezonem pylenia, dały mi nieźle po dupie. Zarządziłam tapering. Mało biegania, sporo ćwiczeń na core, codzienne faszerowanie się magnezem, witaminą B12, C i sokiem z buraka. W myśl zasady - lepiej niedotrenować niż przetrenować. Na świeżości polecieć.  
  • Przygotowałam też sobie opcje czasowe zakładając, że biorę w ciemno 14 godzin, a z 13-tu będę przeszczęśliwa.  Limit na 60 km i +4200 w górę wynosił 17 godzin - tyle samo co dla uczestników 4,5 i 6 x Babia (!). Już wiadomo więc, dlaczego finiszerów 6xBabia jest mniej więcej tyle samo co na Barkleys Marathon czyli zaledwie kilku na przestrzeni 8 lat.

Trasa 

Dla startujących w 3x Babia zadanie wyglądało tak:  

wejście nr 1 - szlakiem zielonym ze Stańcowej (dystans podejścia: 4,5 km, wznios +850 m)

wejście nr 2 - szlakiem czerwonym z Krowiarek (chociaż początek tego podejścia zaczął się 4 km wcześniej) (łączny dystans podejścia: 9 km, wznios +900 m)

wejście nr 3 - szlakiem niebieskim z Zawoi Policzne do Markowych Szczawin i potem żółtym (Percią Akademików) na szczyt (łączny dystans 8 km, wznios +1000 m, w tym sama Perć: 1,5 km i +500 m w górę)

A pomiędzy tymi wejściami sporo off-trailu - galopek przez bagnistą łąkę po kostki w wodzie, wiatrołomy na bogato, przejście przez rzeczkę i brodzenie przez jagodowe pola (yyy, czy tu som może żmije?) Dostaliśmy też trochę bonusowych górek (jakieś +1300 m się z nich uzbierało).  

Prolog 


Szybkie odliczanie i banda straceńców rusza o 3 nad ranem przez ciemny, gęsty las. Szybko jednak dochodzimy do zielonego szlaku, który zaczyna się coraz bardziej pionizować, a ja coraz bardziej zwalniam. Puszczam przodem szybszych zawodników, ze dwie dziewczyny wyprzedzają mnie same. Nie patrzę na tętno, bo po co się denerwować, ale czuję, że jestem w jego górnych rejestrach. Kiedy jeszcze gramolę się powoli w górę, w dół już zbiegają zaprzeczając prawom fizyki szaleńcy z 6x Babia. Niby człowieki, a trochę kozice. 

Wreszcie osiągam zamglony szczyt Babiej po raz pierwszy. Żadnego romantycznego wschodu słońca - jest zimno, szaro i wietrznie. Mój czas: 1h 7 min. Ej no, całkiem spoko. Na zdjęcie ze szczytu oczywiście szkoda mi czasu. Trzeba zbiegać. Hasło na dziś: tylko się nie wypierdziel, ty kozicą nie jesteś.  

Niebo po raz pierwszy 

Na szczęście okazuje się, że jakoś tam ogarniam to zbieganie. Wyprzedzam dziewczyny, co wcześniej mnie minęły pod górę. Nogi się dobrze kręcą. I co ja paczę? Lecimy normalną ścieżką? Tak bardzo nastawiłam się na chaszcze, że spodziewałam się ich przez prawie cały czas. No dobra, jest bagnista łąka i pierwsze wiatrołomy.  

Czy to zasługa buraka czy taperingu nie wiem, ale jest ok, a nawet bardzo ok. Grzecznie piję wodę (odwadnianie się na biegach to moja specjalność), nawet wciskam jakiś żel w siebie. Lecę całkiem szybko i na pierwszym pomiarze czasu słyszę, że jestem czwartą kobietą, a skoro pierwsza to Andżelika "Ultra Andźka" z 6x Babia, to ja jestem na swojej trasie trzecia. Serio?! Rosną mi skrzydła i jestem w niebie. 



Na 17-tym kilometrze ruszamy z Przełęczy Krowiarki po raz drugi na Babią. Znam ten szlak, ale w drugą stronę, bo kiedyś tędy zbiegałam i pamiętam, że to cholerstwo nie miało końca. Okazuje się, że nic się nie zmieniło w tej kwestii - idę, idę, a to cholerstwo nie ma końca. Turystów mało jeszcze, bo jest szósta rano i ogólnie panuje miły chłodek, chociaż słońce już świeci. Napieram, ile wlezie (za co pełna niewiedzy srogo niebawem zapłacę).




Po godzinie i 9 minutach osiągam szczyt Babiej po raz drugi. Tym razem widoki są za milion dolarów, ale jeśli mam nie zostać tu ze skręconą nogą, to czas analizować szczeliny między kamieniami na ścieżce a nie panoramę. No to dupę w troki i na dół. Phi, skoro 2x Babia zrobiłam w 4 godziny i został mi tylko jeden razik, to czeka mnie tu krótka piłka, a nie żaden hardcor. W całej swojej naiwności i ułańskiej fantazji nie słyszę, że obok rozlega się cichy chichot Diablaka. 

Krótka piłka? - mówi. Potrzymaj mi piwo, a ja Ci pokażę tę piłkę.   

Piekło po raz pierwszy, drugi, trzeci i pierdyliard ósmy 

Za Krowiarkami (gdzie nadal jestem trzecią kobitką) jest jeszcze nieźle, chociaż pod górkę, ale ścieżka prowadzi w cieniu i mam zapas wody. No dobra, dawać mi tu te chaszcze, górskie strumienie i hardcor. Sponiewierać się tu przyjechałam. 

Mówisz, masz! Zaczyna się grube podejście w słońcu na Policę, a za chwilę ścieżka zaczyna przypominać tor z lasem skoszonym jak po katastrofie lotniczej. Co chwilę zwalone drzewo, które trzeba obchodzić górą, dołem albo bokiem. Obchodzę ja, obchodzi jeszcze paru chłopaków. 


