foto ze strony: http://atinabc.blox.pl/html |
Blog o bieganiu w damskim wydaniu. Po mieście, po lesie i górach - wszędzie, byle do przodu...i w górę :)
poniedziałek, 30 grudnia 2013
Postanowienie przednoworoczne czyli talerz do góry nogami wywrócony
No dobra, już można się śmiać i szydzić, dołączam do czyniących postanowienia noworoczne :-) Chociaż w sumie przednoworoczne, bo realizacja ruszyła wczoraj rano. Chodzi o pa-pu.
sobota, 21 grudnia 2013
2013: 4 wydarzenia
1805 kilometrów - to mój biegowy 2013 rok. Maraton Orlen, Bieg Par, Zbąszyń, Pumy i Gazele - to moje wydarzenia roku 2013, które zapamiętam na dłużej.
poniedziałek, 16 grudnia 2013
Nocny Bieg od Metra czyli sobotni lotny melanż
Na Nocny Bieg od Metra szykowałam się już w zeszłym roku, ale coś tam stanęło na przeszkodzie, a jak już nadszedł ten wieczór (15 grudnia 2012), to nie żałowałam, bo było ciemno, mroźno, wichry wyły i psa by nie wygonił. W tym roku natura potraktowała nocnych biegaczy jak dobra ciocia. Lekko na plusie, prawie niezauważalna mżawka. Zero lodu czy śniegu.
piątek, 13 grudnia 2013
Zasada 9 czyli 3 x 3
Ostatnio przeczytałam, chyba na stronie polskabiega.pl, taką oto całkiem przydatną radę dla biegacza:
"(...) powinno się stawiać na działanie kompleksowe, (...) oraz zaplanować starty w kolejności: 3 starty priorytetu „A”, kolejne 3, które są dla ciebie mniej ważne i ostatnie 3 biegane dla zabawy. Daje to w sumie 9 startów w ciągu roku, do których można się fajnie przygotować".
"(...) powinno się stawiać na działanie kompleksowe, (...) oraz zaplanować starty w kolejności: 3 starty priorytetu „A”, kolejne 3, które są dla ciebie mniej ważne i ostatnie 3 biegane dla zabawy. Daje to w sumie 9 startów w ciągu roku, do których można się fajnie przygotować".
sobota, 7 grudnia 2013
Obecna!
Tyle czasu nie pisałam, że aż mi Blogger wyparował z najczęściej odwiedzanych stron w przeglądarce. To chyba o czymś świadczy :)
poniedziałek, 25 listopada 2013
Tupot małych nóżek i dużych nóg
Dwóch 8-latków, 9-latek, 14-latek i jego o rok starszy kolega - oto pięć spojrzeń małych i już trochę większych ludzi na bieganie :)
poniedziałek, 18 listopada 2013
Kłamstwo ma krótkie nogi ...i otejpowane
Ha, oszukałam, że koniec roztrenowania! Roztrenowanie, a raczej nibytrenowanie trwa dalej. I co gorsza za chwilę zacznie się niebieganie.
W tym tygodniu będę jeszcze bardziej "niebiegać" niż ostatnio, bo wreszcie pojawił się ktoś, kto po prostu dał mi szlaban i już.
niedziela, 10 listopada 2013
Wojny cukrowe
Nieliczne, ale podstępne siły wroga zaatakowały wczoraj przed zmrokiem - jak to zwykle po przedweekendowych zakupach w hipermarkecie. Pierwszy atak został odparty, może nie w sposób najbardziej honorowy, bo metodą uniku i ucieczki, ale wróg nie chciał łatwo odpuścić. Wdarł się w nasze szeregi jeszcze przed nocą ....
