Pokazywanie postów oznaczonych etykietą maraton. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą maraton. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

W drodze do ultra (czyli relacja z maratonu Wielka Prehyba w Szczawnicy)


O 8:45, rozglądając się trochę nerwowo, a trochę z nadzieją, że wypatrzy jakąś znajomą twarz, miesza się z tłumem na linii startu. To nie jest jej pierwszy bieg po górach, ale wie, że będzie najtrudniejszy - ponad 43 km drogi i ponad 1900 m w górę. Wielka niewiadoma. Wielka Prehyba.


poniedziałek, 29 września 2014

Mój Maraton Warszawski - to kibice są najlepszym EPO

Na maratonie było mi naprawdę wesoło. Uśmiechałam się przodem i tyłem, a największe zakwasy to oprócz zginaczy bioder mam chyba właśnie na twarzy od szczerzenia zębów do wszystkich naokoło. Dzień wcześniej nie było jednak tak różowo. 



sobota, 20 września 2014

Człowieku wypłucz się - czyli cięcie węglowodanów przed maratonem

W tym temacie szkoły są różne. Ogólnie jedna  radzi, żeby w ostatnim tygodniu przed maratonem zrobić sobie 3 dni orbitowania bez cukru, a po nich FORZA!!! ostre ładowanie węglowodanami.


poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Co mogę poprawić na miesiąc przed maratonem?


Miesiąc do maratonu to z jednej strony bardzo mało czasu, ale z drugiej, całkiem niezła chwilka na zabezpieczenie pewnych spraw. Co można poprawić? 

foto: http://pzumaratonwarszawski.com (Filip Zwierzchowski) 

poniedziałek, 30 czerwca 2014

wtorek, 15 kwietnia 2014

O Holender, ale fajny bieg czyli moja relacja z Rotterdam Marathon 2014

No to wróciłam z kraju rowerów i tulipanów (oraz innych produktów zielarskich). Co prawda nie na rowerze i z różą zamiast tulipana, ale też z pięknym medalem za swój drugi maraton.



niedziela, 6 kwietnia 2014

Na tydzień przed (drugim) maratonem

Rok temu zawsze służący radą kolega Andrzej powiedział mi, że pierwszy maraton to luz, bo dopiero przed drugim wiadomo, jak to boli. Przede mną drugi maraton - za tydzień. 


niedziela, 23 marca 2014

Co rośnie na wiosnę

Forma?
Gdyby moja forma rosła tak jak krokusy w naszym ogródku, mogłabym całkiem realnie myśleć, że jednak 3:40 się uda.


środa, 12 marca 2014

Miesiąc do maratonu! Czy chorąży zdąży?

Jak wiadomo chorąży zawsze zdąży, ale czy to będzie takie "zdążenie" jakie było w planach, to zobaczymy. Otóż plany się trochę rozjechały z rzeczywistością.



piątek, 11 października 2013

Lokalnie czy globalnie

Czy często Wam się zdarza, że post dezaktualizuje się w ciągu 5 minut po jego napisaniu? Mi się właśnie tak zdarzyło, mogłabym go wyrzucić do kosza, ale w sumie go zostawię.



poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Mój debiut - Orlen Marathon 2013

Jeszcze parę dni temu myślałam - ale niefajnie byłoby pisać posta pod tytułem np. "Orlen Marathon - analiza porażki" albo "Orlen - widziałam orła cień". I na szczęście nie muszę - bo udało się! Przebiegłam swój pierwszy maraton i dotarłam na metę zgodnie z planem. Hurrraaa!!!!

My precious ;-)

Tytułem wstępu - kartka z kalendarza:

- listopad 2012 - stwierdziłam, że czas na pierwszy maraton, że jestem już na to gotowa. Przede wszystkim mentalnie i w jakimś tam stopniu biegowo.

- styczeń 2013 - kontakt z Jakubem Czają. W sumie bardziej pod kątem dietetycznym, ale przy okazji powiedziałam mu, że chciałabym przebiec maraton i jesli to możliwe, złamać w nim 4 godziny. Obejrzał moją karteczkę z planem FIRST, sprawdził wyniki z biegów i stwierdził, że jest to możliwe, ale na pewno nie z planem FIRST i że czeka mnie dużo pracy. Zgodziłam się, dostałam od niego "Przeplan" (czyli 40 stron rozpiski treningowej), dietę pod treningi i pod opieką Kuby rozpoczęłam przygotowania.