 Ogólnie tłumu na trasie już nie ma. Coraz cieplej, wody coraz mniej. Czuję jak stopniowo opuszczają mnie siły, a wraz z nimi pewność siebie i ułańska fantazja. No ale trzeba wieźć to trzecie miejsce do mety.  Na szczycie Policy siły mi cudem wracają i pędem puszczam się w dół, zadowolona, że mijam chłopów, co mniej przed chwilą wyprzedzili.  Ach co tam, że moje czwórki ulegają właśnie zniszczeniu, hajda i do przodu. YOLO! 

Na rozstaju dróg stoi chłopak i kontroluje, czy zawodnicy mają folie NRC (nie masz, kara czasowa). Obok niego leży na murku zawodnik, ewidentnie pokonany przez słońce i trasę. Ej ty, posuń się, ja też się położę - po raz pierwszy przychodzi mi do głowy ta myśl. Ale nie - przecież ja walczę, ja muszę napierać.  Biorę jeszcze wodę z przydrożnego potoku mając gdzieś, co w niej żyje, bo we flasku już pusto i zaczynam kolejne podejście. 

Brnę powoli, ale na dole wyciągu Mosorny Groń ma być mój mąż, więc to mi dodaje trochę energii. 

Oszukuję głowę: - To jeszcze do tamtego pieńka i usiądziesz. 

A przy pieńku: - Dobra stara, nie umierasz jeszcze, więc może do następnego pieńka. 

I tak to od pieńka do pieńka sunę w stronę Babiej Góry po raz trzeci. Na wypłaszczeniu słyszę nagle za sobą wyraźny stukot kijków, odwracam się i ..... badums.... morale, pewność siebie i wszystko co dobre obraca się w proch. Dogoniła mnie. Ta czwarta. 

Dziarsko idzie za mną, za dziarsko i już wiem, że raczej jej nie ucieknę. Shit! Jeszcze zbieram się w sobie, zbiegam najszybciej jak się da wzdłuż wyciągu, ale tam walę się na trawę wykończona. 

- Ej czwarta Cię goni. Woła jakiś chłopak. Nie oddawaj miejsca! 

- Żebyś ty chłopie wiedział, jak bym chciała go nie oddawać, ale właśnie siadły mi bateryjki.

Czuję taką niemoc, że mogę tylko odprowadzić wzrokiem koleżankę i za chwilę po zebraniu się z trawy zacząć oglądać jej plecy. Ech! Żal i złość na samą siebie. Że coś spieprzyłam. Za mało trenowałam. Za szybko zaczęłam. Za stara jestem. Próbuję mieć ją w zasięgu, ale zaczęło się podejście na Markowe Szczawiny i kolejne metry w górę wysysają ze mnie resztki sił. 

I wtedy pyk, naszą walkę o trzecie miejsce kończy sympatyczna blondyneczka cała w loczkach, która mija nas po prostu jak pendolino. Dziękuję, pozamiatane.  

Oto Ewa Siwoń - żywy trup, dyszący ciężko, wlecze się w stronę schroniska na Markowych Szczawinach. Jest mi nagle niedobrze, ale przecież jak pójdę wymiotować w krzaki, to zaraz będę już szósta a nie piąta, więc trzeba to przetrwać.  Doganiam jakiegoś kolesia i zagajam: 

- Ciężko, no nie? 

- Rzygać mi się chce - odpowiada blady. 

- Mi też - wołam prawie z radością, że są obok mnie towarzysze niedoli w równie czarnej dupie jak ja.  

Wreszcie widać dach schroniska na Markowych. Marzę tylko o tym, żeby się tam gdzieś położyć i już zostać, ale wytresowana głowa ultrasa decyduje za mnie i za moje nogi. I nie chodzi tu o odruch warunkowy ślinienia się na widok żarcia na punkcie, ale o myśl, że punkt, to jedyne miejsce, gdzie można zyskać przewagę, jeśli się tam spędzi jak najmniej czasu. 

Moja rywalka akurat wsuwa spokojnie ziemniaczka, więc ja tylko łapię colę z wodą, pomidora, arbuza, dowiązuję luźne buty i na chwiejnych nogach oddalam się w kierunku najgorszego podejścia na całej trasie. Perć Akademików. Skały, klamry, łańcuchy i pion.




I nie chodzi o te łańcuchy. Istotne jest to, że na odcinku 1,8 km trasa wznosi się o 500 m.  Już ledwo podnoszę nogi na tych cholernych schodach, ale idę. A za mną wyprzedzona przed chwilą czwarta. Kur..a, nie mam już siły walczyć o jakiekolwiek miejsce - wszystko mi jedno, która będę. Zatrzymuję się i mówię do niej, żeby sobie spokojnie szła, bo ja już umieram i gonić jej nie będę. I nie jest to kurtuazja, bo serio tak się czuję. 

Żeby sobie poprawić humor stwierdzam, że przed biegiem chciałam zrobić czas 13 godzin, a będzie poniżej 12. Krok za krokiem w stronę szczytu. Tak bardzo nie chcę już tego robić, ale Babia Góra przyciąga mnie jak wielki magnes. Wreszcie, YES!!!!! Staję po raz trzeci na szczycie i zostaje mi tylko zbieg do mety. Oczywiście włącza się euforia biegacza na finiszu i organizm sięga do ukrytych rezerw. Ostatnie 4,5 kilometra zbiegam ciurkiem bez przystanków i sama nie wierzę, że przed chwilą byłam zombie. Naprawdę niezbadane i kuriozalne jest to ludzkie ciało i głowa. Najlepszym dowodem na to jest też to, że patrzę na zegarek i martwię się, że miało być 60 kilometrów, a wyjdzie 59. Może dokręcić gdzieś wokół klombu? 




Wreszcie jest meta i teraz jestem znów w niebie. Wpadam biegiem, prosto w ramiona Wojtka, dostaję medal, walę się szczęśliwa na ziemię. Pies też szczęśliwy liże mnie po twarzy. Już nic nie muszę, jest pięknie. 3x Babia zrobiona. Piąta kobieta, druga w kategorii, czas 11:31. 