środa, 6 listopada 2013
Stara a chce i może :)
Ostatnio wprawiłam w zdziwienie dwójkę nowopoznanych znajomych - powspinaliśmy się razem w skałach, poopowiadałam o bieganiu, o maratonie, o swoich dzieciach i nagle padło pytanie "Słuchaj a ile ty masz lat?". No i szok.
poniedziałek, 28 października 2013
Tu otwarcie, tam zamknięcie
Blog mam biegowo-wspinaczkowy (przynajmniej z założenia), więc i o wspinaniu czasem coś skrobnę. Szczególnie na świeżo po zamknięciu sezonu skalnego 2013, bo pewnie taki dar losu jak 20 stopni i słoneczko na koniec października już się nie powtórzy w listopadzie.
poniedziałek, 21 października 2013
Kłus ćwiczebny czyli z przytupem w nowy sezon
Wystartować w biegu na 10 km w ostatni dzień roztrenowania - bez formy, bez szans na wynik, BEZ SĘSU :)
piątek, 11 października 2013
Lokalnie czy globalnie
Czy często Wam się zdarza, że post dezaktualizuje się w ciągu 5 minut po jego napisaniu? Mi się właśnie tak zdarzyło, mogłabym go wyrzucić do kosza, ale w sumie go zostawię.
poniedziałek, 7 października 2013
Dwa kółka w przerwie
Wiem, że to nie jest blog rowerowy, ale dziś będzie o rowerze. Lata temu wczasy "w siodełku" to była moja ulubiona forma spędzania wakacji, ale odkąd się rzuciłam w wir treningów biegowych i wspinaczkowych, czasu i siły jakoś nie wystarcza na dwukółkowe wycieczki. Mówię o tych dłuższych niż do sklepu, gdy chleba zabrakło. Jak ci triatloniści to robią? ;-)
piątek, 27 września 2013
Biegaczka na wieszaku
Na wieszak się odwiesiłam - jak letnią sukienkę po sezonie, jak słomkowy kapelusz po upalnym sierpniu. Wiszę tam sobie i wisieć będę do połowy października, dyndając radośnie nogami w jesiennym słońcu.
poniedziałek, 23 września 2013
Zbąszyń - stacja końcowa czyli wysiadka
W Biegu Zbąskich wszystko zostało dopięte na ostatni guzik - była super organizacja, świetny doping mieszkańców wzdłuż trasy, doskonała pogoda i pycha ciasta domowe od Kół Gospodyń Wiejskich po biegu. Nie zagrał tylko jeden element: JA.
Przed startem |
niedziela, 15 września 2013
Pociąg jedzie dalej
Pamiętacie jak pisałam o pociągu do Tarczyna z przystankiem w Czosnowie? Otóż pociąg w Tarczynie się nie zatrzymał, no normalnie jak we Włoszczowie po zmianie kadencji. Zmienił natomiast relację i jedzie do Zbąszynia. Parafrazując Tomasza Lisa "i skąd ci biedni ludzie mają wiedzieć, gdzie jest ku..wa Zbąszyń?" Do wczoraj ja też nie wiedziałam. Ale już wiem i wydaje mi się, że to będzie fajna stacja docelowa.
sobota, 7 września 2013
poniedziałek, 2 września 2013
Pociąg do Tarczyna z przystankiem w Czosnowie
W drodze do Tarczyna wczoraj zajechałam na stację pośrednią - bieg na 10 km w Czosnowie :). Stacja docelowa to oczywiście półmaraton w Jabłkolandii czyli Tarczynie 15 września.
Czy jednak potraktowałam dyszkę w Czosnowie treningowo? Nie!
Czy podeszłam do niej na luzie? O nie!
Mówiąc szczerze byłam spięta jak gumka w majtkach i myślę, że było tak z dwóch powodów:
Czy jednak potraktowałam dyszkę w Czosnowie treningowo? Nie!
Czy podeszłam do niej na luzie? O nie!
Mówiąc szczerze byłam spięta jak gumka w majtkach i myślę, że było tak z dwóch powodów:
sobota, 17 sierpnia 2013
Z pamiętnika Trenerki i Cioci Dobra Rada
Co to był za dzień – 15-tego dnia sierpnia, po raz pierwszy na
lokalnym wawerskim odpuście
odwiedzający mogli skorzystać z porad dla biegaczy :) A porad tych udzielał kto?
Hm… ja!
wtorek, 6 sierpnia 2013
Ach, kozicą być
No to i mnie trafiło. W góry chcę. Biec, patrzeć na szczyty, na doliny, padać na pysk, wstawać, iść, biec i znów padać na pysk. Tak tego chcę.
Od samego chcenia do robienia droga jednak daleka, więc podjęłam pewne kroki. Po pierwsze zapisałam się na obóz Tatra Running - dopiero w listopadzie co prawda, ale już się na niego cieszę jak górska kozica na koniec sezonu turystycznego.
