niedziela, 15 kwietnia 2012

Weekend z motywacją

Przy takiej pogodzie najlepszym pomysłem bywa nadrabianie zaległości filmowych - szczególnie jeśli uda się zobaczyć coś wartościowego. Wstyd się przyznać, ale dopiero wczoraj po raz pierwszy obejrzałam "Rydwany ognia" - piękny film z piękną muzyką i  bieganiem jako głównym tematem. Nie będę streszczać, ale naprawdę warto to zobaczyć, jeśli ktoś przypadkiem jeszcze nie widział. Stary ale jary. I jakaś taka jasność i niewinność bije z niego, że po obejrzeniu robi się lepiej. I chce się biegać :)
Dla kontrastu drugi film ze sportem w tle, który obejrzałam to "Senna" - historia genialnego kierowcy F1, która pokazuje jego pasję, niezłomność, a jednocześnie układy, układziki, kasę i politykę Formuły 1. No i niestety tragiczny koniec Ayrtona. Również polecam gorąco.
Chociaż są tak różne, oba bardzo pozytywnie motywują do tego, żeby w sporcie dawać z siebie wszystko. Nawet jeśli jesteśmy tylko amatorami.

***

Udało mi się już wrócić do treningów po chwilowym "połamaniu" powyjazdowym i idąc za radą m.in. znajomych blogerów oraz męża, ktory podczas mojego pobytu w Hiszpanii pochłonął całego Jacka Danielsa ;-)  postanowiłam wejść w rytm treningów wg jego zaleceń. Co prawda nie będę biegać więcej niż 3x w tygodniu, ale postaram się przynajmniej częściowo iść wg planu.
A tak na marginesie, szok co w tydzień może stać się z facetem jak go spuścić z oczu - mąż zaczął systematycznie trenować, zwiększył kilometraż, odstawił wieczorne piwko i snacki i od razu zrzucił półtora. Tak mną tym wstrząsnął, że już sama nie wiem, czy jestem bardziej zmotywowana pozytywnie czy zazdrosna, w każdym razie grzecznie wysłuchałam jego uwag do naszych wcześniejszych treningów i wniosków z lektury Danielsa (np. "nie no, to wcześniejsze bieganie to było zupełnie bez sensu").   No więc ok, skoro "bez sęsu", to niech zacznie się "z sęsem".

W piątkowy poranek o 6:20 biegało mi się świetnie - 40 min spokojnie plus przebieżki, więc uznałam że w sobotę po południu będzie jeszcze lepiej. I tu niestety się grubo pomyliłam.
Po pierwsze - porażką było wyjście na trening 2 godziny po rodzinnym sutym obiedzie. Czułam się, jakby mi ktoś przywiesił w okolicach kostek 100 kotletów i 2 worki z ziemniakami.
Po drugie - po przerwie w treningach spowodowanej wyjazdem wspinaczkowym rzuciłam się na bieganie 5 x 4 min. (5:00-5:05) z przerwą 1 min.  No cóż - pierwsze dwa interwały jakoś poszły, ale kolejne 3 to było dyszenie, oczy wychodzące z orbit i poczucie że jestem czołgiem.   
Po trzecie - szalejący garmin nie ułatwiał zadania - raz pokazywał 5:45 a za chwile bez zmiany tempa 4:55. Rwałam więc zadaną prędkość, zwalniałam, przyspieszałam i ogólnie rzecz ujmując wykończyłam się kompletnie.

Nauczka płynie z tego taka, że skoro jestem rannym ptaszkiem biegowym, to niech tak zostanie - nie będę biegać po południu, a szczególnie po konkretnym obiadku. No i muszę mierzyć siły na zamiary. Jutro zapisujemy się oboje na Bieg Konstytucji więc 3 maja pierwszy sprawdzian obecnej formy, którą może uda się choć trochę do tego czasu poprawić :) Mam na to 7 treningów.

wtorek, 10 kwietnia 2012

Wspinaczkowo-psychologiczny raport z Katalonii nr 2

No to czas by coś skrobnąć po przyjeździe. Od czego by tu zacząć? Od tego, że prawie nie mogę się ruszać? Nie, to może na końcu. Pierwszy wpis o wspinaniu w Katalonii pojawił się na moim blogu w maju 2010 roku - po powrocie z tej samej miejscówki, gdzie byłam teraz.