Stwierdzam, że takie ultramaratony są lepsze niż sesja z psychoterapeutą - w ciągu kilkunastu godzin jesteś w stanie bardziej poznać siebie niż podczas rocznej terapii. 

Zdjęcia: Magdalena Sedlak, InArt-Radosław Denisiuk, Idea Photography, Karolina Sarnowska, własne 

piątek, 16 października 2020

Ultramaraton Bieszczadzki 2020 - między sportowym wkur..em a poezją



Do udziału w biegu górskim po Bieszczadach można podejść na kilka sposobów. Można zaplanować sobie wymarzony wynik i zasuwać patrząc uważnie pod nogi (bo korzenie, kamienie, błoto), żeby ten wynik osiągnąć. 

Można też pozostać w klimacie pewnej poetyckiej piosenki: 


Anioły są wiecznie ulotne, zwłaszcza te w Bieszczadach  

Nas też czasami nosi po ich anielskich śladach 

One nam przyzwalają i skrzydłem wskazują drogę 

I wtedy w nas się zapala wieczny bieszczadzki ogień.


Moje podejście do tegorocznego Ultramaratonu Bieszczadzkiego 52 km uplasowało się gdzieś pośrodku - pomiędzy sportowym wkurwem a poezją. 

Najpierw była poezja.... 

Próbując nie wykopyrtnąć się na kamienistych zbiegach i błotnistych ścieżkach kręciłam głową jak peryskopem łodzi podwodnej na wszystkie strony. No bo jak nie kręcić, skoro tu mgły wstające w dolinie, tam już przebarwiające się jesiennie niekończące zbocza gór i połoniny. Nawet zrobiłam zdjęcie, co mi się w zasadzie na zawodach nie zdarza, bo przecież szkoda czasu. Zachwycona gapiłam się wszędzie tylko nie za siebie, bo  bardzo nie lubię patrzeć na zawodach za siebie. A nuż zobaczę tam jakąś biegaczkę, która mnie dogania i się ciężko zdenerwuję. Lepiej już biec swoje bez stresu. 


Co ciekawe, krzywa sportowej motywacji rosła wprost proporcjonalnie do wzrostu zmęczenia. Zaczęłam bez przekonania. Bez wielkich oczekiwań. Wynik będzie jaki będzie, bez mocy jakaś taka jestem, Bizona w Supraślu przed chwilą biegłam, to sobie Bieszczady w truchcie pooglądam i będzie dobrze. Tylko tą koszmarną Hyrlatą trzeba urobić na 30-tym, a poza tym zapowiada się całkiem miła wycieczka. Tak to sobie wizualizowałam stając na starcie o 6:30 w Cisnej razem z Kasią i Arkiem.




Śmieszny był ten start covidowy. Wszyscy zamaskowani, a w ogóle to większość zawodników już pobiegła. W czasach pandemii nie może stać na linii startu więcej niż 250 osób, więc organizatorzy dzielą ludzi na fale, żeby tylko móc rozegrać zawody.  A zatem kupa luda była już na trasie Bieszczadzkiego, ale nic to, bo przecież mamy na nogach chipy. A chip to czas netto, więc może cię nie obchodzić, że ktoś zaczął ten bieg godzinę wcześniej, skoro i tak na wynik końcowy składa się czas między pierwszym piknięciem twojego chipa na macie startowej a ostatnim na macie mety. 

Smaczku tylko nabiera wyprzedzanie się na trasie, bo w sumie nie wiesz czy osoba, która cię dogania wystartowała równo z tobą (ok, jest trochę szybsza) czy może pół godziny po tobie (Oł noł, serio się tak guzdram tutaj?!). 

Co do covidowych zasad biegu muszę wspomnieć jeszcze o jednej rzeczy, która być może zaważyła na moim wyniku. Chodzi o żarcie. Parę dni przed biegiem psioczyłam na organizatorów, że na punktach przewidują tylko picie i całe jedzenie trzeba mieć ze sobą, a na innych biegach to punkty na wypasie. Co prawda w pakietach startowych miał być drobny prowiant, ale wyobrażałam sobie, że będzie to jeden batonik i może izo.

Ha! Odebrawszy pakiet w biurze ugięłam się pod jego ciężarem, a kiedy na kwaterze wyciągnęłam zawartość, okazało się, że mam na łóżku niezłe weekendowe zakupy jak z Biedry. Trzy batony, żelki, kabanosy, cukierki, krakersy, paluszki, 1,5 l wody, colę, izotonik i witaminę C. Pozostało odszczekać wszystkie złe słowa pod adresem  fundacji OTK Rzeźnik. Efekt oczywiście był taki, że zamiast skitrać połowę w plecaczku na bieg, sporą część pożarłam od razu w ramach carboloadingu. Na starcie stanęłam więc w stanie "glikogen wypełnia mnie" z plecakiem, w którym tkwił 1 baton i 2 izożele. W bukłaku miałam litr wody, a we flasku 0,5 litra Mountain Fuel. 

Strategia zła się nie okazała, bo pierwszy punkt żywieniowy minęłam lotnie, nawet nie myśląc o jedzeniu czy piciu. W sumie nieźle się biegło, bo brzuch był lekki, a jednocześnie nie czułam głodu. Początkowe poczucie zmęczenia powoli ustępowało i z każdą wyprzedzoną osobą coraz bardziej zaczynało mi się na tym biegu podobać. No ale 52 kilometry to kawał drogi. Wiedziałam, że spacerek to to nie będzie. 

Drugi punkt żywieniowy zrobiłam sobie również lotny jedząc 1/3 własnego batonika na 20-tym kilometrze raczej z czystego rozsądku niż głodu. W związku z tym w Roztokach na 28-mym km również nie skorzystałam z cateringu dochodząc do wniosku, że punkty żywieniowe są przereklamowane. Nogi już trochę czuły podejścia więc alternatywnie postanowiłam tam dostarczyć sobie energii muzyką. 

