Jest fajnie. Przede wszystkim dlatego, że wszędzie są żółte liście i nie pada. Poza tym dlatego, że nie ma też mrozu. No i dlatego, że (tfu, tfu!) jakoś mi nie doskwiera żadna kontuzja :) (no patrzcie państwo! fiu! fiu!)
Zatem biegam sobie w cichym oczekiwaniu na Bieg Niepodległości na który niebawem ruszy 7 tys. osób!
Moje oczekiwania co do tej imprezy nie są wygórowane - coś pomiędzy życiówką a tym co było w Biegnij Warszawo, oczywiście z mile widzianym wynikiem bliżej dolnych widełek czasowych. Nie mam się co spodziewać rekordów, ale ostatnio biega mi się fajnie, więc zamiast 1h i 43 sek może uda się parę minut mniej zrobić - zobaczymy. Obok mnie będzie biegł Wojtek czyli mąż i tym razem plan jest, żeby trzymać się razem. Super - pierwszy raz będę biegła z własnym zającem :)
Samo się oczywiście nie zrobi, więc trenuję tak, jak mogę i jak czas pozwala, czyli 3x w tygodniu przy w miarę ustalonym rytmie. Zgodnie z tym rytmem raz mam dzień interwałowy czyli ok. 5 km wolno a potem 10x1-minutówki albo 6x2-minutówki, raz dzień wybiegania i raz dzień jakiś taki, co to trochę tempo, ale nie za szybko, trochę pod górkę a trochę po płaskim czyli takie ble ble, żeby się poruszać w ogóle.
W międzyczasie oczywiście wspinanie. Po kontuzji wrócilam już pod koniec września na ściankę, ale jak można było przypuszczać forma siadła jak sernik po wyjęciu z pieca i teraz trzeba nadrabiać. Dlatego między innymi poranek 1 listopada spędziłam sobie w bulderowni a nie na cmentarzu (tam dowlokłam się wieczorem, co było dobrym posunięciem bo po zmroku cmentarze są po prostu magiczne). A z kolei ostatni czwartek spędziłam chodząc po drzewach w parku Morskie Oko (primal workout ;-D)
Z mniej optymistycznych akcji, niedawno udało mi się zaliczyć mały zjazd, który po analizie możliwych przyczyn określiłam jako skutek odwodnienia z głupoty. Piłam mało, dużo się ruszałam (a to do przodu, a to w górę) i jeszcze herbatki odwadniające sobie pewnego dnia zapodałam. Efekt? Nagłe dreszcze, słabość, tętno spoczynkowe 75 (około 20 więcej niż normalnie), a następnego dnia uczucie rozjechania przez walec. Od tamtej pory piję dużo więcej, chociaż muszę się przyznać, że nie za bardzo lubię wlewać w siebie tak po prostu wodę, szczególnie jak jest zimno.
Ogólnie po cichutku odprawiam czary, żeby się nie rozchorować przed BN, bo jak wiadomo, im bardziej się człowiek na coś nastawia, tym częściej pojawiają się przed nim przeszkody. No ale może będę udawać, że się nie napinam i los się nie zorientuje ;) Na przykład dla niepoznaki pojadę w najbliższy weekend w skały, bo ma być ciepło, zamiast robić ostatnie wybieganie przed dychą. A potem nagle 11-tego z cicha pęk wskoczę w firmowego bawełniaka z Wosiru i myk na linię startu przy Stawki :)
Będzie gut, a nawet bardziej niż gut, jak mawiają nasi Bracia Słowianie;) Powodzenia!
OdpowiedzUsuń@Emilia - no tak, spróbuję z herbatkami, zapotrzebowanie na ciepłe napoje mi zdecydowanie wzrosło. Mogłoby być też grzane wino, ale z marnym skutkiem dla wyników ;-)
OdpowiedzUsuń@Hanka - źle się wyraziłam z tym wybieganiem, w sumie to mi chodziło własnie o start w GP w sobotę na 5 km, bo jest blisko mojego domu. Ale na 90% będą skały bo jest b. dobra prognoza :) A kiszone uwielbiam więc chętnie na tym i herbacie pojadę zamiast sztucznych izotoników :)
powodzenia Ava! Na pewno będzie dobrze:) Oczywiście będę ściskał kciuki;) pozdrowionka
OdpowiedzUsuńTeż powolutku i po chichutku szykuje się do BN po drodze biegnąc w praskiej dyszce. Do zobaczenia na BN :)
OdpowiedzUsuń