niedziela, 27 lutego 2011

Minus 16,097 / Plus Big Fun!

No to pobiegłam w Wiązownej. Plan wykonany minus... 16,097 km czyli, jak łatwo obliczyć, zaatakowałam piątkę, hehe! Nie tak miało być. A może właśnie tak miało być. Moc postanowień noworocznych jest wielka - miał być debiut na Warszawskiej Połówce to będzie na Warszawskiej. 
Dodam że żadna z osób, które mnie namówiły na Wiązowną nie pobiegła - z powodu różnych dolegliwości zdrowotnych i ja w sumie też bym prawie zrezygnowała zupełnie, więc pechowa coś ta Wiązowna. 

Za to było EKSTRA!!!!
W końcu wszyscy w rodzinie jakoś się pozbierali na dzisiaj, moje kolano na wczorajszym biegu dało sygnał, że jest obecne, ale coś tam nabiega. Jednak z pewnością nie 21 km - wolałam nie ryzykować :)

Logistyka naszego rodzinnego startu była dość skomplikowana, bo każdy biegł w odstępie mniej więcej godziny.  Zaczęło się od wycieczki Wojtka do biura zawodów po pakiety o 7:30 rano. Na szczęscie mamy blisko do Wiązownej.
O 9:45 dotarliśmy już na miejsce wszyscy z Babcią jako super-support, górą ciuchów biegowych, izotoników i bananów.

Na początek bieg na 1000 m i nasz pierwszy dzielny zawodnik z Teamu Etrampki czyli Bartek!



Po nim godzina przerwy, w czasie której nasz 5-latek Tomek po prostu nas zamęczał pytaniem "Kiedy będę biegł?" i okrzykami "Mamo, ja już chce biec!" Można było zwatpić. Wreszcie ubrany w specjalny T-shirt i czapeczkę krasnoludka z numerem na piersi, poszedł na swój pierwszy w życiu prawdziwy wyścig (tu chwila przerwy w pisaniu bloga na otarcie matczynej łzy wzruszenia). 160 m walki i drugi zawodnik Teamu Etrampki - Tomek jest już na mecie. Walczył bardzo dzielnie, przybiegł w czubie i zebrał zasłużone gratulacje oraz pluszową pandę i 2 balony!



Potem już zostaliśmy tylko my - mój mąż debiutant i ja, kontuzjowana astmatyczka z opaską stabilizującą na kolanie.  Pani z depozytu chyba mnie posłała w końcu do diabłów, bo ciągle coś musiałam wkładać do depozytowego wora albo z niego wyjmować. A to żeby dzieci przebrać na bieg, a to znów przebrać w cieple rzeczy po biegu, potem sama się przebrać na bieg, uff! Gdyby nie babcia pilnująca pociech, moglibyśmy nie dać rady logistycznie.

Po pożegnaniu wzrokiem grupy półmaratońskiej (ech, miałam tam być!) przygotowałam się do piąteczki i równo o 12:15 stanęliśmy z Wojtkiem na starcie.  Ostatnie porady (typu "nie dawaj w palnik od razu"), koncentracja i sru do przodu.


Postanowiłam jednak trochę powalczyć. Do nawrotu wiało w twarz, więc było trochę ciężko, ale za to z powrotem już dużo przyjemniej.  Co prawda zamiast kolana trochę mnie hamował płytki oddech, ale udało się zrobić 24:09 netto.  Z bardzo dobrym czasem 25:51 wpadł na metę Wojtek, dla którego ten zimowy bieg to było naprawdę nie lada wyzwanie (kazał dopisać że był w czołówce swojej kategorii wiekowej ;-) 




Podsumowując Familiada bardzo udana - wszyscy pobiegli, wszyscy dobiegli, a na koniec zgodnie z planem zaleglismy na mega żarciu w karczmie Lipowy Gościniec racząc się bynajmniej nie dietetycznymi daniami typu "Micha mięch dla dwóch chłopa" albo "Placki ziemniaczane z duszonymi kurkami" Mniam,mniam :)

Oby to był początek udanych imprez biegowych w tym roku!