Nie wiem jak na Was, ale na mnie dobra muza działa jak EPO, jak żel z podwójną kofeiną albo świeżutkie bateryjki - po prostu daje mi kopa. Z punktu gdzie wsadziłam w uszy słuchawki wybiegłam więc w podskokach podśpiewując sobie "Give me fuel, give me fire" Metalliki. Było dobrze. Poczułam przypływ mocy i chociaż wymarzone średnie tempo poniżej 8:00 min/km jakoś nie chciało się pokazać na zegarku, coraz bardziej czułam, że mam niezły dzień na bieganie. Sporo osób już tutaj szło, a ja w truchcie czekałam spokojnie na pion Hyrlatej. 500 metrów w górę na 2,5 kilometra. Konkret. Ten konkret zniszczył mnie 5 lat wcześniej  na UMB w 2015 roku. Pamiętam że stawałam wtedy parę razy, żeby złapać oddech, miałam mroczki i totalny kryzys. Tym razem poszło znacznie lepiej - bez zatrzymania i wsłuchiwania się (dzięki głośnej muzyce) w swoje sapanie, dotarłam na szczyt i cisnęłam dalej.   

A teraz sportowy wkurw...

Z początkowego "niechcemisię" moje podejście do tego biegu przeszło bardziej w kierunku "cała naprzód" i coraz bardziej skupiałam się na tym co pod nogami i kto przede mną, a nie na widokach. Wyprzedzałam kolejne zawodniczki świadoma, że zaraz one mogą przycisnąć i wyprzedzić mnie, ale jakoś żadna spódniczka  się przede mną nie pojawiała. 


Znów poszła kolejna 1/3 batonika, ale czułam, że po żel trzeba będzie też sięgnąć, bo kalorie spalały się jak dzikie z każdą minutą. Wreszcie dotarłam na ostatni punkt odżywczy w Roztokach, gdzie zatankowałam tylko trochę wody i ruszyłam pod górę. Uch, wiedziałam, że podejście na Okrąglik może zniszczyć, szczególnie stroma w pieron końcówka i tu faktycznie poczułam słabość w nogach i płucach, ale heloł! na kogo się nie spojrzało dookoła - wszyscy emanowali słabością w nogach i płucach. Jedziemy na jednym wózku. 

Trochę mnie zmartwiła tabliczka informująca, że z Roztok do mety jest 11, a nie 9 km jak sądziłam i żadnym sposobem nie byłam w stanie wykoncypować dlaczego, skoro bieg ma mieć 52 km.  Jak się poźniej okazało miał mieć 52 km, ale Szefu Mirek dorzucił gratisowe 2 i zrobiło się 54 km. Oraz dodatkowe 300  metrów w pionie, senkju wery mać

No nic, gdy od mety w Cisnej dzieliły mnie już wartości jednocyfrowe poczułam się mentalnie lepiej - To już końcówka, daj z siebie ile możesz - mówiłam sobie. Zjadłam ostatnią 1/3 batonika, ale organizm domagał się jeszcze. Żołądek natomiast protestował. Ostatecznie wcisnęłam w siebie za Okrąglikiem jeszcze pół żela i to było wszystko, co mogłam mu zaoferować - zrobiło mi się niedobrze i nawet pojawiła się myśl o krzaczkach.  Na szczęście jakoś się obyło bez tego pitstopa. Zaczął się długi zbieg zakończony szaleńczym, stromym zlotem do Cisnej. Nigdy nie byłam gazelą w zbieganiu, raczej solidnym ruskim czołgiem na podejściach, ale czy to w efekcie dodatkowych ćwiczeń wzmacniających w Zdroficie czy po prostu silnej motywacji, czułam, że frunę w dół po tych korzeniach i kamieniach. 

Znów wyprzedzałam, ale jednocześnie modliłam się już o metę, bo jednak wskazówka zapasu energii nieuchronnie zbliżała się do zera. Oczywiście bałam się spojrzeć za siebie, żeby nie zobaczyć przypadkiem jakiejś goniącej mnie w podskokach osóbki, więc tylko zacisnęłam zęby i profilaktycznie leciałam, jak mogłam najszybciej do mety. Jeszcze tylko rzeczka na końcówce oferująca mycie butów z błota i wpadłam na boisko, a po chwili na metę, za którą zwaliłam się na ziemię jak przysłowiowa kłoda próbując złapać oddech.  

Uff, koniec zabawy, która trwała u mnie 7 h i 48 min. Porządnie pościgane, teraz można odpocząć i wreszcie coś zjeść konkretnego. Czas co prawda był daleki od wymarzonych 7 godzin, ale jakie było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłam, że jestem trzecia w kategorii wiekowej K40. To była prawdziwa nagroda za zmuszenie się do napierania.  Ostatecznie wręczyli mi statuetkę za drugie w wiekowej, bo nagrody się nie dublują, ale fakty są takie, że przybiegły przede mną dwie szybsze czterdziestki, a nie jedna.    




Trauma po UMB z 2015 roku została przełamana - tam byłam wrakiem od startu do mety. Tu czułam, że na trasie leciutko unoszą mnie w górę i kopią w tyłek dla rozpędu Bieszczadzkie Anioły. 


tekst piosenki: zespół "Stare Dobre Małżeństwo"





 




  





sobota, 12 września 2020

Via Valais / Haute Route czyli marszobiegiem przez szwajcarskie przełęcze

 


Via Valais - moja trzecia samotna wyprawa w stylu light&fast (chociaż tym razem najmniej fast za to najbardziej light), ale w rankingu najpiękniejszych szlaków - pierwsza!  

Poprzednim, czyli wyprawie na Lofoty i do Kornwalii nic nie brakowało i absolutnie mnie zachwyciły. Tym razem czułam się jednak przez tydzień jak w reklamie serka Almette i czekolady wiadomo jakiej , z całym jej majestatem 3- i 4-tysięczników, słońcem, górskimi jeziorami i świstakami.  