W sumie wychodzi na to, że lubię powtarzać wyjazdy w sprawdzone, fajne miejsca. Tym razem też było super, chociaż południe Europy wcale nie było takie południowe i ciepłe, a w ciągu tygodnia zaliczyliśmy skrajne warunki od plażowych do 5 stopni i ulewy.



Pierwsze 2 dni - lampa, 25 stopni. Dzień restowy czyli przerwę we wspinaniu spędziliśmy jak wzorowi turyści wylegując się na plaży w Tarragonie i pływając w morzu o temperaturze na oko zbliżonej do lipcowej temperatury Bałtyku.

La playa w Tarragonie

Źle uczyniliśmy jednak narzekając, że pod skałą za gorąco. Dwa dni później hiszpańska pogoda okrutnie zemściła się i zesłała do naszej małej skalnej dolinki 3-dniówkę czyli naprzemiennie deszcz i chmury. Jakimś cudem skała w Margalef dość szybko jednak schnie i już parę godzin po zlewie można od nowa jako tako się wspinać.  Jednak do końca wyjazdu milutkie ciepełko nie powróciło i już wiem, że nawet do Hiszpanii trzeba zabierać ze sobą w kwietniu czapę, rękawiczki i kurtkę (których oczywiście nie miałam).

kolega na 7a

 Na szczęście mieszkałam z koleżanką w schronisku, ale nasi znajomi konkretnie dość mokli na okolicznym kempingu, a w zasadzie polu biwakowym z infrastrukturą pod tytułem kran, palenisko i stół.

Bardzo fajne schronisko El Raco de la Finestra

Co do samego wspinania, to po całej zimie spędzonej na sztucznej ściance przejście w warunki naturalne to nie takie hop siup. Przede wszystkim masakruje głowę, a właściwie psychę. Chwyty i stopnie w skale wydają się bardzo małe, a odległości między wpinkami asekuracyjnymi wręcz przeciwnie - bardzo duże. Efekt był taki, że w pierwszej połowie wyjazdu naprawdę nieźle trzęsłam portkami idąc z tzw. "dołem", a trudniejsze drogi oscylujące w granicach mojego maxa robiłam na wędkę. W pewnym momencie jednak powiedziałam basta takim praktykom, które nie tylko nie prowadzą do progresu, ale coraz bardziej zamykają głowę i powodują zastój. Postanowiłam robić "max jedną wędka dziennie". Był to dobry pomysł, bo okazało się, że jednak da się przełamać strach, powalczyć trochę i nie myśleć ciągle w kategoriach, co będzie jak odpadnę. Miałam zresztą świetny zespół wspierający, bo byliśmy w 5 osób, z których każda zagrzewała do boju i zachęcała do przełamywania lęków. Na koniec wyjazdu  udało mi się więc poprowadzić w drugiej próbie dość trudną jak dla mnie drogę "El free pendo" 6b+ .


No ale końcowa radocha szybko odeszła w cień, po tym co nastąpiło dzień po przyjeździe do Polski. Droga z Margalefu do Warszawy była długa - to fakt. Najpierw prawie 3 godziny samochodem, potem siedzenie całą noc na lotnisku i wreszcie o 6 rano lot Ryanairem (mistrzostwo w dziedzinie najbardziej niewygodnych, najbardziej pionowych foteli na świecie,wrr). Po południu w niedzielę tak mnie połamało, że nie byłam w stanie wstać z krzesła, ani wykonać nawet pół-skłonu. I tak jest w sumie do tej pory. Nie wiem za bardzo o co chodzi, bo objawy wyglądają jak co najmniej rwa kulszowa, ale na wyjeździe nie było żadnej sytuacji która mogłaby uchodzić za kontuzyjną typu wypadnięcie dysku. Może to po prostu przeciążenie, a potem zasiedzenie. Spróbowałam nawet pobiegać 20 minut w Lany  Poniedziałek, ale mimo że podczas biegu było w miarę OK, to potem zwaliło mnie z nóg. Mam nadzieję że niedługo minie ten efekt kija od szczotki zamiast kręgosłupa, bo BIEGAĆ mi się chce.



Foto: własne, Wojo