piątek, 25 listopada 2011

Poranek z hipergrawitacją - wieczór z wielką piłką

Dziś Dzień Misia - co prawda pluszowego, ale myślę, że może to być dobra okazja, żeby złożyć wyrazy uznania wszystkim misiowym mamom, w tym na przykład koalom, które muszą wspinać się po drzewach ze słodkim ciężarem na plecach.



Zrozumiałam to dobitnie po dzisiejszym wspinaczkowym treningu na "koalę", podczas którego dostałam przyjemny "paseczek" o wadze 5 kg i ubrawszy go musiałam robić przez prawie godzinę różne wygibasy na bulderze czyli niskiej, ale przewieszonej ściance.

Taki trening hipergrawitacyjny ma podobno głęboki sens przy rozwijaniu siły (pozostaje mi w to wierzyć:)), no bo łatwo sobie wyobrazić jak lekko jest, gdy już się człowiek tego balastu pozbędzie. Jednak podczas wspinaczki z obciążeniem dostają mocno wszystkie stawy, plecy, palce i delikwent (czyli ja) na koniec wytacza się ze ścianki z potem na czole. Tak, tak mamy koale nie mają lekko.

O 14-tej czułam się tak wypluta, że zaczęłam żałować, że warsztaty Ergo ze stabilizacji nie są jutro. Zapisałam się na nie, a teraz czułam, że nie mam na nic siły. Na szczęście udało się jakoś zregenerować i dotrzeć na wieczór z wielką piłką oraz innymi gadżetami.  Wiedziałam od Hanki (która też była na warsztatach), że prowadzący czyli Agnieszka i Jarek dają w kość, a jednocześnie są bardzo dobrzy merytorycznie. Swoje przygody ze stabilizacją zaczęłam po kontuzji więzadła bocznego i stwierdziłam, że fajnie by było rozwinąć się w tym temacie robiąc nowe ćwiczenia pod okiem fachowców.

Warsztaty były w małych grupach i trwały godzinę, podczas której zaliczaliśmy różne stacje: wielkie piłki, berety, bosu i równoważnię.
Dla mnie najtrudniejsze okazało się leżenie z nogami na piłce, biodrami w górze i podnoszenie w górę jednej nogi oraz dwóch rąk jednocześnie (spróbujcie koniecznie! :-D):



Drugie w rankingu pod względem masakryczności były ćwiczenia wymagające stabilizacji bocznej (oj, jak wyszedł jej brak!). Też na piłce i też podnoszenie nogi, ale bokiem. Trenerka Agnieszka robiła to z wdziękiem i tak naturalnie, jakby w życiu większość czynności wykonywała leżąc na piłce bokiem. Jednak po prezentacji, gdy się za to zabrałam okazało się że to wcale nie jest łatwe.

Tu akurat na piłce jakaś dobrze ustabilizowana bocznie kursantka :)

Nowe więc zadanie: ĆWICZYMY STABILIZACJĘ BOCZNĄ czyli cały gorset mięśniowy wokół pasa i bioder.  Ku własnemu zdziwieniu nieźle poszło mi na "pół-piłce" czyli Bosu.  Chyba dzięki robieniu podobnych ćwiczeń właśnie po kontuzji kolana.

Ogólnie warsztaty uważam za bardzo udane. Stabilizacja to coś, czego kiedyś kompletnie nie doceniałam i dopiero jakiś czas temu okazało się, że jest ważny element sukcesu zarówno w bieganiu, we wspinaniu jak i na przykład jeździe na nartach. Alpejczycy przed sezonem ćwiczą podobno tak, że robią salta z lądowaniem na piłce rehabilitacyjnej - patrząc na to co wyczynia na stoku Bode Miller (USA) jestem w stanie w to uwierzyć :)

ps. Pozdrowienia dla Hani i Mausera, z którymi miałam przyjemność ćwiczyć na warsztatach.

fot. Ergo-Centrum Biegowe

wtorek, 22 listopada 2011

Wokół się dzieje

Wokół trwa okres roztrenowania ... z tego wszystkiego i ja dziś nie poszłam na trening :) Tak naprawdę to trochę mi się nie chciało, a trochę byłam po prostu zawalona robotą i excuse znakomity się znalazł. Na swoje usprawiedliwienie mam 3 treningi w zeszłym tygodniu, w tym 12 km w 1:06 h zrobione w sobotę. Motywacji dodała mi wtedy mająca nastąpić za parę godzin grecka uczta u znajomych. I tak to udało się spalić 680 kcal, więc pewien zapas na ucztę był, jak się okazało bardzo potrzebny, bo i grillowana feta wjechała na stół i sałatka, potem rożki z ciasta filo i musaka, a na koniec ulepiaste, greckie słodycze, uff  ;)