Co, gdzie, kiedy

200 km przez Alpy Pennińskie (pasmo Alp w Szwajcarii w kantonie Valais) między Verbier a Zermatt, 23-31 sierpnia 2020 r.

Żeby napisać o Via Valais, powinnam najpierw wspomnieć o Haute Route. To szlak prowadzący przez Alpy w kantonie Valais. Liczy sobie +/- 190 km i na bazie tego szlaku powstała właśnie Via Valais, której nazwy nie znajdziecie na mapie (ale w internecie i owszem). A  tak Via Valais opisują jej autorzy, szwajcarscy biegacze górscy:  

"Biegacze górscy mają teraz swoje Grand Tour w Alpach! To biegowa wersja wytyczonej dla narciarzy i piechurów Haute Route. Ta została jednak zaprojektowana przez biegaczy, dla biegaczy. Nazywamy ją Via Valais. Ta wieloetapowa trasa prowadzi przez najpiękniejsze tereny Alp Szwajcarskich, nie tylko w górę i w dół, ale też trawersami wzdłuż dolin. Biegniemy pod licznymi 4000-metrowymi szczytami, wzdłuż lodowców i przez wysokie, alpejskie przełęcze." 

Gdzieś tam w którymś akapicie autorzy trasy dodają, że żeby ją pokonać, to "Alpine experience is almost mandatory". Hehe, wrócę do tego wątku za chwilę.

Oryginalnie Via Valais dzieli się na 9 jednodniowych etapów z dziennym kilometrażem między 17 a 30 km i przewyższeniami między 800 m a 2025 m.  Ja podzieliłam ją na 8 dni i trochę zmodyfikowałam dzienne przebiegi, a nawet samą trasę, o czym poniżej. 

Dodam jeszcze, że chociaż była to już trzecia samotna wycieczka, przed samym wyjazdem robiłam w majty ze strachu równo, a nawet gdzieś tam w duchu miałam nadzieję, że w związku z pandemią Szwajcaria ogłosi nagle zakaz wjazdu dla Polaków, albo LOT odwoła mi połączenie. 

Skąd taka spinka, skoro sama sobie tę trasę wybrałam? A bo wybrałam ją rok temu po powrocie z Kornwalii. Zobaczyłam zdjęcia, opis i od razu były ciary, pewność że "ja tam jadę" i że przygotuję się do niej na fest. Alpejskie przełęcze, skaliste single-tracki nad przepaściami? Wciągnę je nosem po serii przygotowań w Tatrach. No i będę z mężem, zawsze to raźniej we dwójkę. 

Ostatecznie plany planami, a rzeczywistość rzeczywistością. Ani nie przygotowałam się w Tatrach ani nie pojechałam we dwójkę. Dwukrotna kontuzja achillesa, 2x po 3 miesiące bez biegania, potem covid, zawirowania w pracy małżonka i jego rezygnacja z wyjazdu - to wszystko spowodowało, że na starcie w Verbier stawiłam się sama, bez przebiegniętego w tym roku nawet jednego kilometra w Tatrach. No ale nic, trzeba wziąć tego byka za rogi! Całą swoją pewność i wiarę w siebie mogłam jedynie oprzeć na dwóch filarach: 

pierwszym było słowo "almost"- czyli że to doświadczenie w Alpach, o którym napisali na stronie Via Valais jest PRAWIE obowiązkowe. To była właśnie ta furteczką, przez którą wślizgnęłam się na szwajcarski szlak, PRAWIE przygotowana do tego wyzwania, 

drugim były wszystkie moje biegi górskie i trekingi zrobione wcześniej. Zebrane razem do kupy: Lavaredo, Madera, Istria, Karkonosze, Beskidy, Lofoty, Kornwalia i Pireneje dawały pewien bagaż doświadczeń, którego trzymałam się kurczowo jak pierwszoklasistka worka na kapcie w drodze do nowej szkoły.      

OK, to lecimy po kolei: 

Dzień 1. Verbier do Cabane d'Essertze (32 km, 1334 m)

Zaczyna się bardzo pokrzepiająco. W moim B&B w Le Chable spotykam przy śniadaniu starszego Anglika (72 lata), który przyjechał zrobić jeszcze raz szlak Haute Route. Pokazuje mi szeroką bliznę na czole. To zeszłoroczna pamiątka po tym, jak spadł ze szlaku i zjechał jakieś 100 m w dół urwiska zatrzymując się czołem na kamieniu, po czym zalany krwią jakoś doczołgał się do miasteczka i tam dopiero otrzymał pomoc (tu tost z dżemem staje mi w gardle - może jeszcze nie jest za późno, żeby góry zamienić np. na objazd szwajcarskich miast i jezior). Z Anglika jednak twardy zawodnik  - przyjechał właśnie zrobić ten szlak jeszcze raz, żeby dokończyć projekt. Przy drugim toście postanawiam więc, że też będę dzielna i jednak idę w góry. 

Gospodyni wręcza nam tymczasem po karcie z napisem VIP pass i okazuje się, że to na darmowy wjazd wyciągiem z miasteczka do Les Ruinettes (2200 m npm), gdzie oficjalnie zaczyna się moja trasa Via Valais. Ten wjazd kosztuje normalnie 22 CHF. Fantastique!  Pakujemy się więc razem do gondolki i wtedy pada z ust mojego towarzysza tekst: 

- You don't have Covid, I presume?    

- I presume I don't. - pozostaję w klimacie odpowiadając na tę kwintesencję brytyjskości. 

Na górze, wychodzę z gondolki, jakbym wyszła ze starej szafy prosto do Narnii. 

Ruszam ku pierwszej przełęczy, wąskie ścieżki, kamienie, strome urwiska, chmury, na horyzoncie ośnieżone szczyty, z lewej biega stado górskich koziołków. Ludzi za to jak na lekarstwo. Covid wymiótł turystów. Jest perfekcyjnie. Cały ten dzień jest perfekcyjnym wstępem do mojej wycieczki.   