środa, 23 lutego 2011

trening ustawiany manualnie

Wczoraj po raz pierwszy od chyba ponad roku udałam się na siłownię - przeczytana gdzieś propozycja Wojtka Staszewskiego, żeby na  kilka dni przed połówką zrobić interwały 8x 3 min/ 3 min trucht w celu tzw. superkompensacji wydała mi się mocno ryzykowna w warunkach minus 12 stopni.
Muszę przyznać, że szłam jak na ścięcie, bo nie lubię już siłowni. Kiedyś lubiłam, a teraz już nie :)
Ale jakoś tak w życiu mam, że z reguły dzieje się na odwrót niż przewidzę. Czyli jak myślę, że będzie fajnie, to jest słabo, a jak się nastawiam na beznadzieję to jest OK.  Ot, taka bardzo kobieca "nieintuicja". 
Siłownia  "Zdrofit" przy Al. Sikorskiego jednak ogólnie bardzo przyjemna, dobrze wyposażona, z fajnymi bieżniami i masą innego żelastwa.

Co prawda na moje pytanie, czy da się ustawić interwały 8 x 3 min w tempie 5:00 / 3 min w tempie 6:30, lokalny instruktor uśmiechnął się jak Mona Lisa i powiedział "Chyba pani przecenia możliwości tej bieżni. Proponuję to robić manualnie".

OK, a więc zgodnie z propozycją manualnie sobie pykałam w klawisz podkręcania i zmniejszania tempa i w końcu wyszło 9 x 3 min (4:48, przy czym ostatni interwał 4:36 czyli 13 km/h) / 9 x 3 min 6:20.   Biegło się super, coś podejrzanie za super i miałam wrażenie, że oszukuję, bo kiedyś biegając na powietrzu byłam już lekko padnięta po po czterech 3-minutówkach. Nowe testowane przeze mnie Asicsy Stratus 4 sprawdziły się bardzo dobrze i w zasadzie miałam ochotę je założyć na bieg, ale ... dziś chodzę z narastającym niestety bólem od wewnętrznej strony nogi na wysokości lewego kolana. Coś jakby więzadło poboczne naciągnięte :( Co za cholerstwo?
Pod koniec interwałów, kiedy już naprawdę zasuwałam, zaczęło mnie  troszkę boleć w tym miejscu, ale to zignorowałam i postanowiłam dociągnąć plan do końca. A dziś po porannym załatwianiu spraw boli coraz bardziej. Może to właśnie od nowych butów, może od specyfiki szybkiego biegu po bieżni - nie wiem, ale mam nadzieję że przejdzie do niedzieli :)

piątek, 18 lutego 2011

Nadchodzi godzina W

Trzy i dziewięć. Tylko trzy treningi i dziewięć dni dzieli mnie od startu. Nadchodzi godzina W jak Wiązowna, a przy okazji  jak Wielka Niewiadoma :) Powiedzieć, że mam mieszane uczucia to mało. Po prostu targają mną wątpliwości od stóp do głów.  Nie będę ściemniać, że potraktuję ten bieg zupełnie na luzie i bez emocji. Jakoś tego nie widzę, żebym 27 lutego z numerem na piersi, w otoczeniu setek napalonych biegaczy ruszyła sobie wolniutko jak ten żółwik z myślą "Przede wszystkim spiesz się powoli". Co prawda żółw wygrał taką taktyką z zającem, ale w bajkach wszystko jest możliwe.

A skąd mieszane uczucia?
No więc z jednej strony bardzo się cieszę, bo udało mi się wkręcić parę osób w start w Wiązownej, haha! A te osoby to:
mój mąż - pobiegnie na 5 km (debiut!)
mój starszy syn - pobiegnie na 1 km (też debiut!)
mój młodszy syn - pobiegnie w Biegu Krasnoludków na 200 m (znowu debiut!)

Czyż to nie piękne? Normalnie Familiada :) Mieli kibicować, ale w sumie co mają tam stać bez sensu na mrozie i czekać z pytaniem w oczach "Kiedy ta matka wreszcie się dotelepie?"  Oni pokibicują mnie, a ja im - szczególnie dzieciakom, bo biegną wcześniej.
Cieszę sie też, że sama stanę do mojego wyzwania. Szykowałam się do niego sporo, jeszcze więcej niż szykowania i biegania, było samego myślenia o nim i czas się wreszcie zmierzyć. Tylko czy dam radę?