- marzec 2013, po półmaratonie - zdaniem Kuby jestem nie tylko gotowa na złamanie 4 h, ale nawet mam biec na 3:50! Wyznaczył mi tempo maratońskie 5:27, a potem nawet 5:25 z ewentualnym przyspieszeniem do 5:20.  Szok -  tempo z połówki w Tarczynie w 2012 miało stać się moim tempem maratońskim??? Nie dowierzałam. Tym bardziej, że nie miałam w swoim planie żadnego długiego wybiegania w tempie maratońskim - robiłam krótsze tempówki w szybszym tempie i długie biegi w tempie TM + około 20 sek.  Kilometraż tygodniowy - 50-60 km.   

- połowa kwietnia -  dół - zmęczenie treningami, potem przeziębienie, kaszel, katar. Czy plan legnie w gruzach?

Tadaam...
Świeżość o poranku :)
 
21 kwietnia 2013 ruszam na trasę, a ze mną Wojtek, mój mąż. Mamy to przeżyć razem
Ja mam rozpiskę z czasami kilometrów i pożyczonego Garmina 210. Wojtek Garmina z tempem chwilowym i średnim. Chcieliśmy biec za zającem, ale coś go nie widać na linii startu. Pojawia się w ostatniej chwili i staje za nami (o zającu jeszcze będzie na końcu).  Aha, spotykam przed startem Tete :), który jak zwykle cały uśmiechnięty przybija nam pionę i życzy powodzenia w debiucie. Zapada na minutę cisza dla uczczenia wydarzeń z Bostonu.

Pierwsza dycha mija błyskawicznie i zgodnie z planem. Pogoda rewelacyjna, a może nawet ciut za ciepło, ale jestem lekko ubrana - t-shirt, szorty i podkolanówki kompresyjne. Nie rozumiem ludzi wokół okutanych w bluzy albo długie leginsy i do tego szorty. Przecież się zagotują. Piję ciut na każdym punkcie, leję wodę na kark i głowę. Mam 4 żele, na koszulce rozpiska, gdzie mam je zjadać, a gdzie pić izo. Biegnie się świetnie. Spotykamy koleżankę z biwaku biegowego Martę i lecimy razem. Spotykam też Mausera, który ma w planie konkretny negative split ;-)



18-20 kilometr mamy tempo poniżej 5:20. Na 20-tym kilometrze, na scieżce do Wilanowa dochodzi nas tupot nóg z tyłu - to dogania nas grupa pościgowa czyli zając, a raczej bardzo atrakcyjna "Bunny Girl" i jej grono adoratorów ;-) Lecimy w tłumie razem, może dzięki temu ta cholerna długa prosta mija mi szybciej niż na treningach. Bunny Girl podkręca tempo, chyba robi zapas pod podbieg na Pogrzybkach. Puszczamy ją przodem i zostajemy przy swoim. Na Podgrzybkach jestem w takim szoku widząc świeży asfalt i brak dziur, że nawet nie zauważam podbiegu ;-)  Na 25-tym km zaczyna mnie lekko ćmić prawy achilles, z każdą minutą coraz bardziej. O nie! To nie może mi popsuć tego biegu, co robić? Kalkuluję szybko - nie zatrzymywać się i ryzykować ból wykluczający z całej zabawy, czy poświęcić 20 sek. na rozciągnięcie? Poświęcam trzymając się latarni. Na Ursynowie jest super atmosfera - cieszę się biegiem. Uśmiecham i macham do ludzi, którzy jakby byli moimi znajomymi dopingują mnie po imieniu. W uszach nagle intro od Castle of Glass - Linkin Park. Piosenka taka sobie, ale w tym momencie bębny z intro wywołują dreszcze na moim ciele, przymykam oczy, kumuluję w sobie energię, ja i bieg to jedno. Achilles puszcza, jest OK.

Na 31-szym km zjadam żel, tym razem z kofeiną, nieświadoma, co niebawem nastąpi. Na 34-tym dostaję "sztyletem w brzuch". Skręca mi kiszki, kolka to czy co, ból prze-pot-wor-ny. Biegnę, ale czuję, że długo nie dam rady. Proszę Wojtka o chwilę postoju, schylam się znów na 30 sek., oddycham. Auaa, boli mnie cały brzuch - dół i góra. To chyba ten żel, poprzedni jadłam na 25-tym, oprócz tego piłam wodę i izo i kiszki zarządzają teraz strajk. Wojtek jest ze mną, nie musi nic mówić, ale czuję jego mentalne wsparcie i wmawiam sobie, że dam radę. Ratuje mnie też to, że na 35-tym mają stać z babcią moje dzieci, to zobowiązuje ;-) Są! Uśmiechamy się, przybijam im piątki, biegną chwilę z nami. Ból trochę przechodzi, ale zwalniamy tempo do ok. 5:40. Jeszcze tylko 7 km, teraz nie mogę odpuścić. Jakoś się zbieram w sobie i biegnę. To chyba tu się zaczyna maraton - ciało mówi ci "Zatrzymaj się, odpocznij, nie biegnij". A ty biegniesz, bo wiesz że musisz, i że tak naprawdę bardzo tego chcesz. Nic już nie jem i nie piję.