Trawersik

Znajdź kozicę



Lac de Grand Desert 

Lac de Cleuson

 Za przełęczami trafiam na turkusowy klejnot - Lac de Cleuson, wzdłuż którego leci długi trawers. Jest czas, żeby nacieszyć oczy, są warunki, żeby biec, jestem zachwycona i przeszczęśliwa. Na koniec zostaje mi konkretna dzida w górę, zbieg i wreszcie docieram do Cabane d'Essertze. Mam tu zamówiony nocleg i kolację. Okazuje się, że to kolejny po darmowej gondoli farcik tego dnia, bo przy niedzieli serwują Raclette - szwajcarski serowy specjał. Mogę jeść do woli, tonąc w aromacie topiącego się pod palnikiem sera i w ciekawej rozmowie z gospodarzami, miłą Szwajcarką i dwoma biegaczami, którzy też robią Via Valais, ale na bardzo szybko. 

Maszyneria do Raclette


Cabane d'Essertze

 Dzień 2. Cabane d'Essertze do Cabane Aiguille Rouge (32,6 km, ↗ 1650 m)

Rano budzę się podekscytowana - przede mną dzień z przejściem przez przełęcz Pas de Chevres po drabinach, którego się trochę obawiam. Wyciągam z plecaka zostawionego w głównej sali (z powodu pandemii nie wnosimy plecaków do pokojów, hm...) swój biegowy t-shirt i... zaraz zaraz, czy ktoś mi owinął nim swoje skarpetki?? Wali starymi skarami na kilometr i wtedy dociera do mnie, że t-shircik przyjął głęboki aromat sera Raclette z kolacji. Ups! Mam nadzieję, że to wywietrzeje, ale póki co mam na sobie pamiątkę po uroczej i gościnnej Cabane d'Essertze. Szybka owsianka, kawa i ruszam. Po trawiastych zboczach znów czas na trawers wzdłuż jeziora - Lac de Dix, przy pięknej, gigantycznej tamie Le Grande Dixance. Malownicza ścieżka wzdłuż jeziora jest płaska i da się biec, częściowo tunelami.  

Tu się myłam 

Gospodarze Cabany d'Essertze


Lac de Dix


Ścieżka wzdłuż jeziora nie zawsze jest widokowa

Wreszcie kolory ustępują miejsca kamienistej pustyni, która będzie mi towarzyszyć do końca dnia. Jest majestatycznie, ostro pod górę i znów pusto. Trochę brakuje mi towarzystwa - szczególnie po wesołej wycieczce w Pireneje z czwórką znajomych. Na szlaku jest wtedy raźniej, a już zupełnie bezcenne są te wieczory, gdzie przy piwku czy herbacie można się razem pośmiać i powspominać dzień, albo razem planować następny. 

Z drugiej strony, w samotnej wyprawie jest coś magicznego. Włącza Ci się pełna uważność. Tu i teraz. Głębiej wszystko odczuwasz, rejestrujesz głosy, zauważasz zwierzęta i rośliny. Mózg i zmysły pracują na wyższych obrotach nie dekoncentrowane żadną rozmową ani żartami. Podejmujesz na bieżąco dziesiątki decyzji. To jest ciekawe doświadczenie i mimo, że teraz odczuwam trochę samotność, to lubię ten stan.    

Gdzie te drabiny? Wreszcie po przedzieraniu się przez kamienie i głazy, dostrzegam je. Yyyy! Nie są takie straszne, ale na wszelki wypadek nie patrzę w dół tylko jak najszybciej wdrapuję się do góry licząc sobie kolejno stawiane na stopniach kroki. Uff, jestem na Pas de Chevres! Czas na szampana czyli wodę z bidonu! 





Droga do Cabane Aquille Rouge 

Robię kolację pod ławką


Cabane Aquille Rouge 


Toalety de luxe! 

Pozostaje mi zejść do doliny i tym razem wdrapać się do schroniska zwanego Cabane Aiguille Rouge. Na ostatnich pięciu kilometrach muszę zrobić ponad 400 m w górę. Nagrodą jest przepięknie położona Cabana - wyglądająca z dołu jak orle gniazdo, a z bliska jak schronisko, co ma pięciogwiazdkowy mountain view z kibla. Zabieram się za gotowanie na swojej kuchence, potem czytam (czy pisałam, że tym razem wzięłam czytnik ebooków i to był strzał w dziesiątkę? :) aż w końcu walę się spać.    

Dzień 3. Cabane Aiguille Rouge do Cabane des Becs de Bosson (27 km, 2052 m)

Noc była koszmarem. Dokwaterowali mi do sali dwie kobiety, z których jedna chrapała tak, że chyba wojak Szwejk by jej nie dorównał. Po śniadaniu czeka mnie stromy zbieg do doliny w towarzystwie świstaków, potem miły trawers. Spokój przerywa nagle dziwny łoskot. Po drugiej stronie doliny właśnie zaczęła się kamienna lawina. Wielkie bloki toczą się w dół żlebem jak klocki lego, słychać huk, a po chwili nad doliną unoszą się obłoki szarego pyłu. Czyli te kamienie serio się ruszają? Staram się za dużo o tym nie myśleć, tylko zapamiętuję, że w terenie kamienistym poruszamy się żwawo i nie robimy pikników. 


Śniadanko 





Na górze po lewej Cabane Bec de Bosson

Przede mną konkret zadanie. Zbiec z 2860 m npm do miasteczka na 1340 m, pobrać tam wodę i kasę z bankomatu, a następnie wgramolić się do kolejnej cabany na prawie 3000 m npm. Droga pod górę to piekło, stromo przez las, potem stromo przez jakieś trawiaste zbocza. Jestem tak zmęczona, że wprowadzam system "po każdych 100 m w górę 3 minuty odpoczynku" i jakoś to idzie. Diabelski żarcik czeka na mnie na samej górze, bo tuż pod schroniskiem Bec de Bosson ścieżka nagle leci w dół, gdzie zupełnie bez sensu wytraca się metry tylko po to, by za chwilę znów wspiąć się  górę. 