No bo, czy mogę tak optymistycznie patrzeć w przyszłość, jeśli rehabilitant od mojego mięśnia kulszowo-goleniowego mówi: "No tak, to podczas biegu się pewnie pani wszystko tam od nowa ponadrywa, ale to może lepiej bo się zacznie goić porządnie od początku"
Albo kiedy wracam dziś z treningu i znowu czuję cegłę na piersiach, a więc "hello inhalatorku"?
A w ogóle to za mało biegam ostatnio z braku czasu. 
No ale teraz klamka zapadła :) To będzie moje pierwsze w życiu 21 kilosów za jednym zamachem.  Niech się dzieje i oby adrenalina mnie doniosła do mety!

Jutro ostatnie długie wybieganie, a przed nim test śniadaniowy (co zjeść aby godnie przetrwać do mety). W przyszłym tygodniu "tapirujemy się" czyli tylko dwa biegi:

wtorek - 8 x 3 minuty szybko/przerwa '3
czwartek 20 min 75% + 6 x 20 sek przebieżka
No i oczywiście 2 x ścianka.

A po Wiązownej najpierw WIELKI, NIEPRZYZWOICIE PYSZNY OBIAD Z DESEREM DLA CAŁEJ RODZINY GDZIEŚ NA MIEŚCIE, a potem - jak postanowiłam - tydzień (no prawie, bo 6 dni) PRZERWY ABSOLUTNEJ - zero wspinu, zero biegu, tylko czysta regeneracja.  I czas na załatwianie spraw leżących od dawna odłogiem.

sobota, 12 lutego 2011

Zwiad

Coś by wypadało napisać po dłuższym czasie, prawda? :-)
Ostatnio doszły mi tymczasowe, dodatkowe obowiązki, więc, o ile na samo bieganie jeszcze czas jakoś znajduję, to już na opowiadanie o nim nie bardzo.
Ale w końcu: "DON'T TALK ABOUT RUNNING, DO IT!", chodzi o to żeby przebierać nogami, a nie palcami po klawiaturze. O dzisiejszym dniu jednak napiszę.
Na ten trening szykowałam się już od paru dni - przede wszystkim zastanawiając się, gdzie się udać na 18 kilometrową trasę.  Połówka w Wiązownej za 2 tygodnie, a ja ciągle w lesie z długimi wybieganiami.
Rozważałam Mazowiecki  Park Krajobrazowy albo wycieczkę po Warszawie.

W związku z tym, że ostatnio padało, wybrałam miejską dżunglę.  Postanowiłam zrobić większą część trasy Półmaratonu  w ramach zwiadu, żeby sprawdzić, jak z energią, moim upośledzonym astmą oddechem, czy dam radę bez wody, co z jedzeniem (zamiast żelu wzięłam 2 kostki czekolady), no i jak jest na Sanguszki :-)
Tak do końca długie, wolne bieganie to nie miało być, bo mój plan zakładał: 7 km (6:20 min/km)  + 5 km (5:20 min/h) + 6 km (6:20 min/km).

Moja trasa na zielono (biegłam prościej niż narysowałam ;)
 
Słońce świeciło pięknie i dla kierowców zapuszkowanych w samochodach dzień mógł wydawać się przyjazny, ale w sumie było dość wietrznie i zimno, więc chowając twarz w buffie zaczęłam od kursu "w morde wind".

Na dzień dobry przy ul. Dobrej bieg zakłócił mi nadgorliwy patrol Warsaw Police Department.  Nie chciało mi się czekać na zielone, więc przebiegłam i (o ja ślepa!) wpakowałam im się prosto pod nogi. No coż, wyjaśnienie, że to trening do półmaratonu nie przekonało ich. Spisali mnie jak lumpa, a na pytanie, czy dostanę mandat łaskawie odpowiedzieli że nie, ale mam się stosować do sygnalizacji świetlnej, hehe!