Krok nr 2 to pomysły na cel czyli start w górach. To nie takie proste.
Zaczynamy od maratonu? Nieee.. Maraton owszem - ale raczej po płaskim w kwietniu, a poza tym nie będę startować z grubej rury, bo ja chcę to przebiec, przynajmniej w większej części. Marzyłby mi się oczywiście Maraton Karkonoski, ale warunki panujące w tym roku czyli >30 st. czynią z niego Sado-maso-raton Karkonoski. Snułabym się tam pewnie w charakterze czerwonej latarni i tyle by z tego było.
To może na początek Bieg Sokoła w Tatrach. Na Mardułę jako górską inicjację chyba się nie zdecyduję ;-)
Ewentualnie jak nie duży bieg w górach, to może "bieżek". Jak nie Rzeźnik, to może Rzeźniczek :) Ale Rzeźniczek dopiero na koniec czerwca, czyli trochę późno.
Tak więc wstępnie Sokół to mój typ na dziś. Termin mi pasuje. Dystans mi pasuje. Przewyższenie też ładne: +1066 m/ -878 m. A miejsce jeszcze ładniejsze - uhmm, Taterki :) Tylko zdrowie musi dopisywać, a co dalej, to się zobaczy.
A może znacie i polecacie jeszcze jakieś inne biegi dla początkującej kozicy a raczej kozy?
W każdym razie niedługo trza się brać za trenowanie podbiegów i zbiegów - na razie agrykolskich, belwederskich i falenickich :) Planuję też wreszcie start w Biegach Górskich w Falenicy. Ostatnio robię tam podbiegi przecież co tydzień, więc miejscówka jest mi dobrze znana. Tylko butów z kolcami jeszcze nie mam, a tam w zimie niezłe lodowisko bywa, z tego co pisali ci, co tam biegali.
A następny mój post będzie plikiem znalezionych przeze mnie informacji (mogę to też ładnie nazwać "kompendium") o tym, jak trenować zbiegi. Tak, tak, nie podbiegi tylko właśnie downhill running czyli "jebudu na łeb na szyję".
Od samego chcenia do robienia droga jednak daleka, więc podjęłam pewne kroki. Po pierwsze zapisałam się na obóz Tatra Running - dopiero w listopadzie co prawda, ale już się na niego cieszę jak górska kozica na koniec sezonu turystycznego.
Krok nr 2 to pomysły na cel czyli start w górach. To nie takie proste.
Zaczynamy od maratonu? Nieee.. Maraton owszem - ale raczej po płaskim w kwietniu, a poza tym nie będę startować z grubej rury, bo ja chcę to przebiec, przynajmniej w większej części. Marzyłby mi się oczywiście Maraton Karkonoski, ale warunki panujące w tym roku czyli >30 st. czynią z niego Sado-maso-raton Karkonoski. Snułabym się tam pewnie w charakterze czerwonej latarni i tyle by z tego było.
To może na początek Bieg Sokoła w Tatrach. Na Mardułę jako górską inicjację chyba się nie zdecyduję ;-)
Tak więc wstępnie Sokół to mój typ na dziś. Termin mi pasuje. Dystans mi pasuje. Przewyższenie też ładne: +1066 m/ -878 m. A miejsce jeszcze ładniejsze - uhmm, Taterki :) Tylko zdrowie musi dopisywać, a co dalej, to się zobaczy.
A może znacie i polecacie jeszcze jakieś inne biegi dla początkującej kozicy a raczej kozy?
W każdym razie niedługo trza się brać za trenowanie podbiegów i zbiegów - na razie agrykolskich, belwederskich i falenickich :) Planuję też wreszcie start w Biegach Górskich w Falenicy. Ostatnio robię tam podbiegi przecież co tydzień, więc miejscówka jest mi dobrze znana. Tylko butów z kolcami jeszcze nie mam, a tam w zimie niezłe lodowisko bywa, z tego co pisali ci, co tam biegali.