Jeśli o mnie chodzi to świetne roztrenowanie zaliczyłam od połowy sierpnia do połowy września (po kontuzji), więc uważam, że nie mam co chować butów do szafy - co najwyżej po to, żeby je zamienić na bardziej zimowe. Z drugiej strony po kiego, skoro zima w tym roku jeszcze nie zaskoczyła drogowców, a nawet w przyszłym tygodniu szykuje się ocieplenie. Dzięki tym łagodnym okolicznościom przyrody można biegać w cienkich ciuchach i bez przemoczonych nóg, chociaż chrupiący pod nogami śnieg i biały, puszysty las ma swój niepowtarzalny urok, na który troszkę czekam :)

Wokół trwa okres planowania startów ... poczytałam blogi i ogarnęła mnie panika, że jeszcze nic nie zaplanowałam ani na nic się nie zapisałam :) Maratonu raczej nie będzie, ale kusi mnie Warszawska Połówka przemaszerobiegnięta przeze mnie w marcu (ja wiosna, ja wiosna). Chyba wypadałoby pokonać wreszcie tę trasę w trochę lepszym stylu niż spacerując w różowej kiecce i rozdając promienne uśmiechy kibicom. Z drugiej strony  muszę to dobrze przemyśleć, bo po sobotnich 12 km mięśnie goleniowo-kulszowe znowu coś się odezwały z lekkim bólem, co nie występuje u mnie np. przy 10 km. Muszę zrobić powtórkę niedługo i zobaczyć, czy znów boli. Jeśli tak, to jestem skazana na dyszki i piątki :(  a tych będzie w 2012 zapewne w bród, więc nie ma co się spieszyć z zapisem. O maratonie na razie nie myślę - pomyślę, jesli faktycznie przebiegnę połówkę.

Wokół trwa okres wyjazdów wspinaczy w ciepłe rejony - Turcja, Słowenia, Hiszpania. Wspinaczy, którzy mają czas i kasę i mogą się wyrwać na 1-2 tyg. Marzy mi się taki wyjazd, ale póki co jestem skazana na sztuczną ściankę. Plus jest taki, że mój instruktor pogonił mnie do ćwiczenia siły i może dzięki temu zyskam przez zimę  moc wielką, a wiosną w skałach zawstydzę Turbodymomena albo nawet samą skałę.

ps. Byłabym zapomniała - jeden start mam zaplanowany - to Ekiden 2012!

poniedziałek, 14 listopada 2011

Sezon wspinaczkowy zamknięty...w migawce obiektywu

Na blog "do przodu i w górę" dotarły właśnie fotki z ostatniego, opisanego niedawno, wypadu na Jurę. Kolejność zdarzeń w miarę chronologiczna, wszelkie podobieństwo bohaterów do osób rzeczywistych jest zupełnie zamierzone i nieprzypadkowe :)

A to Polska właśnie!

Baby przodem - w drodze do skałek
Rzut oka z góry  na majdan na dole



Emocjonalna interakcja na linii człowiek - kamień

A jednak bluza biegowa firmy N. naprawdę ma właściwości odblaskowe

3 głodne dzioby i XL-ka prosto z pieca u Włocha


Jajo to power - treściwe śniadanko na 10 jaj, 1 patelnię i 3 widelce

Wybieramy drogę czyli ...co by tu załoić
Mła i piękne jesienne drzewo w tle
W razie czego chwytne mogą być nie tylko cztery kończyny
Rogaty obiekt latający
Pod "Biblioteką" - na której nie ma za dużo do czytania
Po godz. 16:00. Czas kończyć i zwijać się do chaty, bo widoczność trochę słaba :)

Foty: Wojo 

piątek, 11 listopada 2011

Balon zamiast żony i lekki jęk zawodu

Najpierw się trzymał obok, nie odstępował na krok. "Ale podasz mi tempo z tego swojego footpoda?" Jednak kiedy obok zabujał się balon z wypisanym 50:00, mąż radośnie oznajmił "No to gonimy zająca" i oddalił się bez skrupułów. Żadnego buzi na pożegnanie ani nawet papa ;) Nie to żebym ja chciała dużo wolniej, też mi się marzyło atakowanie 50 min., chociaż zdawałam sobie sprawę, że to raczej nierealne - w sierpniu była kontuzja, a miesiąc temu w Biegnij Warszawo przybiegłam po 1 godz. i 43 sekundach.  No więc ruszyłam za zającem, ale szybko zrozumiałam, że taka prędkość grozi mi obsuwką na końcu - wolałam biec w dziarskim, ale swoim tempie i czuć, że nie wykańczam się na początku.