Ostatnie kilometry. Od 39-tego przyspieszamy znów do 5:25. Oj, na połówce frunęłam przez Poniatowski, teraz jestem jak w tunelu, kręcę nogami, ale nie patrzę na boki, widzę stadion - cel - i tylko liczę dystans do niego. Nawet na ślimaku prowadzącym w dół z mostu nie mogę za bardzo przyspieszyć, zaledwie do 5:19. Znów kibice - Ewa dasz radę! Zaraz meta! Wiem kurde felek, ale już ledwo ciągnę. Jeszcze ten cholerny mini-podbieg na końcówce prowadzącej do mety. Widzę już niebieską bramę, z boku znajomi robią zdjęcia. Meto bądź bliżej, pliiiiiiizzz! Przyspieszamy do 4:59. Na ostatnich metrach Wojtek łapie mnie za rękę i wpadamy na metę razem. Jestem maratonką - chwilowo zwaloną pod płotem i ledwo żywą, ale zrobiłam to! Zrobiliśmy!

Czas netto (jak przewidział Kuba) to 3:50:33, cały dystans przebiegnięty! Dwa 20-30 sekundowe postoje  ale zero marszu. Straty - jeden krwiak pod paznokciem, poza tym OK, boli brzuch, trochę lewa noga, za to achilles siedzi cicho. Dzwonię do Kuby - gratuluje mi i mówi "To za rok ciśniesz na 3:40". He he! To nie ta grupa wiekowa, żeby robić progres z roku na rok, ale przekonałam się że mój trener wie co mówi, więc czemu by nie spróbować :) Teraz cieszę się debiutem i owocem mojej paromiesięcznej pracy. Na maratonie faktycznie nie ma nic za darmo, bo tu każdy centymetr to własna praca i walka ze słabościami. Teraz już to rozumiem. 

Na fotkach finisz uchwycony przez naszego kolegę Pawła:







*Bunny Girl czyli zając na 3:50 zachowała się bardzo dziwnie. Wbrew zapowiedziom opublikowanym na portalu bieganie.pl nie biegła równo, tylko za połową pocisnęła i znalazła się na mecie w 3:45. Biada mi gdybym się jej trzymała, bo tempo by mnie na koniec zabiło. Chyba nie wywiązała się z zadania, mam wrażenie :) 

niedziela, 14 kwietnia 2013

882 dla 42

No, to plan treningowy uważam oficjalnie za zakończony. Dziś było ostatnie wybieganie (niestety skrócone, bo choram na gila i gardło), a od jutra procedura przedstartowa (tu werble!).
Oj, ZNP (Zespół Napięcia Przedstartowego - copyright by Emilia) będzie w pełnym rozkwicie ;-).

Powiedzieć, że chodzą mi po głowie różne myśli to mało - one mnie po prostu bombardują.
Czy zdążę się wyleczyć, a nawet czy nie rozchoruję się bardziej? 
Jak biec?
Co na siebie włożyć?
Czy zdołam utrzymać planowane tempo?
Czy nie zapomnę, żeby biegnąc pchać miednicę do przodu? (nie plastikową na wypadek choroby lokomocyjnej tylko własną)
Czy uda się uniknąć tojtoja na trasie?
Czy w ogóle dam radę dobiec do mety?

Raz jestem w swoich rozmyślaniach optymistką (ludzie, dwoje dzieci urodziłam naturalnie, w tym drugie z godzinną fazą skurczy partych, a maratonu nie przebiegnę?), a raz zalewa mnie potok czarnych myśli (eee, prąd mi wyłączą na 30-tce i tyle będzie z wyniku)  
Pytania, pytania - wizualizacje w głowie :) Trasę trochę znam - wiem, czego się spodziewać. Pogoda nie jest ważna z wyjątkiem wiatru, a ma być 3B z północy czyli po nawrotce trochę ciężej będzie.