Ogólnie biegło się fajnie - lubię nowe trasy, przy okazji zrobiłam kawałek swojego starego Prodżektu Mosty zaliczając Gdański i Swiętokrzyski.  Sanguszki na luzie. Problem zrobił się na 14 kilometrze w okolicach Agrykoli, gdzie po prostu musiałam nacisnąć pauzę i udać się do toalet przy bieżni. Do jasnej ciasnej, może jednak tą połówkę na czczo biec? Wcale mi się nie uśmiecha taka przerwa na zawodach, a już szczególnie ohydne Toi-toie.

W nogach trasę poczułam na 16-tym kilometrze i końcówka była już męcząca. Niestety kiedy pomyślałam o krótkim odpoczynku pod płotkiem, zobaczyłam taką oto tablicę, a że już raz weszłam w konflikt z prawem na tym treningu, to uznałam że chyba nie warto tak sobie zapełniać na raz  kartoteki ;-) No więc nici z miłej zwałki pod płotkiem...


Najbardziej męczące było jednak to że po 5 km szybszego biegu tętno wzrosło do 160 i potem nawet przy truchcie nie chciało spaść poniżej 155 :( Może to jednak skutki astmy... Oddychało mi się średnio dobrze, ale na szczęście nie musiałam nic wciągać po drodze, chociaż inhalatorek w kieszeni był na wszelki wypadek. Razem wyszło 18 km w czasie 1:52. W tych okolicznościach  - pełny maraton jawi mi się kosmosem!

Podsumowując, najdłuższy bieg w ostatnim miesiącu przed Wiązowną zaliczony - za tydzień już tylko ok. 80 min biegu i krótkie treningi z przebieżkami na szybkość.

czwartek, 3 lutego 2011

Diagnoza z Ortorehu

Dawno, dawno temu, za siedmioma górami czyli na ściance wspinaczkowej w drugim końcu miasta coś mi "pykło" w okolicach pośladka. To był listopad. Nie przejęłam się tym za bardzo i następnego dnia poszłam sprawdzić czy mogę biegać - mogłam, więc biegałam. Wspinać też się mogłam. No więc co? No problem.  Ale jednak bolało i boli nadal podczas siedzenia na krześle i to tak wrednie, że ból schodzi do kolana, a potem do całej łydki. Pobolewa też przy szybkich przebieżkach i po około godzinie wybiegania. I przy ściąganiu buta z lewej nogi :-) Dojrzałam do decyzji, żeby coś z tym zrobić.

Pewna żaba
Była słaba
Więc przychodzi do doktora
I powiada, że jest chora.


3 dni temu postanowiłam pokazać się z tym w klinice Ortoreh, żeby nie było, że na własne życzenie zafunduję sobie bliznę na zawsze, która mi zablokuje ruch.

Doktor włożył okulary,
Bo już był cokolwiek stary,
Potem ją dokładnie zbadał,
No, i wreszcie tak powiada:
 

Po wielokrotnym wykręceniu mojej lewej nogi we wszystkich kierunkach padła diagnoza - stan zapalny mięśnia kulszowo-goleniowego podrażniający biegnący obok nerw. W wyniku tego szwankuje pólbłoniasty i półścięgnisty. Grazias senor! Właśnie to cholera chciałam usłyszeć.



Niech pani wody nie pija,
Niech pani kałuże omija,
Niech pani nie myje się z rana,
Niech pani, pani kochana,
Na siebie chucha i dmucha,
Bo pani musi być sucha!"
 

Na szczęscie Ortoreh to placówka, w której wiedzą, że jak ktoś uprawia sport i się "skontuzjuje" to nie zaprzestanie z radością uprawiania tego sportu, tylko będzie chciał jak najszybciej wrócić do pełnej sprawności. Dlatego nie usłyszałam - "no dobra to koniec z bieganiem na razie", tylko
- na razie nie robimy podbiegów
- skoro boli, to nie robimy też szybkich przebieżek
- skoro boli po godzinie biegu, to biegamy do godziny i stop

Tia....