Jak był efekt końcowy?
Wojtek trzymał się z zającem, dzięki czemu wykręcił czas 50:43 netto (brawo! w BW miał 53:54), natomiast ja równiutkie szwajcarskie 52:00 po opodatkowaniu. Czyli z jednej strony fajnie, bo prawie 9 minut szybciej niż na Biegnij Warszawo, ale wolniej o 1 min. 11 sek. niż w zeszłorocznym Biegu Niepodległości. Czyli .. lekki jęk zawodu :)



Mówiłam do siebie po drodze - ciśnij, może ci się uda zejść poniżej i nawet cały czas byłam oszukiwana, o czym za chwilę, ale czułam że speedowanie za wszelką cenę zemści się przed metą, do której będę się czołgać zamiast biec.
A o co chodzi z oszustwem? Otóż dziwna sprawa - wydawało mi się że mam precyzyjnie skalibrowanego footpoda, bo robiłam to dwukrotnie biorąc za wzorzec odcinek 2 km, tymczasem okazało się że moje tempo, z którego byłam tak zadowolona podczas biegu było o ok. 10 sek/km gorsze niż w rzeczywistości. Nie sądzę, żeby skutkiem tego były inne buty. Może inne tempo niż to, przy którym kalibrowałam sensor, ale w każdym razie stwierdzam, że to bardzo niefajnie biec wolniej niż się wydaje czy też wolniej, niż mówi ci twój "elektroniczny biegowy przyjaciel". Chyba kupię na amazonie Garmina 305 :) 

Cieszę się za to, że namówiłam do startu kumpla, który przejechał trasę na rolkach i to był jego pierwszy rolkowy wyścig na czas w życiu. Tak mu się podobało, że przy następnej okazji startu rolkarzy planuje wziąć udział znowu. 

Co do samej trasy to fajna, ale mega tłok, no i te przeszkody jak np. samochód marszałka, barierki wyrastająca nagle w poprzek trasy, trochę to mogli inaczej rozwiązać. Oczywiście w moim czasie i tak by to nic zmieniło. Znowu widziałam na trasie bosego biegacza, tym razem z flagą i wielkim uśmiechem na ustach. Stopy to pewnie ma jak Hobbit - w sensie takie odporne na skaleczenia.

Super udało się z pogodą - miało być zimno jak w psiarni, więc rano ubrałam się w kurtkę pod koszulkę biegową, czapkę i rękawiczki, a potem w szatni się na szybko przebierałam w cienkie ciuchy, żeby się nie ugotować na słońcu. Kurtka przydała się po biegu :)

ja po biegu, w dziwnej mgle - chyba zaparował "obiektyw" w telefonie :)

środa, 9 listopada 2011

Tym razem się udało

W zeszły piątek zastanawiałam się, czy klątwa zamykania sezonu sportowego potrwa dalej i po przyjeździe w skały okaże się na przykład (wbrew prognozom), że leje. Na wszelki wypadek zapakowałam więc buty biegowe i leginsy, bo jak wszyscy wiedzą, ten sport nie zawiedzie nas nigdy.
Były jeszcze wahania związane z sobotnim GP Warszawy - chciałam tam pobiec treningowo na 5 km przed Biegiem Niepodległości, tym bardziej, że edycja odbywała się naprawdę blisko mojego domu. Jednak po ważeniu za i przeciw wybrałam skałki. Start na piątkę niewiele by zmienił, za to naprawdę bardzo się stęskniłam za spędzeniem weekendu na Jurze od czasu kontuzji kolana i nawet wizja raczej już zimnego wapienia nie była w stanie mnie odwieść od decyzji.
Decyzja okazała się jednak dobra:
- pogoda była przepiękna
- ludzi było mało, co oznaczało pełen luksus wyboru dróg wspinaczkowych
- lasy jesienne dodawały całości uroku
- i, co bardzo istotne, działała pizzeria u Włocha :)



Pierwsze pokontuzyjne wspinanie w skałach uświadomiło mi, że niestety zatraciłam trochę lewara czyli po prostu nie ta siła w bicepsie co wcześniej. Oczywiście można to nadrabiać w jakimś stopniu techniką, ale są skały i drogi gdzie bez bicka po prostu nie pójdzie :)