A następny mój post będzie plikiem znalezionych przeze mnie informacji (mogę to też ładnie nazwać "kompendium") o tym, jak trenować zbiegi. Tak, tak, nie podbiegi tylko właśnie downhill running czyli "jebudu na łeb na szyję".
czwartek, 1 sierpnia 2013
O tym, czego nie robiłam, zanim zaczęłam biegać
Sezon ogórkowy to i post ogórkowy :)
Dziś o rzeczach, a właściwie zachowaniach, które w czasach "niebiegowych" do głowy by mi w ogóle nie przyszły. Odkąd jednak zaczęłam regularnie biegać, na mundurku mogę sobie wyszyć między innymi takie sprawności:
1. sprawność gimnastyczki: opieranie nogi np. na koszu na śmieci koło przejścia dla pieszych i rozciąganie dwugłowych albo łydek podczas czekania na zielone (bez względu na ilość współprzechodniów)
2. sprawność płaza czyli zwierza zmiennocieplnego: bieganie na dworzu przy temperaturze 37 st. C ewentualnie minus 18 st. (bo przecież jest plan!)
3. sprawność żula: chowanie butelki z wodą w krzakach podczas wybiegania, żeby się można było napić po nawrotce (trochę potem głupio ją wygrzebywać z krzaków, jak akurat ktoś przechodzi, ale co zrobić)
4. sprawność śledzia: kąpiel w wannie wody, do której wsypałam kilo soli (bo regeneracja to podstawa :)
5. sprawność radiolokatora: kładzenie pulsometru na balkonie na 10 minut przed treningiem (żeby złapał satelity)
6. sprawność audiofila: sprawdzanie tempa piosenek pod kątem szybkich interwałów (czyt. wyszukiwanie tych co mają 170-180 BPM (beats per minute))
A Wy, zdobyliście jakieś ciekawe sprawności? Robicie rzeczy, które dla biegacza wcale nie są dziwne, a innym nie przyszłyby raczej do głowy? :)
Dziś o rzeczach, a właściwie zachowaniach, które w czasach "niebiegowych" do głowy by mi w ogóle nie przyszły. Odkąd jednak zaczęłam regularnie biegać, na mundurku mogę sobie wyszyć między innymi takie sprawności:
1. sprawność gimnastyczki: opieranie nogi np. na koszu na śmieci koło przejścia dla pieszych i rozciąganie dwugłowych albo łydek podczas czekania na zielone (bez względu na ilość współprzechodniów)
2. sprawność płaza czyli zwierza zmiennocieplnego: bieganie na dworzu przy temperaturze 37 st. C ewentualnie minus 18 st. (bo przecież jest plan!)
3. sprawność żula: chowanie butelki z wodą w krzakach podczas wybiegania, żeby się można było napić po nawrotce (trochę potem głupio ją wygrzebywać z krzaków, jak akurat ktoś przechodzi, ale co zrobić)
4. sprawność śledzia: kąpiel w wannie wody, do której wsypałam kilo soli (bo regeneracja to podstawa :)
5. sprawność radiolokatora: kładzenie pulsometru na balkonie na 10 minut przed treningiem (żeby złapał satelity)
6. sprawność audiofila: sprawdzanie tempa piosenek pod kątem szybkich interwałów (czyt. wyszukiwanie tych co mają 170-180 BPM (beats per minute))
A Wy, zdobyliście jakieś ciekawe sprawności? Robicie rzeczy, które dla biegacza wcale nie są dziwne, a innym nie przyszłyby raczej do głowy? :)
niedziela, 21 lipca 2013
No i co tera?
Nowa życiówka w półmaratonie wprawiła mnie w lekką konsternację. Ucieszyła of kors, jakże by inaczej, ale po biegu usiadłam i pomyślałam: "No dobra - zrobiłaś to, co miałaś zrobić w Tarczynie we wrześniu. Co w takim razie osiągniesz we wrześniu? Urwiesz kolejne dwie minuty? So what? Czy to da ci radość? Czy to wystarczająca motywacja, żeby mocno trenować przed Tarczynem?
O ile jestem w stanie się poprawić na 21,1 km, nie wiem. Wskaźnik VDOT niby pokazuje, że pole do poprawy jest, ale tabelka nie biega :) O ile szybciej dam radę pobiec półmaraton niż 4:56/km?