Przygotowałam się na tyle, na ile mogłam. Dzięki mojemu Planodawcy czyli Kubie Czaji odwaliłam kawał roboty. Bez takiego planu, wsparcia oraz monitoringu z jego strony raczej bym się do niej nie zmusiła. I pomyśleć, że dla tego jednego dnia, w którym trzeba przebiec 42,195 km, zrobiłam tych kaemów 882 od chwili rozpoczęcia przygotowań. Przyszła niedziela pokaże efekty. Oczywiście niezależnie od efektów, plusów maratonu jest mnóstwo  - na przykład nie zaszyłam sie na zimę w domu pod kocykiem, na przykład wcale nie chorowałam tej zimy (o ironio!).  Ale jeszcze fajnie by było dostać wisienkę na torcie w postaci osiągnięcia wymarzonego wyniku :)

"Antycypując" pomaratońską pustkę, która pewnie nastąpi, porobiłam już wstępne plany na resztę roku. Po pierwsze będzie mała wolta w priorytetach. Będzie bardziej w górę niż do przodu czyli muszę porządnie zabrać się za wspinanie, którego w sumie nie przerwałam, ale na pewno wspinałam się bardziej lajtowo niż wcześniej. Jednak nie da się na maxa biegać i na maxa wspinać, przynajmniej jeśli o mnie chodzi. A zatem po majówce zaczynam ładowanie na ściance, w letnie weekendy Jura, a na jesieni tydzień w skałach w Turcji (na który mam już bilecik) :) Nawet specjalnie pod tym kątem zamówiłam sobie na urodziny nowe butki wspinaczkowe:

Nowa Miura vs. stara Miura - w porównaniu do butów wspinaczkowych, zużycie butów biegowych po roku to pikuś :)

Bieganie też będzie - na pewno jeden albo dwa półmaratony (w lipcu wyjazdowy wokół jeziora, we wrześniu Piła lub Tarczyn).

Jezioro ;-)

Szkoda, bo wygląda na to, że nie będzie w tym roku Biegu Ursynowa, gdzie rok temu zrobiłam fajną życiówkę na 5-tkę, ale coś innego pewnie się znajdzie. Bo 5 i 10 km też bym chciała gdzieś polecieć.

Tymczasem skupmy się na "tu i teraz" bo rusza procedura przedstartowa czyli relaks, nawadnianie i wielkie oczekiwanie :)  
 

sobota, 6 kwietnia 2013

Check engine

Kontrolka check engine zapaliła mi się wczoraj rano. Przed planowanymi kilometrówkami. Skrzynia biegów zaczęła zgrzytać, z baku wyciekało, z opon zrobiły się kapcie. Mam wyjść na 18 km interwałów? Nigdy, a na pewno nie dziś! Jednak poszłam, zrobiłam 2 km rozgrzewki i 13 km interwałów kilometrowych, ale tempo 5:05, które jeszcze we wtorek było lajtowe, zabijało mnie. 


Wygląda mi to przeciążenie układu proszę Pani. Trzeba do warsztatu.
OK, to piszę maila:
 - Cześć Kuba! Ratuj! Nie mam siły biegać. Możemy coś pokombinować przy moim planie żeby było luźniej? 
- Możemy.
Wieczorem dostałam wersję regeneracyjną: w niedzielę 18-20 km zamiast 28. We wtorek wolne bieganie 14-16 km zamiast tempówek 4 x 4 km, a tempówki przeniesione na przyszły piątek, ale z prędkością 5:20 a nie 4:50. Oprócz tego masaż, odpoczynek. Powinno pomóc.

Chyba się trochę zajechałam - po pierwsze nastąpiła kumulacja z ostatniego tygodnia: w niedzielę wielkanocną 32,5 km z przyspieszaniem, 2 dni później trzy pięciokilometrówki w tempie progowym albo szybszym (na bank tętno było >170) - no i padłam.

Po drugie niektórzy mówią, że plan zrealizowany w 100% to też niedobrze. Ja zrobiłam go prawie w 100%. Od grudnia czyli od początku przygotowań do maratonu opuściłam JEDEN trening! Przebiegłam w tym czasie w sumie 820 km (dla porównania - w całym 2012 r. zrobiłam 891 km). Biegałam po lodzie, po błocie, po lesie, po chodniku, w mrozie, śniegu, w deszczu, z wiatrem i pod wiatr.   I wreszcie wymiękłam. Na 2 tygodnie przed gwoździem programu. Mam ochotę wbić sobie ten gwóźdź w łeb.
Planodawca (który chyba mnie przecenił tak na marginesie) pociesza, że po zluzowaniu planu powinnam dojść do siebie i wrócić do formy, ale boję się, czy zdążę. Jeden szczyt formy już był  - na Połówce - biegłam tam jak ptak. Obym na maratonie nie biegła jak pingwin ;-)
14 dni do.... walczymy o regenerację - dopompowanie kół, załatanie dziur w baku i naoliwienie kół zębatych, żeby do cholery tego 21 kwietnia wszytko zagrało.



poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Bieg dla jaj (wielkanocnych)

Bo na śniadanie wielkanocne trzeba sobie zasłużyć :)


Jak pogodzić 30 kilometrów planowego wybiegania przed maratonem ze śniadaniem wielkanocnym, które tradycyjnie w mojej rodzinie obchodzimy w Zuzanowie - małej mazowieckiej wsi, gdzie stoi domek letniskowy mojej ciotki? Hmmm, a może by tak na to śniadanie dobiec?

Logistyczne rozwiązanie tego problemu było następujące: w sobotę zawozimy na wieś (na dwa samochody) dzieci oraz odświętny odzień do przebrania po biegu. Jeden samochód zostaje na miejscu, żeby było czym  wrócić do chaty następnego dnia, a sami dojeżdżamy w niedzielę rano do Józefowa i stamtąd kicamy 32 kilometry na świąteczne śniadanko.  Rodzina co prawda pukała się w głowę, mama sugerowała porzucenie pomysłu "bo ma padać śnieg", ale biegacze nie mazgaje, a Orlen coraz bliżej.

W sumie padło 32,4 km w średnim tempie 5:49/km, z przyspieszeniem do startowego czyli 5:30 na odcinku 27-29 kilometr, i końcówką w naprawdę ciężkich warunkach - śnieg, błoto, dziury. Jak na załączonym obrazku, brr -




W kontekście tego co nastąpiło po południu czyli "śniegowa klęska żywiołowa" mozna powiedzieć, że mielismy farta z pogodą.


Rano kiedy biegliśmy było całkiem przyjemnie, owszem coś tam sypało i wiało z boku, ale jeszcze lajtowo. Biegliśmy wzdłuż drogi szybkiego ruchu z poboczem, które miejscami zanikało i stawało się pofałdowanym, nierównym pasem ziemi. Parę godzin później taki trening byłby męczarnią, albo w ogóle byśmy się poddali. Z miłych wydarzeń warto odnotować dwa. Po pierwsze  fakt, że po biegu z czystym sumieniem mogłam wtrząchnąć czekoladowego mazurka i milionkaloriową paschę.  Po drugie lubię pana w Saabie (biegacz pewnie jakiś), który mijając nas na trasie najpierw głośno zatrąbił, a potem wystawił przez okno kciuk do góry. Czyli... mieliśmy doping i kibica ;)


Co do strat pobiegowych to owszem jest zmęczenie i pobolewa tu i ówdzie (wczoraj wieczorem strasznie bolały mnie przywodziciele) ale bez tragedii. Żadnych grubszych strat nie zanotowałam. Na 12-tym otworzyłam płynny cytrusowy żel Agisko, którym udało mi się kompletnie zalać w biegu, grr, a przy tym był OHYDNY. Nie polecam. Na 22-gim za to zjadłam Isogel z kofeiną i tu już było OK. Smaczny, z wygodnym otwarciem, no i chyba dał kopa bo na 27-mym kilometrze czułam duży zapas przy przyspieszeniu (chwilami tempo było 5:19) i biegło się super. Tętno średnie całego biegu: 146 bpm.

Wnioski: oczywiście tempo 5:48 a 5:30 to ogromna różnica. Nie wiem, czy dam radę utrzymać zakładane przez Planodawcę TM przez 42 kilometry (liczę na adrenalinę startową :). Wydaje mi się jednak - teraz po zrobieniu tych 32,4 km, że jakoś te brakujące 10 km urobię.  Najwyżej wolniej, ale do mety powinnam dać radę dotrzeć.  Za tydzień próba di generale czyli przebiegam pierwszą część trasy Orlenu aż do Rosoła (ok. 27 km), bo chcę zrobić te 2 podbiegi maratońskie, a szczególnie interesują mnie Podgrzybki na końcówce :)



 

czwartek, 7 marca 2013

Górki i dołki


Uwaga! Komunikat Wawerskiego Centrum Odcinania Centymetra:
do Półmaratonu Warszawskiego - 17 dni
do Maratonu Orlen - 45 dni

Treningi robię grzecznie bez mrugnięcia, kilometry stukają, co widać na obrazku:

run-log.com

 * Te 29 km tygodniowo to uśredniony dystans za cały okres od kwietnia 2012. Teraz tygodniowo wychodzi mi koło 60 km.