Poza tym powstała w mojej głowie pewna blokada i lęk przed mocnym skręceniem kolana. Skręt kolana (tzw. drop-knee) to podstawowy ruch wspinaczkowy pozwalający na sięgnięcie z mniejszym wysiłkiem do oddalonego chwytu.  Niestety po naderwaniu więzadła bałam się mocno skręcić i chyba jeszcze chwila upłynie, zanim będę to robić na luzie. Pozostaje ćwiczyć stabilizację kolanka i obudowywać je mięśniami. Przyda się też do biegania. No i trzeba wyrzucić ten "szlaban" z głowy. W każdym razie sezon oficjalnie zamknęłam i do wiosny pozostaje mi panel czyli sztuczne ścianki, gdzie będę pracować m.in. nad lewarkiem :)

W najbliższej za to przyszłości skupiam się na Biegu Niepodległości (hm, co za wyrafinowany rym). Wczoraj zrobiłam ostatni trening 7,5 km z sześcioma 2-minutowymi interwałami - zresztą bardzo udany i przyjemny, a dziś w ramach przygotowań kupiłam sobie rękawiczki biegowe bo 11.11.11 ma być max. 4 stopnie, co oznacza że o godzinie 11:11 będzie pewnie ze 2 stopieńki i rękawiczki bardzo się przydadzą :)  Bez względu na wynik bardzo się cieszę na ten bieg, bo jak już pisałam biegnę z Wojtkiem - mężem mym i tym razem zamierzam dotrzymać mu kroku, a co!

środa, 2 listopada 2011

Jesienne działania

Jest fajnie. Przede wszystkim dlatego, że wszędzie są żółte liście i nie pada. Poza tym dlatego, że nie ma też mrozu. No i dlatego, że (tfu, tfu!) jakoś mi nie doskwiera żadna kontuzja :) (no patrzcie państwo! fiu! fiu!)
Zatem biegam sobie w cichym oczekiwaniu na Bieg Niepodległości na który niebawem ruszy 7 tys. osób!
Moje oczekiwania co do tej imprezy nie są wygórowane - coś pomiędzy życiówką a tym co było w Biegnij Warszawo, oczywiście z mile widzianym wynikiem bliżej dolnych widełek czasowych. Nie mam się co spodziewać rekordów, ale ostatnio biega mi się fajnie, więc zamiast 1h i 43 sek może uda się parę minut mniej zrobić - zobaczymy. Obok mnie będzie biegł Wojtek czyli mąż i tym razem plan jest, żeby trzymać się razem. Super - pierwszy raz będę biegła z własnym zającem :)

Samo się oczywiście nie zrobi, więc trenuję tak, jak mogę i jak czas pozwala, czyli 3x w tygodniu przy w miarę ustalonym rytmie. Zgodnie z tym rytmem  raz mam dzień interwałowy czyli ok. 5 km wolno a potem 10x1-minutówki albo 6x2-minutówki, raz dzień wybiegania i raz dzień jakiś taki, co to trochę tempo, ale nie za szybko, trochę pod górkę a trochę po płaskim czyli takie ble ble, żeby się poruszać w ogóle. 
W międzyczasie oczywiście wspinanie. Po kontuzji wrócilam już pod koniec września na ściankę, ale jak można było przypuszczać forma siadła jak sernik po wyjęciu z pieca i teraz trzeba nadrabiać. Dlatego między innymi poranek 1 listopada spędziłam sobie w bulderowni a nie na cmentarzu (tam dowlokłam się wieczorem, co było dobrym posunięciem bo po zmroku cmentarze są po prostu magiczne).  A z kolei ostatni czwartek spędziłam chodząc po drzewach w parku Morskie Oko (primal workout ;-D)

Z mniej optymistycznych akcji, niedawno udało mi się zaliczyć mały zjazd, który po analizie możliwych przyczyn określiłam jako skutek odwodnienia z głupoty. Piłam mało, dużo się ruszałam (a to do przodu, a to w górę) i jeszcze herbatki odwadniające sobie pewnego dnia zapodałam. Efekt? Nagłe dreszcze, słabość, tętno spoczynkowe 75 (około 20 więcej niż normalnie), a następnego dnia uczucie rozjechania przez walec. Od tamtej pory piję dużo więcej, chociaż muszę się przyznać, że nie za bardzo lubię wlewać w siebie tak po prostu wodę, szczególnie jak jest zimno.

Ogólnie po cichutku odprawiam czary, żeby się nie rozchorować przed BN, bo jak wiadomo, im bardziej się człowiek na coś nastawia, tym częściej pojawiają się przed nim przeszkody. No ale może będę udawać, że się nie napinam i los się nie zorientuje ;) Na przykład dla niepoznaki pojadę w najbliższy weekend w skały, bo ma być ciepło, zamiast robić ostatnie wybieganie przed dychą. A potem nagle 11-tego z cicha pęk wskoczę w firmowego bawełniaka z Wosiru i myk na linię startu przy Stawki :)