Oto dopadły mię wątpliwości co do sensu biegania dla urwania tu minutki, tam dwóch. I pomyślałam, że prawdziwym wyzwaniem będzie jednak dla mnie dopiero maraton, na którym mogłabym się zmagać nie z bolącym brzuchem tak jak to było na Orlenie, ale z palącymi ze zmęczenia udami. Na tym pierwszym tak bardzo nie bolały. Czyli maraton 2014 i/lub... coś zupełnie nowego. Hm, bieg górski, hm, bieg łączony z czymś (ale nie tri), albo hm, bieg typu adventure. Coś takiego musi się wydarzyć w następnym sezonie, bo głowa potrzebuje nowego :)
Jednak potem znów wolta i decyzja - jestem przecież już zapisana na Tarczyn, mam numer startowy 274, przygotowałam sobie wstępnie kalendarz pod ten bieg, więc nie szarpmy się, zamknijmy ten rok zgodnie z planem. A plan sportowy jest taki:
1 września - sprawdzian na dychę - dawno jej nie biegłam, a zatem bieg na 10 km na Rodzinnym Pikniku Biegowym w Czosnowie (mój Tomek też biegnie, na 400 m)
15 września - półmaraton w Tarczynie
potem ROZTRENOWANIE i mocny trening wspinaczkowy
12 -19 października - wyjazd wspinaczkowy do Turcji
listopad - obóz biegowy Tatra Running i początek przygotowań do maratonu wiosna 2014!
Taki to plan. Nie ma w nim Biegnij Warszawo, nie ma Biegu Niepodległości (choć może się pojawi), ale ładny jest prawda? No a poza tym, umówiłam się z moim trenerem aka Planodawcą, że znów popracujemy razem, a trenera zawieść bym nie chciała ;-) Tak więc właśnie dostałam nową rozpiskę na półmaraton i ruszyłam w piątek z kopyta robiąc podbiegi na leśno-piaszczystych wydmach w Falenicy.
Ale żeby nie było tak różowo, mam też niestety problem z pasmem biodrowo-piszczelowym. Boli mnie kolanko czyli przyczep tego pasma i to szczególnie na zbiegach. Nie jest bardzo źle, ale źle być może jeśli to zaniedbam, a więc chłodzimy, rozciągamy i wzmacniamy przy pomocy takich oto ćwiczeń:
Niech już ten zaplanowany plan się uda zrealizować, a potem będzie można kombinować czym by tu pomęczyć ciało i uradować duszę w przyszłym roku.
O ile jestem w stanie się poprawić na 21,1 km, nie wiem. Wskaźnik VDOT niby pokazuje, że pole do poprawy jest, ale tabelka nie biega :) O ile szybciej dam radę pobiec półmaraton niż 4:56/km?
Oto dopadły mię wątpliwości co do sensu biegania dla urwania tu minutki, tam dwóch. I pomyślałam, że prawdziwym wyzwaniem będzie jednak dla mnie dopiero maraton, na którym mogłabym się zmagać nie z bolącym brzuchem tak jak to było na Orlenie, ale z palącymi ze zmęczenia udami. Na tym pierwszym tak bardzo nie bolały. Czyli maraton 2014 i/lub... coś zupełnie nowego. Hm, bieg górski, hm, bieg łączony z czymś (ale nie tri), albo hm, bieg typu adventure. Coś takiego musi się wydarzyć w następnym sezonie, bo głowa potrzebuje nowego :)
Jednak potem znów wolta i decyzja - jestem przecież już zapisana na Tarczyn, mam numer startowy 274, przygotowałam sobie wstępnie kalendarz pod ten bieg, więc nie szarpmy się, zamknijmy ten rok zgodnie z planem. A plan sportowy jest taki:
1 września - sprawdzian na dychę - dawno jej nie biegłam, a zatem bieg na 10 km na Rodzinnym Pikniku Biegowym w Czosnowie (mój Tomek też biegnie, na 400 m)
15 września - półmaraton w Tarczynie
potem ROZTRENOWANIE i mocny trening wspinaczkowy
12 -19 października - wyjazd wspinaczkowy do Turcji
listopad - obóz biegowy Tatra Running i początek przygotowań do maratonu wiosna 2014!
