środa, 29 czerwca 2011

Tydzień pod znakiem Planu B

Poprzedni tydzień to chyba jedno z bardziej nieplanowych i spontanicznych wydarzeń, jakie pamiętam.

Miało być tak: piatek rano - odstawienie na Okęcie starszego syna (Bartka) lecącego do rodziny za ocean i po południu wyjazd z Warszawy w kierunku Wiednia, następnie przez tydzień wspinanie w rejonie Peilstein i powrót w niedzielę do domu. Proste i nieskomplikowane, prawda?

W rzeczywistości było tak:

Piątek - na Okęciu zonk. Wizy do Kanady są niepotrzebne, ale tylko jeśli masz w kieszeni paszport biometryczny. Bartek nie ma, więc zamiast do Kanady jedzie do Wawra, z nami. Wyjazd wspinaczkowy przekładam na poniedziałek, o ile załatwimy wizę.

Poniedziałek - Goood morning Canada na ul. Pięknej w Warszawie. Po drobnych perypetiach formalnych ambasada wbija Bartkowi wizę, udaje nam się też przebukować lot na godzinę 16:50 (nie za darmo oczywiście, ała...)  Ja ruszam w kierunku Wiednia, Bartek rusza z tatą na Okęcie i tym razem szczęśliwie odlatuje :)

Wtorek - Witamy w Peilstein. Prosto z drogi walimy w skały, bo szkoda czasu. Sektory wspinaczkowe są na szczycie góry, więc po drodze gratisowa rozgrzewka.

Widok z parkingu. W tle nasz cel podróży


Podejście ok. 25 min z plecakiem, bardzo stromo. Idę metodą 100 kroków, po których daję mojemu tętnu minutkę na obniżenie się z HRmax do wartości w miarę spoczynkowych. I znowu 100 kroków. Za to w nagrodę docieramy do super wapiennych skał z bezbłędnym tarciem pod butem i ciekawymi formacjami.



Środa - Cały dzień super wspinania, ja usiłuję pokonać swój lęk przestrzeni, który objawia się tym, że stojąc na skale nad rozległą doliną mam paniczne myśli i pocą mi się ręce.


Generalnie odpuszczam sobie rozglądanie się, podziwianie widoków i zamiast tego gapię się na wapień.  Rozwiązaniem byłyby klapki na oczy, takie jak mają konie, żeby się nie rozpraszać. Po raz pierwszy robię drogę o długości 40 metrów.


Pogoda - lampa chociaż przez chwilkę kropi, a niebo zapowiada coś większego. Z góry schodzimy koło 20.

Czwartek -  mocne wspinanie od rana, wokół trochę Austriaków, Czesi. Tuż przed moim wbiciem się w dość trudną drogę przychodzi pierwszy deszczyk. Wchodzę więc, ale na wędkę, bo ręce zjeżdżają po mokrej skale.

Potem chcemy dotrzeć do sektora zwanego nomen omen Matterhorn. Kolega jakoś myli ścieżki i lądujemy trochę obok i powyżej, więc czeka nas pionowe zejście w dół z całym sprzętem po stalówkach.


Czyli w wolnym tłumaczeniu "Lepiej się czymś przypnij, bo się zje..sz"









W środku widoczna "poręcz" do zejścia




Lekki stresik jest, ale za to jaka przygoda :) Nagle po południu robi się ciemnawo, grzmi i za chwilę zaczyna się burza, która zlewa nas totalnie. Jak mokre kury docieramy do samochodu i jedziemy na camp, gdzie czeka na nas ... mokry namiot, mokre ręczniki  i mokra trawa oraz zero perspektyw na wypogodzenie. Leje do późna więc zaczynamy obmyslać Plan B.



Piątek - rusza Plan B.  Łączność sms-owa ze znajomymi mającymi dostęp do prognoz potwierdza, że nie ma to jak polska Jura. W Austrii i na Słowacji w Sulovie ma bowiem padać do niedzieli. OK, niezrażeni ruszamy na Jurę. To i tak nasz dzień restowy.  Wieczorem zasiadamy już przy piwku wśród znajomych gęb w Michałowej Karczmie w Podlesicach. Hehe, nie ma to jak u siebie ;-) No i będziemy mogli pojechać na koniec na pyszną pizzę do Żarek!

