Zeszły tydzień, środa - prognoza wskazuje, że nad morzem będzie co robić na desce. Wiatr z płd.-zach. o sile 4-5B. Może by tak zamknąć sezon windsurfingowy...
Czwartek wieczór - prognoza nadal się trzyma, co prawda na niedzielę nie za bardzo, ale piątek super. Zatem jedziemy.
Piątek 6:15 rano - dzieci zostają z babcią, fura spakowana, 2 deski, pięć żagli, ja i Wojtek. Wyjazd, oczywiście do Chałup, bo przy płd.-zach. wietrze na Bałtyku to nie za bardzo gdzie da się pływać.
Piątek 12:30, Chałupy - OSZUKALI NAS! ;-) Stoimy sobie smętnie nad Zatoką P. obserwując jak pojedyncze, zakapturzone jednostki w czarnych piankach męczą się na 8-metrowych żaglach. Czyli mieliśmy do czynienia z prognozą graniczną, co znaczy, że wiatr gdzieś tam jest, ale pewnie trochę bardziej na zachód i wgłąb Bałtyku. Niech to szlag :)
Niezrażona tym co widzę, postanawiam jednak zamoczyć trochę sprzęt i siebie, skoro już to wszystko tu przywlokłam i może złapać chociaż parę ślizgów. Szybka przebierka w samochodzie, taklujemy i zaraz jestem w wodzie z żaglem ... 6,9 m. O losie! Dla niewtajemniczonych - to jest jak na moje preferencje bardzo duży, niefajny, ciężki żagiel i biorę go dopiero w chwilach desperacji. A zatem dołączam do innych Desperados. Stopy co prawda odpadają mi z zimna (nie cierpię pływać na desce w butach), na głowie mam wełnianą czapkę bo kaptura zapomniałam, ale co mi tam. Odpadam, odpadam, odpadam i wreszcie jest ślizg, w którym sunę jak tramwaj wzdłuż brzegu w stronę Kuźnicy. Jest fajowo, tylko że po paru minutach ślizg się kończy, a powrót niestety już nie taki szybki, bo na łapkach i halsując się. Bardzo staram się uniknąć pełnego zanurzenia w tej wełnianej czapie na głowie. Przypomina mi się Grecja. 2 miesiące temu fruwaliśmy tam na żaglach jak chusteczki przy 8-9B z radością wpadając do cieplutkiej wody w Palekastro.
Wojtek z uśmieszkiem lekko ironicznym czeka na brzegu, aż pójdę po rozum do głowy i wyjdę wreszcie z tej lodówki. Wychodzę i już wiem jaki jest plan B. Mąż ubrany w ciuchy do biegania proponuje mały trening zamiast męki na prawie bezwietrznej zatoce. OK! Wzięłam trailówki i leginsy, więc za chwilę zmieniam wdzianko i zaczynamy świetny cross - ścieżką po lesie wzdłuż wydm, trochę po samej plaży, z podbiegami, zbiegami i w zapadającym się piasku.
Po godzinie wracamy do samochodu najodowani i PADNIĘCI. Był to super trening biegowy, aczkolwiek mocno ekskluzywny, biorąc pod uwagę, ile wydaliśmy na wachę, żeby sobie pobiegać nad morzem, hehe.
Humory jednak dopisują mimo porażki windsurfingowej i z tego płynie wniosek taki, że jak nic innego się nie da, to zawsze pozostaje bieganie. Może sobie wiać, nie wiać, lać, prażyć, a ty włożysz tylko buty na nogi, czapkę na łeb i ruszasz. I jest super! Tylko trzeba te buty zawsze ze sobą mieć.
PS. następnego dnia nie było lepiej, jeśli chodzi wiatr, więc skupiliśmy się na marszu brzegiem morza, bo po bieganiu dzień wcześniej nogi były jakoś dziwnie za ciężkie, żeby robić powtórkę :)
W piątek rano biegałem sobie po nadbałtyckiej ścieżce w Gdańsku i Sopocie (po molo też), a morze było... jak stół.
OdpowiedzUsuńA buty w bagażniku warto mieć:)
Emilio, a mnie się marzy zimowy kontakt z Bałtykiem ;)
OdpowiedzUsuńAva to właśnie przykład wyższości biegania nad innymi sportami he,he...
Fakt ekskluzywny trening, ale ile radochy:)pozdrowionka :)
O, ile razy bieganie ratowało nas, gdy wiatr zawiódł ;) Wyjazd w pełni wykorzystany, bo, gdyby nie cross, możliwe, że wrócilibyście sfrustrowani lipną prognozą :)
OdpowiedzUsuńZgadzam się z przedmówcami bieganie to cudowny sport. Nie trzeba czekać na zebranie drużyny, wynajmować boiska, czekać na pogodę. Pozostaje mieć tylko buty i strój i już biegamy.
OdpowiedzUsuńMarzy mi się taki kros nad morzem, szczególnie, że okolice półwyspu i tamtejsze lasy bardzo lubię.
OdpowiedzUsuńA buty do biegania faktycznie fajnie ze sobą mieć zawsze, nawet przy 2-dniowych wyjazdach :)