Nawet pierwsze w życiu wybieganie 28-kilometrowe było przyjemnym doświadczeniem. Przez 2h 45 min słuchałam sobie audiobooka. Ale, kurteczka, czas leci nieubłaganie.

Co gorsza, robiąc dzisiejsze bieganie w Wiewiórkowie czyli Parku Łazienkowskim okupowanym przez hordy rozleniwionych wiewiórek) żegnałam się w myślach z wiosną, bo oto proszę Państwa nadchodzi ZIMA :(  Ja wiem, że w marcu jak w garncu i te sprawy, ale są jakieś granice przyzwoitości. A tu prognoza mówi, że przed nami 5 dni śniegu i mróz. Oczywiście biegacz nie mazgaj i żadna zima go nie powstrzyma, ale dziś było już tak miło, bezczapkowo  i cienko-warstwowo. No cóż, uwaga, będę dosadna:



Tymczasem wracając do mojej niby-kontuzji przyczepów mięśnia prostego brzucha, o której pisałam,  już wiem, co mi jest. Bóle nie ustąpiły, więc zrobiłam wycieczkę na USG i wyszło szydło z worka, a właściwie to z nie szydło z worka tylko pętla jelitowa (co wrażliwszych przepraszam). Mam przepuklinę pachwinową skośną :(
   
Tego się nie leczy, to się operuje. Żadne masaże, lód, voltaren, modły, okłady z kapusty nie pomogą. Ewentualnie zamiast iść pod nóż, można po prostu z tym żyć, ale jak będzie w moim przypadku to się pewnie dowiem od chirurga, do którego mam się udać.
Skąd przepuklina, dlaczego teraz, czy mogę z tym biegać, czy mogę z tym wystartować na 42,2 km? Oto pytania, które sobie zadaję od wczoraj. Prawdopodobnie musiałam przeciążać się stopniowo od jakiegoś czasu, a jak dołożyłam długie biegi, to się lekko pogorszyło.  Zwiększone napięcie w jamie brzusznej to jeden z czynników wyzwalających przepuklinę, z tego co czytałam.

Naturalnie sprawdziłam już wszystkie fora biegowe i jest sporo biegaczy z takim problemem, ale temat zabiegu przewija się nieustannie. Jeśli jednak nie będzie poważnego zagrożenia, na razie pokroić się nie dam. Po operacji umiarkowane ćwiczenia fizyczne i średnio ciężka praca są bezpieczne po 2 - 4 tygodniach, a sport wyczynowy po 4 - 6 miesiącach. Czyli cała robota treningowa na śmietnik! :)

Co zatem wykombinowałam? Ano pojechałam dziś do sklepu ortopedycznego i zakupiłam sexy "pas przepuklinowy prawy" w ekscytującym kolorze majtkowego beżu i po zamaskowaniu go spodenkami biegowymi poszłam robić podbiegi na Agrykoli (12 x 150 m) plus rozbieganie w Łazienkach. Chyba działa, bo wydaje mi się że mniej boli, ale prawdziwy test sexy pasa czeka mnie w weekend podczas kolejnego 28-kilometrowego wybiegania.

Tak w ogóle to się zastanawiam, o co chodzi z tym "rollercoasterem" u mnie - rok 2011 był do bani (ciągle kontuzje), 2012 rewelacyjny (życiówki i te sprawy), 2013 niby wydaje się OK, ale już zdążyłam się dowiedzieć o anemii i przepuklinie. Ale NIE DAMY SIĘ! Ja i moja przepuklina przybiegniemy pod ten cholerny Wiklinowy Koszyk Narodowy 21 kwietnia!

środa, 27 lutego 2013

I na co Pani ten maraton?

.. zapytał mnie fizjoterapeuta diagnozujący ból, który mi się niedawno pojawił w okolicy spojenia czyli tzw. memłona. Trochę mnie zbiło z tropu to pytanie :) No bo co odpowiedzieć? Że to moje wyzwanie na ten rok, że prawie każdy ze znajomych biegaczy się z tym zmierzył i ja też chcę? Że to taka próba poznania swoich granic?
- Eeee, no po prostu chcę wreszcie spróbować - odparłam nie wykazując się raczej mistrzostwem ciętej riposty.
- Ok, ale zajedzie sobie Pani nieźle organizm.
- A co, Pan jest przeciwny maratonom? - zaatakowałam.
- No tak, bo zdrowe bieganie to tak do 20 kilometrów na raz, a potem to już dochodzą spore obciążenia, więc jak ktoś nie musi, to lepiej sobie tego nie fundować.
- Ale ja chyba muszę - zamknęłam temat.