Sobota - wita nas ..... deszcz. WTF! I jak tu wierzyć serwisom meteo. Na szczęście w Rzędkowicach skała szybko schnie. Efekt to cały dzień wspinania.
Buty Miura rządzą :)
Zmieniam swoją strategię i atakuję drogę, która jest dla mnie bardzo trudna, zamiast zrobić 3 łatwe i się tym zadowolić.  Można powiedzieć, że zaliczam swój pierwszy poważny lot po odpadnięciu. Taki parometrowy, bo miałam już wyciągniętą linę do wpinki. Na szczęście byłam już wysoko i jestem cała, ale niestety droga Filarek Profosa, którą próbowałam zrobić, nie puszcza, więc na odchodnym obiecuję jej, że jeszcze tu wrócę.

Niedziela - słońce, wiatr, Podzamcze. Duże zmęczenie po wczorajszym dniu, więc nie robię trudnych dróg, poza wędką na śliskim Filarku Kurtyki. Przedłużamy wyjazd o 1 dzień.

Poniedziałek - Jura pustoszeje po długim weekendzie i pod Okiennikiem jest tylko nasza trójka i jeszcze jeden zespół. Bolą już ręce, ale walczymy, ile się da.


Próby na The Doors katują mi już prawie do końca palce, ale na koniec dnia udaje mi się poprowadzić fajną drogę Koksik Zdrój i tym samym mogę z czystym sumieniem jechać na pizzę w Żarkach.Wygłodzeni ruszamy do Włocha na quatro formaggi oraz inne frykasy i tu następuje tragiczny finał wyjazdu. Pizzeria jest zamknięta!!!! O losie, Włoch po pracowitej niedzieli odpoczywa w poniedziałki i nasz wymarzony epilog wyjazdu szlag trafia. Ale od czego Plan B - pizza polska w Janowie. Nie umywa się co prawda, ale wchodzi gładko, szczególnie po całym dniu na batonach i wodzie. Jeszcze tylko slalom między tirami na katowickiej i nasz bardzo udany austriacko-polski trip wspinaczkowy dobiega końca.

PS. Przez cały tydzień nie biegałam, chociaż buty miałam przy sobie. Nie było siły, poza tym, jak się nie wspinałam to obmyślałam Plany B, więc na bieganie czasu nie wystarczyło ;-)

fotki by: Ava & Wlod

piątek, 17 czerwca 2011

Rock trip!

Wraz ze wzrostem temperatury obserwuje się zmniejszone nasilenie blogowania. Powodem tego mogą być: potrzeba spędzania przez blogerów wolnego czasu na świeżym powietrzu, upały ewentualnie "zarobienie". Ja też przycichłam - trochę z zarobienia, a trochę z braku intensywnego życia biegowego.

Poza tym jutro wyruszam na tygodniowy trip w skały. Wyczekiwany i ... prawie niezorganizowany.  W oryginale miało być wspinanie we włoskim Arco nad jeziorem Garda, ale ekipa sie posypała po kontuzjach, a właściwie zredukowała do 3 osób. Jakoś 1200 km nie chce nam się poginać,  bo i koszty spore i ciężko na dwie kierowniczki (czyli kobiety kierujące).  Z rejonów osiągalnych "furom" padło więc na państwo nad pięknym modrym Dunajem, czyli niestety zamiast pasta e pizza będą Wurst, Knödel und Speck :-(

Zatem będziemy może tam, a może gdzieś indziej, jak nam się nie spodoba. Totalny spontan i to jest w tym wszystkim najpiękniejsze :) Trzeba mieć tylko skałę, linę, ekspresy i buty. Trochę tak jak z bieganiem - masz buty, możesz biegać wszędzie.

Niestety nigdy jeszcze nie jechałam na wyjazd sportowy z dwoma kontuzjami - niewykluczającymi aktywności,  ale jednak w przypadku perspektywy tygodniowego wspinania - potencjalnie nieciekawymi.  Jedno to oczywiście mięsień goleniowo-kulszowy (błeeee, nuda... ile można o tym), chociaż teraz właściwie bardziej nerw, który sobie obok niego przebiega. O ile podczas ruchu nic mnie nie boli, to siedzenie np. w samochodzie nawet przez godzinę powoduje ból tyłka, a następnie drętwienie łydki. Trzeba będzie prowadzić z uniesionymi do góry pośladkami. Gdyby mi się to udało przez 900 km, trafiłabym pewnie do Księgi Guinessa :) a Jagienka co tyłkiem ponoć orzechy tłukła*, wymiękła by przy mnie po stokroć.