W schronisku postanawiam wreszcie zainwestować w prysznic - za 10 CHF to pewnie będzie wypasik, gorąca woda i może nawet coś upiorę. Terefere, letnia woda leci najpierw przez 40 sekund, żeby się namoczyć, potem przestaje i człowiek się musi namydlić, a następnie znów leci przez jakieś 1,5 minuty, podczas których szybkimi ruchami trzeba spłukać z siebie pianę. O myciu głowy czy praniu można zapomnieć.   

W cabanie poznaję miłego Szwajcara z siostrzenicą i dwoma Włoszkami. Siedzą ze mną na zewnątrz, gdy gotuję sobie na kuchence wodę na liofa, a potem częstują lokalnym winem, które jest "special welcome local drink". Why not? Umawiamy się wszyscy na oglądanie wschodu słońca następnego dnia.

Fondue





Dobrze nam się znajomość układa więc ekipa szwajcarsko-włoska zaprasza mnie do jadalni na fondue. Kolejny serowy klasyk lokalnej kuchni - czy mój t-shirt jest w stanie przyjąć jeszcze więcej aromatu sera? Dla Szwajcarów fondue to rytuał. Na stole ląduje specjalny podgrzewacz, na tym garnek pełen roztopionego sera gruyera pół na pół z fryburskim Vacherin, kostki chleba, dłuuuugie widelce, wino i multikaloryczną, high-fatową imprezę czas zacząć. Taki garnek sera na 4 osoby kosztuje 88 CHF w schronisku (to po szybkim przeliczeniu 362 złote polskie), więc częstuję się tylko dwoma kawałkami chleba maczanego w serze, bo zjadłam liofilizat, a ekipa szwajcarska szaleje nad fondue wyraźnie wygłodniała. 

Ta noc jest jeszcze gorsza, prawdopodobnie wysokość nad poziomem morza robi swoje, bo budzę się  o 1:40 w nocy i już nie mogę usnąć aż do wschodu. Za to wschód słońca jest piękny!   

Dzień 4. Cabane des Becs de Bosson do Zinal (28 km, ↗ 633  m)

Dziś wreszcie dzień odpoczynkowy. Tylko 633 m w górę, chociaż z drugiej strony sporo w dół. Najpierw muszę uzupełnić wodę, bo w schronisku nie ma bieżącej, jest tylko wystawiany rano i wieczorem baniak z wodą do mycia zębów. Napełniam bidony wodą z jeziorka Lac de Lona, wykorzystując swój drugi nowy gadżet czyli filtr MSR Trailshot Microfilter. Chyba działa, bo po wypiciu 1,5 litra nic złego z moim żołądkiem się nie dzieje. Zbiegam do turkusowego Lac de Moiry, podobno znaną i lubianą trasą dla mtb-riderów i gravelowców. Znów jest przepięknie. Humor mam wyśmienity, bo najbliższą noc spędzę w miasteczku i to ze sklepem, a to oznacza nielimitowaną wodę do picia z kranu, gorący prysznic, pranie i małe zakupy.  Hotelik Le Trift to zdecydowanie dolna półka, ale czuję się tam jak w Holiday Inn. Pokój z umywaleczką i wielkim łóżkiem to aż nadto. Poczucia, że jestem w raju dopełnia zimne piwo Cardinal, krakersy, wifi i wreszcie gorący prysznic. 





Błogość 

Dzień 5. Zinal do Gruben (19,7 km, ↗ 1390 m)

Oryginalnie dzisiejszy dzień prowadzi z Zinal do małego schroniska Turtmanhutte, które jest punktem wypadowym przed przejściem najtrudniejszego miejsca na całej Via Valais czyli przełęczy Schöllijoch na wysokości prawie 3400 m npm, a następnie lodowca.Długo biłam się z myślami, czy jednak nie spróbować, ale rozsądek zwyciężył, bo wygląda to tak. 


Klamry, drabiny, liny i stalówki. Szwajcarska skala trudności T5. Tutaj moje "almost" alpine experience mogłoby nie wystarczyć, a fakt, że idę sama nie dodaje mi odwagi. Rozważałam branie sprzętu do asekuracji, ale kask i lonżę do via ferraty musiałabym kupić, a potem to targać dla tego jednego zejścia, więc ostatecznie odpuszczam. Na pocieszenie obiecałam sobie, że wejdę tego dnia na szczyt wyższy niż 3000 m z przełęczy Forcletta. 

A więc idę. Gdy docieram na przełęcz liczę, że spotkam tam parę osób, bo to akurat jest trasa pokrywająca się z Haute Route. Ku mojemu rozczarowaniu nadal jestem zupełnie sama. Szczyt Omen Rosso (3031 m) chociaż bez szlaku to wydaje się osiągalny, ale lepiej czułabym się w towarzystwie. I wtedy nagle z drugiej strony przełęczy wchodzą na przełęcz oni... cali "na pomarańczowo" czyli Oranje. Trójka Holenderów złożona z ojca, córki i syna reaguje na moją propozycję wejścia na Omen Rosso pozytywnie, więc dołączam się do nich i powoli, po totalnie osypujących się piargach wchodzimy na szczyt. Ja w spódnicy bo #biegamwspódnicy i w ogóle #polkasport. 


Na Omen Roso (3031 m npm)





Jest super, wokół widać wyraźnie ośnieżone czterotysięczniki i jestem troszkę dumna, że tu dotarłam. Wreszcie po zejściu rozstaję z Holendrami i schodzę do Gruben w dolinie Turtmanntal, gdzie czeka mój nocleg. Śmieszna w dobie covidu sala wielosobowa zaprzecza wszelkim obostrzeniom, ale na wszelki wypadek ludzie zajmują co drugi materac. Nagle słyszę polski głos. To Max i Ula - fajna para podążająca Haute Route, którzy też będą tu nocować. Oj brakowało mi takiej zwykłej rozmowy przy piwku w rodzimym języku. Jeszcze kolacja pod drzewem z widokiem na wioskę i wieczór mija bardzo fajnie. 

