Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Hiszpania. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Hiszpania. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 25 maja 2010

Raport z Katalonii

17 maja, wykorzystując fakt, że niebo stało się chwilowo wolne od pyłu z wulkanu, ruszyłyśmy wreszcie z Magdą na wspinanie w Katalonii, a konkretnie w Margalef. Mówiąc krótko: BYŁO FANTASTYCZNIE - detale poniżej:

1. dzień – Rajd Katalonii i aklimatyzacja

Po 2-krotnym odwołaniu lotu przez wulkan, nasz limit pecha wyczerpałyśmy, więc teraz mogło być tylko lepiej. I było. W „rent a car” zamiast pierdziawki Peugot 107 dostałyśmy w tej samej cenie nówkę VW Polo 1.4. Jak się potem okazało na zakrętach-agrafkach i 45-stopniowych podjazdach to był dar losu, gdyż silnik 0.9 zarżnęłybyśmy chyba po 2 dniach.

Nie mając GPS-a tylko oldskulową mapę wielkości flagi państwowej dość szybko ustaliłyśmy, że drogi w Hiszpanii są muy bueno, ale ich oznaczenia są do de. Jednak jako dzielny zespół kierowca + pilot dotarłyśmy trasą, w pobliżu której wiedzie co roku Rajd Katalonii do obłędnie pięknej doliny i wsi Margalef na którą składa się: 1 skalny raj, 1 refugio, 1 hotelik z knajpą i 1 przystanek.

Zlepieńcowe skały mają kształt wielkich buł z dziurami. Dziury bywają mile głębokie, ale czasem są zwodniczo płytkie i paluszki z nich wypadają. Lekkim zaskoczeniem jest to, że pierwsze punkty asekuracji wkręcone są na min. 3 m wysokości. Dodatkowe emocje gratis.

2. dzień – W skalnym raju

Po nocy spędzonej w 24-osobowej sali w schronisku (na szczęście zajętej tylko przez parę osób)

 ruszyłyśmy w skałki. Cały dzień upłynał nam w rejonie łatwych dróg Can Llepafills, który jest „górnym piętrem” hardcorowego  El Laboratori – czyli miejsca, gdzie swoje extrema robią giganci wspinu jak np. Chris Sharma.

 Jego projekt drogi "First round, first minute" o wycenie 9b to jakiś kosmos przeczący prawom grawitacji i wymagający stalowych szponów. My zrobiłyśmy 7 łatwych dróg i zakończyłyśmy dzień zimnym browarkiem Estrella, który stał się miłą tradycją tego wyjazdu.

3 dzień – Nad kaplicą

Jordi Pou – super gość, który prowadzi refugio, obija drogi w skałach, doskonale gotuje, a psa na spacer wyprowadza jadąc samochodem (pies grzecznie równa do lewego koła), polecił nam sektor skał nad kaplicą Ermita Sant Salvador. Dojazd znowu po super stromych, wąskich i krętych dróżkach, potem podejście z plecakiem po krzakach i małej, pnącej się w górę ścieżce. A tam - co za widoki, co za formacje!

Byłyśmy kompletnie same więc skał do wyboru do koloru. Ja po raz 1-szy prowadziłam tak długą bo ponad 20-metrową drogę 6a.

Pod koniec "portki pełne", noga telegrafuje, ale dało radę. Jedynym problemem było tam słońce prosto w łeb przez cały dzień, co mnie wykańczało, w przeciwieństwie do Magdy, która w wolnych chwilach łapała jeszcze heban - twardzielka. W lecie chyba nie da się tam wspinać.