W post scriptum dowiedziałam się, że chwilowo mam lekki stan zapalny przyczepów dolnych mięśnia prostego brzucha. Biegać mogę, ale mam pobrać leki przeciwzapalne, chłodzić, wzmacniać przywodziciele i brzuch.  I robić brzuszków mniej a mądrze, a nie tak jak dotychczas na wariata. I raczej nie biec teraz szybkiej dychy w lesie po nierównym bo może być gorzej. Okej, okej - pa pa GP Warszawy :(

Pan fizjoterapeuta (notabene, członek sztabu medycznego naszej kadry lekkoatletów na MŚ w Daegu) chyba jednak się trochę interesuje bieganiem, bo zaczął pytać o moje czasy na innych dystansach i plany tempowe na 42 km. Zagaił też, że ciekawe, kiedy ktoś zejdzie poniżej 2h w maratonie, bo podobno ludzki organizm jest przygotowany do tego, żeby przebiec ten dystans w 1:58 h.

Organizm organizmowi nierówny. Mój na przykład jest podobno obecnie przygotowywany, żeby przebiec maraton w czasie mniej więcej 1:58 razy dwa. Czy się uda?



Magia liczb krążących wokół mojej głowy wskazuje na to, że tak, ale przecież to tylko liczby. Pierwsza liczba magiczna to dwieście. Dwie stówki kilometrów, które wybiegałam w lutym. Gdyby mi ktoś jesienią 2012 powiedział, że zrobię tyle w jeden i to skrócony miesiąc, uśmiałabym się szczerze. A tu proszę 217 km na liczniku, a Garmin podobno nie kłamie.  W każdym razie w 2013 roku przebiegłam do tej pory prawie połowę tego co w całym 2012!

Kolejne liczby magiczne to 5:10. Takie sobie uwidział tempo mojego półmaratonu Planodawca.
W nagrodę za to, że tak pilnie realizuję treningi i wychodzę z anemii wyśrubował właśnie mój Przeplan dowalając m.in. mocne tempówki np. 3 x 5 km oraz 4 x 4 km  w tempie 4:50. Może i to realne - wczoraj biegałam 5 x 2 km po 4:45-4:50 i żyję. Nawet nie chcę pisać, jakie tempo wymyślił mi na maraton :). W weekend za to zamiast szybkiej dyszki ma być wybieganie 28 km. Już mi normalnie tras w mieście zaczyna brakować na te wycieczki.

Na koniec posta, nadal poszukując sposobów na upchanie buraczków i innych zdrowotności w jadłospisie,  znów zapodaję 2 pomysły  -  jeden na potreningowe "conieco" czyli uzupełniamy glikogen bez sięgania do szafki po czekoladę :) i drugi na lekko kiczowate, ale zdrowe "Oreo"

1) Strzelający i zdrowy mus owocowy - miksujemy np. banana z pomarańczę i wsypujemy do niego ziarna granatu*. Super strzela w zębach :) A jak dodamy jakieś ziarna (np. chia albo orzechy lub słonecznika) to strzela jeszcze lepiej.



2) "Oreo" - podstawą są plasterki buraka, ale "Oreo" można zrobić z nich w dwóch wersjach czyli na słono (z kozim serkiem, albo zwykłym twarożkiem wymieszanym np. z ziołami) oraz na słodko (z mascarpone wymieszanym z posiekanymi orzechami włoskimi) - Pycha!

Burako-oreo
 

 


* Nigella Lawson podaje super sposób na wydłubanie pestek z owocu - trzeba przekroić dojrzały granat na pół i trzymając przekrojoną stroną w dół nad miską walić w skórkę drewnianą łyżką. Wypadają bez problemu, a co dziwniejsze granat nie wybucha ;-)

wtorek, 19 lutego 2013

O gwoździu, metronomie i power-paćkach

No i przestało być beztrosko.  Tak sobie biegałam całą zimę nie martwiąc się za bardzo tempem, no bo przecież kupa czasu do maratonu. Pisali co prawda niedawno, że maraton niedługo, że teraz to trzeba BPS i ogólnie już się ogarniać przedstartowo, ale nie docierało. Aż tu nagle patrzę w kalendarz i co widzę?