Social distance? :)



Moja kuchnia

Dzień 6. Gruben do Täsch (Zermatt) (33,6 km, ↗ 2039 m)

Rano wszystkie szwajcarskie (czyt. precyzyjne) prognozy mówią, że po południu piękną pogodę szlag trafi. Strasznie mi szkoda - dzień 7. miał być spektakularny - wiszący most nad Randą, Europaweg i znów 3 tysięcznik. Postanawiam przemodelować plan i jeszcze dziś dotrzeć do wiszącego mostu, chociaż oznacza to więcej pionu i więcej kilometrów. Do roboty! 

Tabliczka w Gruben pokazuje, że na przełęcz Augstbordpass położoną 1000 m wyżej, można się dostać w 3 godziny. Tak zasuwam, że robię to w 1:55, póki co przy pięknej pogodzie i oczywiście znów w samotności. Mijam jedną parę wędrowców. Zbiegam przez kolejną pustynię pełną głazów, grając w kamienne bierki czyli stąpaj tak, żeby nie poruszyć kamieni, bo cholera wie, czy gdy one wyjadą spod nóg to nie uruchomią tych leżących wyżej. Żeby zdążyć na most przed deszczem, decyduję się na szybki zjazd gondolką z Jungen do miasteczka, skąd będę biegła do Randy. Zejście tam prowadzi przez las (zero widoków), jest bardzo strome, bo krótkie i ponoć nieciekawe. 


Na przełęczy Augstbordpass 



Na dole, już po 10 minutach ruszam biegiem w kierunku Randy. Przede mną 9 kilometrów wzdłuż oznakowanej na stałe trasy Zermatt Marathon. Mój plecak od początku był lekki, bo razem z wodą i żarciem ważył 6,5 kg (mało ciuchów, bez namiotu i śpiwora), więc nie przeszkadza w biegu. W Randzie robię podejście pod most - jebutny pion, 600 m w górę na niecałych 3 kilometrach, ale zasuwam co sił w nogach, bo czuję na twarzy pierwsze krople deszczu. Muszę zdążyć, muszę zdążyć! Tu już spotykam sporo osób, ale wszyscy schodzą i niektórzy przestrzegają mnie, że trasa jest ciężka, a ma padać. 

Wreszcie jest! Hängebruecke czyli piekny, półkilometrowy wiszący most. Robię foty, kręcę filmik, ale nagle po przejściu 20 metrów spoglądam w dół, czuję że on się cały buja i łapie mnie panika. W głowie mam tylko abstrakcyjny, komiksowy obraz zrywającego się mostu i wylatujących w powietrze ludzików. Oczywiście jak to u Szwajcarów, zamocowany jest super solidnie, ale głowa mi szaleje, a nawet każe robić odwrót. Nie ma jednak takiej opcji, bo nie po to tyle się namęczyłam, żeby tu dotrzeć. No i muszę napierać do przodu, a nie cofać się. Przełamuję w głowie swoje lęki i nie patrząc w dół pokonuję te pół kilometra po 70-centymetrowej gibiącej się kładce. Brawo ja! Brawo moja głowa! Za mostem wyżymam z potu koszulkę. 

Jestem zwycięzcą!  



Hostel w Zermatt

Zbiegam potem do Randy i lecę dalej do Taesch, ale że właśnie zaczyna lać, to łapię pociąg do Zermatt i podjeżdżam jeden przystanek, żeby zaczekować się tam w hostelu.     

Dzień 7. Zermatt do Mountain Lodge Ze Seewjinu (15,1 km, ↗ 1000 m)

Bez-na-dzie-ja! Wszystko zamglone i kropi! Nici z wycieczki po szlaku Europaweg, bo niedługo ma zacząć znów lać, a wyżej padać śnieg. W swoich Brooksach Cascadia nie mam tam czego szukać. Już w Karkonoszach na skałach dały popis NIE-przyczepności. Niestety mam zabukowany i opłacony nocleg w kolejnym schronisku w górach, więc muszę tam się znaleźć. 

High-tech ultra-light wdzianko przeciwdeszczowe

Stąd miało być widać Matterhorn

Spodnie przeciwdeszczowe, foliowe poncho i napieram w sporym już deszczu mijając po drodze tylko trenujących przed jutrzejszymi zawodami rowerowymi Enduro World Series ubłoconych bikerów. Dociera do mnie, że nie zobaczę wisienki na torcie tej wyprawy czyli szczytu Matterhorn. Robię nawet dodatkową wycieczkę w deszczu i błocie nad jezioro Stellisee skąd jest ponoć najlepszy widok na Matta, ale zamiast niego, jest tam "szara ściana". Ech, trzeba więc będzie tu kiedyś wrócić.      

Dzień 8. Mountain Lodge Ze Seewjinu do Zermatt (11,3 km, ↗ 60 m)

No cóż, a miało być tak pięknie. Zamiast triumfalnego pożegnania z Alpami i fotki z Matterhornem mam znów zejście w deszczu do Zermatt, skąd o 14 odchodzi mój pociąg do Genewy. Dekuję się na 3 godziny w MacDonaldzie, bo jest zimno a ja mam wszystko mokre i czekam. I podsumowuję. 

Tak naprawdę była to wspaniała i najpiękniejsza moja wyprawa oraz kolejna super ciekawa przygoda biegowo-trekkingowa. Słońce 6/8 dni to w sumie i tak doskonały wynik (np. w porównaniu z deszczową Kornwalią) więc nie będę narzekać. Całej Via Valais nie zrobiłam, chociaż do mety, dotarłam, pokonując 200 km i  10.158 m w górę. Wiadomo że w górach karty rozdaje pogoda i nie ma co kląć - trzeba brać co jest. 

Także, jakby komuś przyszło do głowy zobaczyć z bliska trochę Alp to ten rejon bardzo polecam! Ja zamierzam odwiedzić go jeszcze raz, chociażby po to, żeby wreszcie zobaczyć na własne oczy to: 

Fot.: https://elevation.alpsinsight.com/via-valais-stage-9/