4. dzień – Ewa, Magda, Barcelona

Dzień odpoczynkowy spędziłysmy wykańczając się zwiedzaniem Barcelony. Powinnyśmy leżeć z nogami do góry i sie restować, ale wtedy nie obejrzałybysmy Parku Gaudiego, Sagrady Familii, odjechanego domu La Pedrera, czy bazaru La Bouqeria gdzie sprzedają owoce, warzywa, ośmiornice i nawet kozie łby z oczami, brr!. Na zapleczu bazaru w małej knajpce wsunęłyśmy obowiązkowe tapas i Paellę najeżoną muszlami i krewetkami, po której dostałam skrętu kiszek.
Jeśli chodzi o akcenty biegowe: w Barcelonie biega straaasznie dużo ludzi. Wieczorkiem jadąc główną ulicą Av.Diagonal widziałyśmy dosłownie co chwila kogoś truchtającego w krótkich majtach, równie dużo biegaczy atakuje wzgórze parku Gaudiego, gdzie trzeba już mieć nie lada kondycję, żeby wytrzymać w upale. Ale np. dwie babeczki-maratonki (sądząc po figurze) biegły sobie pod górę i konwersowały. Szacun!
Do refugio wracałyśmy autostradą i wszystko szło w porzo do momentu aż dotarłyśmy do lokalnych dróg. Ich oznaczenia stały się jasne tylko dla wtajemniczonych, np. droga C-12 nagle i wbrew mapie zamieniała się w C-13. Klnąc soczyście dotarłyśmy jednak do naszego schronu.

5. dzień – Sprawności harcerskich na mundurku przybywa

Dni upływają nam w radosnych klimatach harcerskich -

-  szukanie scieżek na intuicję, przedzieranie się przez krzaki pod skały, kanapki na obiad na ziemi wśród krzaków i mrówek, a wieczorem kolacja na palniku gazowym Primus. Tylko pijemy więcej niż harcerze i nasz zapas win hiszpańskich z półki cenowej 2-3 EUR sucesywnie się zmniejsza. Dziś zaliczyłyśmy dla odmiany piknik nad tamą w szuwarach z widokiem na rzekę płynącą kanionem przez Margalef.

Co do wspinania to robimy po ok. 7 dróg dziennie w przedziale 5-6a+, przy czym z ostatniej schodzimy przed 20:00. Wbrew pozorom skała z dziurami nie tnie palców, więc nie obklejamy się plastrem, a nasze rączki wyglądają lepiej niż po treningu na sztucznej ściance.

6. dzień - Mont-ral czyli katalońska Jura

Zdecydowałyśmy się na zmianę miejscówki, żeby poznać chociaż jeszcze jeden rejon skalny. Po kolejnym "Rajdzie Katalonii" w naszym Polo WRC dotarłyśmy do Mont-ral. Cel: Torra Negra. Od parkującego obok Hiszpana dowiadujemy się że do tej skały „it’s just a 5 minute walk”. Miny szybko nam jednak rzedną. Okazuje się że jest to 5 minute walk prawie pionowym wyschniętym korytem górskiego potoku, więc spadamy pod skałę prawie na łeb na szyję. Poza tym po raz 1-szy spotykamy niezły tłumek wspinaczy. Sama skała przypomina jurajską – szarą, wapienną, co budzi zdecydowane zdegustowanie u Magdy, która od razu zaczyna tęsknić za Margalefem.

Zaczynamy od super łatwej drogi, ale topo otrzega, że pierwsza wpinka jest dość wysoko. Faktycznie „dość” wysoko – około 4 metrów nad ziemią. Tylko czekać, aż trafimy na drogi jednowpinkowe czyli z pierwszym spitem pod stanowiskiem zjazdowym. Mi się zaczyna tu w miarę podobać, drogi są trochę bulderowe, można się ciekawie powstawiać no i nie jest ślisko jak na Jurze. A ze skały widać całą dolinę i w tle daleko Morze Śródziemne! Tym razem piknikujemy na półce skalnej w towarzystwie czerwonych mrów, które na szczęście nas nie podgryzają.

7. dzień – Vamos a la playa

Nasze paluszki są jednak zdarte i samo dotknięcie szorstkiej skały boli, bo mamy zrobionych prawie 30 dróg wspinaczkowych, więc postanawiamy już dać na luz i wykąpać się w Morzu Sródziemnym. Jedziemy do Barcelony, znowu klniemy na oznakowania dróg, na szczęscie Hiszpanie to super mili ludzie i nie tylko mówią gdzie skręcić, ale też proponują jechanie za nimi na właściwą drogę. (Następnym razem bez GPS się nie ruszamy!) W końcu po południu trafiamy na plażę, która podobno miała być ładna i pusta, a jest zawalona hiszpańskimi rodzinami i pijanymi angolami.