Na moje pytanie - co z półmaratonem za 3 tygodnie, usłyszałam, że mogę go pobiec, ale leciutko, bez walki o prędkość. OK.... Bez interwałów i wybiegania 120 min i tak nie widzę opcji "przyspieszamy", bo nie będę miała na to siły. Przetruchtam :-)

Dostałam oczywiście zestaw ćwiczeń: wzmacniających, rozciągających i neuromobilizujących do robienia 5 x tygodniowo.
I jeszcze mam mrozić 3x dziennie tyłek przez ok. 4 minuty żeby zlikwidować zapalenie. Dodam, że Agnieszka Gortat poradziła rozgrzewać, więc sporo czasu spędziłam na poduszce elektrycznej ;-)

Leczyła się żaba, leczyła,
Suszyła się długo, suszyła,
Aż wyschła tak, że po troszku
Została z niej garstka proszku*.


Oczywiście nie dam się. Siedzę sobie właśnie po sesji ćwiczeń, z przymrożonym  pośladkiem i czytam w necie, że mam typowy uraz piłkarski powstający na skutek nagłych wyprostów przy kopnięciu i wślizgów. A ja tylko miałam sięgnąć do górnego chwytu na bulderze...,  ale po drodze pykło.  



*z wierszyka Jana Brzechwy "ŻABA"

wtorek, 1 lutego 2011

się biega

Nie pisało się dawno o bieganiu, ale się biega. Wkroczyłam w nowy etap biegania woooolno i mam już za sobą kilka treningów w naprawdę pierwszym zakresie :) Zmiana zasadnicza m.in. jest taka, że teraz mierzę sobie tętno, a konkretnie mam ustawiony alarm przy wyjściu poza 145. No więc jak pika, to grzecznie zwalniam. Pozytywne jest to, że na przykład z sobotniego wybiegania wróciłam tak, jakbym wyszła do sklepu. Wcześniej byle 5 km i byłam cała zasapana i spocona, a teraz luzik. Negatywne jest natomiast to, że czuję, że mnie lekko zamula podczas biegu.
Ponieważ nadal nie udało mi się znaleźć czasu na więcej niż 3 treningi w tygodniu ze względu na ściankę, mój rozkład obciążeń jest taki, że

- We wtorek 40-50 min w 1-szym zakresie + bieg tempowy przez 10 min (w planach za chwilę 15, 20 min tempa)

- W czwartek lub piątek też 40-50 min w 1-szym zakresie + 6x 30 sek przebieżki (docelowo 10 x 30 sek)

- W sobotę długie wybieganie – obecnie było 90 min a będzie do 120 min

(Niedużo tego, ale już wiem, że mocniejsze i częstsze treningi biegowe skutkują totalnym spadkiem formy wspinaczkowej a tego nie chcę. Prędzej porzucę bieganie (hm?)).

No i właśnie dziś się tak wlokłam przez te 40 min i po jakimś czasie miałam wrażenie, że przyspieszenie byłoby dla mnie niewyobrażalnym wysiłkiem. Prędkość 6:20 nagle stała moim normalnym tempem i w myślach już widziałam jak zamykam stawkę półmaratonu, a za mną daje z litości po hamulach auto z napisem KONIEC WYŚCIGU.

No ale potem był w planach bieg tempowy – ustaliłam że będę biec 5:15-5:20 i chociaż oddech był krótki to nagle zrobiło mi się lepiej. Oddychałam ciężej, ale miarowo i co jakiś czas musiałam hamować, bo robiło się za szybko. W sumie całego treningu wyszło 10 km.
Chyba jednak nie lubię wolno biegać, ale muszę, bo już się przekonałam, jakie są skutki spędzania dłuższych godzin w biegu z tętnem 166.

Na koniec dodam, że wróciła astma – cholera jasna by to wzięła! Znowu mam problem z nabraniem powietrza pełną piersią i nawet w desperacji sięgnełam znów po inhalator i zdecydowałam się na natychmiastowe rozpoczęcie odczulania poprzez zastrzyki, które zaczynam w przyszłym tygodniu. Do półmaratonu 3 tygodnie. Moja forma na Wiązowną jest totalną zagadką – może się okazać, że po prostu wysiądę gdzieś po drodze i skończę pod drzewem dozując sobie inhalatorkiem sterydy. Notabene, na Fejsie ktoś tam odradzał mi Wiązowną jako debiut, bo tam podobno wietrznie i ogólnie nie teges :) Zawsze wietrznie? To może farmę wiatrową tam postawić.