do Grand Prix W-wy - 11 dni
do Półmaratonu Warszawskiego - 33 dni
do Maratonu Orlen - 61 dni

No i zrobiło się nerwowo :)  Szybkości w 12 dni nie poprawię, więc leśna dyszka na GP będzie próbą mojego tempa, ale fajnego wyniku to raczej nie wykręcę. Po pierwsze, dopiero powoli staję się znów kobietą z żelaza. Owszem - biega mi się lepiej, odkąd ładuję w siebie suplementy, kwas foliowy i te wszystkie natkowo-buraczkowo-wołowinowe przysmaki, ale cudów nie ma. Potrzebuję jeszcze czasu. Po drugie mój plan maratoński dopiero od początku lutego uwzględnia szybkie kilometrówki. Tak więc GP będzie pewnie na spokojnie, ale obiecuję pobiec najlepiej jak umiem :)

Co do półmaratonu, to jestem trochę lepszej myśli  - ten dystans już mam "obcykany" po licznych weekendowych wybieganiach i za miesiąc powinnam jeszcze podskoczyć z formą dzięki treningom Planodawcy, które stały się dość konkretne. Ale czy uda się życiówkę?? Fajnie by było, jednak mam wrażenie, że we wrześniu 2012 byłam szybsza. Najwyżej na życiówkę nastawię się znów w biegu "Ewy po jabłko" czyli w Tarczynie. Chciałabym zejść poniżej 1:50.

No a jeśli chodzi o gwóźdź programu, klu i esencję czyli Maraton to sprawa wygląda tak. Pewnie dobiegnę do mety. Co prawda moja najdłuższa wycieczka biegowa miała do tej pory tylko 26 km i było to dopiero w ostatnią sobotę, ale czuję że dam radę.
Na przyszły weekend w kalendarzu mam 30 km (!), więc może będę miała okazję poznać osobiście Panią Ścianę.  Problem polega na tym, że
a) jak mówią maraton zaczyna się po 30-tym km, oraz
b) zaczynam wątpić, czy dam radę pobiec go w cztery godziny.
Wiem, że jako debiutantka powinnam mieć pokorę i cieszyć się, jeśli w ogóle znajdę się na własnych nogach za metą, a nie na pasie zieleni albo w karetce, ale jakoś tak się nakręciłam na tę czwórkę "bez minuty" ;-) Jednak 20 sekund czyni różnicę. Biec 40 km w tempie 5:55/km, a zrobić to w tempie 5:35 to nie to samo. Ale będziem walczyć za sprawę - mam jeszcze 61 dni. Niestety wczoraj naciągnęłam sobie na ściance mięsień z tyłu uda (chyba półbłoniasty), no i trochę boli.

Z nowości  - zaczęłam biegać z metronomem - super sprawa - nogi chodzą jak pałeczki perkusisty. Oczywiście cel to wyższa kadencja, a co za tym idzie szybszy i lżejszy bieg. Syńcio mi wgrał w komórę apkę pod Androida i tak sobie pikam biegając po okolicy  (na razie 170 bpm, ale docelowo podwyższę)



Poza tym zażelazianie organizmu anemiczki idzie dobrze, co widać po tętnie treningowym. W styczniu miałam 160 przy 5:55 (olaboga!), a w sobotę zrobiłam 26 km przy tętnie ok. 140 (średnie tempo 5:55/ostatnie 5 km 5:45).

Nawet jeśli Was nie trapi brak żelaza to polecam małą zabawę kulinarno-drogową, a mianowicie ZIELONE - CZERWONE - ŻÓŁTE czyli Wybierz kolor i ruszaj w drogę!

Jako mój eko-doping przed biegiem/po biegu wyprodukowałam trzy proste, smaczne i przede wszystkim ZDROWE do bólu paćki na chlebek, na wafle ryżowe albo po prostu do miseczki (oczywiście daleko im do wyrafinowanych i pysznych past Hanki):

Wyglądają trochę jak dla kanapki przedszkolaka :)


ZIELONE  - serek wiejski, pietruszka, bazylia, pestki dyni, czosnek, sól i pieprz

CZERWONE - buraki pieczone, żurawina, pomarańcza (wiem, wiem, buraki to nuda i szkolna stołówka, ale brytyjscy naukowcy wykazali że w diecie biegacza, buraki to samo dobro. Piszą o tym na bieganie.pl )

ŻÓŁTE - jajko, szczypiorek, serek wiejski, kurkuma, sól i pieprz

Smacznego! :)