Morze jednak jest ciepłe i błękitne, więc po moim ulubionym mojito, idę pływać. Jest super! Wieczorem szlajamy się z Magdą po gotyckiej dzielnicy Barri Gotic, aż lądujemy w knajpie, gdzie w ramach poznawania kuchni hiszpańskiej zjadamy burritos i enchiladas z fasolą, guacamole oraz nachos ;-) Meksykańskie specjały jakoś lepiej nam jednak służą niż paella, bo bez kłopotów gastrycznych spedzamy ostatnią noc w Hostelu Centric. Poranna wycieczka na aeropuerto kończy niestety, chlip, chlip, nasz zdecydowanie za krótki wyjazd wspinaczkowy.

Ogólnie mowiąc był to jeden z tych niezapomnianych wyjazdów, udanych od początku do końca. Obyło się bez kontuzji, nieźle w kość dostały nasze kolana – głównie chyba od ciągłego łażenia z plecakami w górę i w dół, ewentualnie stania pod skałą albo wspinania. Finansowo zamknęłyśmy się ze wszystkim (samolot, samochód, benzyna na 900 km, spanie, jedzenie, picie, zwiedzanie i dodatkowe atrakcje) w 1800 zł/os.. I powiem bez wahania że warto było. Ja już wstępnie rozmyślam, w jakim terminie wrócić do Margalef za rok.

wtorek, 20 kwietnia 2010

Ofiara wulkanu


Ostatni weekend w moim życiu to jakiś czeski film -
w piatek pakowanie na wyjazd do Hiszpanii, 4 rano okęcie, cofka z autobusu z płyty lotniska,
sobota odsypianie, potem sprawdzanie czy może chmura pyłów pojdzie won, trening na panelu żeby forma nie siadła,
3 rano noc z niedz./pon znowu pakowanie na przebukowany lot - cofka znowu (tym razem od kompa do łóżka - już nie byłam taka głupia żeby jechać na lotnisko) bo wizzair postanowił do tej godziny zataić fakt, że znowu odwołuje lot.
Efekt w poniedziałek - stan zombi ze zmęczenia i nerwów. Normalnie miałam delirkę.



Nie wiem czy słowo pech to wystarczające okreslenie tego że cholerny islandzki wulkan musiał zacząć pluć akurat dokładnie 15 kwietnia czyli w przeddzień mojego wyjazdu. Dlaczego wybrałam taką datę ???
Czy tak miało być? Czy dzięki temu że nie pojechałam czegoś uniknęłam? Mogę sobie teraz gdybać ... Jedno jest pewne - uniknęłam deszczu w Katalonii, który dość nieoczekiwanie tam sobie popaduje. A ja się w sumie bardzo cieszę że w takim razie lecimy tam 17 maja (o ile Wizzair nie zbankrutuje) kiedy pewnie będzie już pełna lampa.

wtorek, 30 marca 2010

Czas na dychę?

Ostatni weekend był zdecydowanie biegowy - 2 półmaratony naraz, w których pobiegła większość znanych mi biegaczy. Aż zaczęłam się zastanawiać czy nie fajnie by było wystartować. Nie mowie że w połówce bo takich dystansów nigdy nie robiłam i pewnie bym się zarżnęła na połówce połówki, ale może chociaż jakąś dychę. Co prawda zupelnie nie wiem, jak się rozkłada siły na taki bieg, kiedy szybko, kiedy wolno, kiedy pić, itd.  ale pelwnie na test na żywym, własnym organiźmie dostarczyłby mi sporo potrzebnych informacji.
OK, a więc poszukam sobie jakiejś dychy :-) A jutro kontrolnie pójdę zrobić prawie dychę w okolicach domu .... i zobaczymy czy nie padnę.
W ogole to teraz muszę uważać, żeby nie załapać kontuzji, bo cała moja uwaga skupia się na tym, że za 2 tygodnie..... Ewa Magda Barcelona, la la la :-) Jedziemy w skały, prawdziwe, westowe, wyczesane skałki, które tylko czekają żeby się w nie wbić i atakować. No więc, na ten wyjazd muszę być w pelni sprawna jak świeżo naprawiony odkurzacz, żeby móc wciągać te drogi jedną po drugiej, OLE!