*Z poezji Andrzeja Waligorskiego:
"Żyła raz jedna panienka
Która zwała się Jagienka;
Wiele z niej było pociechy,
Bo tłukła pupą orzechy (...)

 
Laskowy orzech maleńki
To nie problem dla Jagienki;
Mogła za jednym przysiadem
Stłuc całe pół kilo zadem,
A gdy dorwała fistaszka
Zostawała z niego kaszka."


Druga sprawa to nadgarstek, który mnie lekko pobolewa po ostatnim rodzinnym weekendzie na Jurze.


Wystarczyła jedna trudna droga na koniec dnia, żeby przeciążenie się pogorszyło i zostało. Noszę więc sobie elegancki usztywniacz, smaruję Mobilatem, chłodzę i czekam, aż przejdzie.  Musi przejść do niedzieli :)

Z biegowych osiągów, to naprawdę szkoda gadać. Byly dwa treningi w tym tygodniu, w tym jeden dziś - na biegu przedwyjazdowym. Drugi dłuższy, interwałowo-tempowy wzdłuż Trasy Siekierkowskiej.  Obiecuję sobie pobiegać solidnie już po powrocie ze skałek, ale obuw biegowy ze sobą do plecaka zabieram, bo jak nadgarstek wysiądzie, to pozostanie mi bieganie po austriackich polnych drogach i pozdrawianie bauerów "Grüss Gott! Grüss Gott!".  

Zaraportuję po powrocie słowem i obrazem,
Alles Gute!

wtorek, 7 czerwca 2011

Plany, plany

Tak się ucieszyłam z dobrej formy (czyt. braku bólu) po Ekidenie, że radośnie wybralam się do nowej stołecznej bulderowni czyli Bloco, żeby trochę poładować i powyginać ciało. Było super, powyginałam aż miło i niestety godzinkę później stwierdziłam, że chyba mam nawrót kontuzji - ból wrócił do stanu sprzed miesiąca czyli jakieś kolejne mikronaderwanie się pojawiło. Czyżby szlag trafił rehabilitację :( Jak widać mięsień goleniowo-kulszowy faktycznie jest trudny do wyleczenia, a ja naiwnie pomyślałam, że już jest wszystko z nim OK i trzyma się moich kości jak na Kropelkę. Nic z tego.

Co więc robię? Biegam (ale powoli raczej), podciągam się na drążku i robię pompki oraz inne ćwiczonka, siedzę tyłkiem na lodzie, aha i głośno przeklinam swój stan. Jutro spróbuje się powspinać, ale już bez takich wygibasów nogami i zobaczymy jak sytuacja będzie wyglądać. W najgorszym razie będę musiała zrobić przerwę we wspinaczce bo jak widać wpływa ona o wiele gorzej niż biegi na stan mięśnia.

Tymczasem postanowiłam zadbać o swoje dalsze cele biegowe, bo grunt to mieć w perspektywie jakiś start, o którym możesz myśleć tłukąc piętami o asfalt na treningach.

Na pierwszy ogień, bez wstępnych ceregieli wpisałam się na listę Półmaratonu w Pile 4 września 2011. Dobry termin, blisko w miarę (chociaż marzył mi się ten dystans w Budapeszcie) no i może już będę bardziej w formie za te kilka miesięcy.  

Drugim biegiem, na który na pewno się zgłoszę, jak zaczną się zapisy będzie bardzo fajny Bieg Powstania Warszawskiego 30 lipca 2011. I tu mam duży dylemat - rok temu pobiegłam na 5K (była życiówka) i mam ochotę ją poprawić tym razem. Z drugiej strony zastanawiam się, czy nie pobiec pętli x2 czyli zrobić dyszki. Sama nie wiem. Trasa w sumie nie zachęca do powtórzenia (Sanguszki ;-) no i wiadomo że jak pobiegnę na dychę to tak rozłożę siły, że życiówki na 5K nie będzie. Do przemyślenia - zapisy ruszają w lipcu :)

Aha, przełożyłam stare wkładki z rozpadających się Pegasusów do nowych Stratusów i zadziałało. Bóle kolan podczas biegania zniknęły. Jest to dość niesamowite bo obie wkładki wyglądają prawie tak samo, a jednak "prawie" czyni wielką różnicę!