Taki to plan. Nie ma w nim Biegnij Warszawo, nie ma Biegu Niepodległości (choć może się pojawi), ale ładny jest prawda? No a poza tym, umówiłam się z moim trenerem aka Planodawcą, że znów popracujemy razem, a trenera zawieść bym nie chciała ;-) Tak więc właśnie dostałam nową rozpiskę na półmaraton i ruszyłam w piątek z kopyta robiąc podbiegi na leśno-piaszczystych wydmach w Falenicy.
Ale żeby nie było tak różowo, mam też niestety problem z pasmem biodrowo-piszczelowym. Boli mnie kolanko czyli przyczep tego pasma i to szczególnie na zbiegach. Nie jest bardzo źle, ale źle być może jeśli to zaniedbam, a więc chłodzimy, rozciągamy i wzmacniamy przy pomocy takich oto ćwiczeń:
Niech już ten zaplanowany plan się uda zrealizować, a potem będzie można kombinować czym by tu pomęczyć ciało i uradować duszę w przyszłym roku.
czwartek, 11 lipca 2013
Stampede wokół jeziora i inne kowbojskie zabawy
Po pierwsze - o co chodzi z tym Stampede? Nazwa pochodzi od dawnego zajęcia kowbojów polegającego na pędzeniu bydła przez prerie. Tak się złożyło, że przybyliśmy do Calgary akurat w porze dorocznego święta zwanego Stampede. Teraz mało kto pędzi tu bydło, ale za to 3/4 miasta chodzi przez tydzień w kowbojkach, wywiniętych kapeluszach i panują klimaty kowbojsko-indiańskie.
A topową atrakcją jest rodeo, na które zjeżdzają się najwięksi chojracy by walczyć, kto dłużej wytrzyma na wsciekłym ogierze oraz jarmark z lokalnymi przysmakami ;-)
Stampede Road Race to bieg towarzyszący co roku temu świętu i w sumie nazwa trafna, bo jak inaczej nazwać przepędzenie stada ludzi wokół jeziora na dystansie 21,1 km :) Organizatorzy nie zawiedli z pakietami startowymi - zgarnełam sliczną koszulkę Pumy. Oprócz tego 2 saszetki izotoniku, wafel, torebkę fajnego musli i żelki energetyczne. Na szczęscie rozpoczęcie półmaratonu było o 7:30 rano. Co prawda trzeba było wstać o 5:20, żeby zjesc i dojechać na czas, ale przynajmniej nie było upału. Tradycyjnie Garmina wziął Wojtek, a ja zadowoliłam się zegarkiem i wykreowaną na marathonguide.com opaską na rękę z międzyczasami. Celowałam łagodnie czyli w 1:46 zgodnie z założeniem, że o mocny wynik powalczę jesienią w Tarczynie. Co prawda Wojtek już parę dni przed biegiem miał spuchniętego i bolącego achillesa, ale nie zamierzał tanio oddać skóry, a ja stwierdziłam, że na półczuja biega mi się całkiem nieźle.
Ludzi było kilkaset a zatem dość kameralnie, ale byli nawet pacemakerzy. Pierwszy kilometr pokonałam w 4:27 (ups!) - było jasne, że koniecznie muszę zwolnić bo wysiądę w połowie. Jednak jakoś tak fajnie szło - przede mną biegł pacemaker na 1:40 (spoko, po pierwszych podbiegach znikł mi z oczu), a potem obok pojawił się zając na 1:45. W sumie przez pierwsze 4 kilometry biegłam obok niego i pomysł wykręcenia 1:45 całkiem mi się spodobał. Wypracowałam sobie przewagę około 2 minut do mojej opaski z międzyczasami i biegłam dość równo (straciłam dopiero 30 sek. na podbiegu na 19-tym kilometrze).
Około 10-tego niestety dogoniłam Wojtka - od razu wiedziałam ze musi być kicha z achillesem, bo to się u nas nie zdarza. Odmówił biegu razem, kazał mi lecieć do przodu, więc naprawdę musiało go boleć. Tu zaczęły się cięższe momenty - pacer na 1:45 oddalił się trochę - chociaż go ciągle widziałam, ale były odcinki, gdy biegłam po prostu sama i za bardzo to nie pomagało. Góra, dół, góra, dół - scieżka wokół jeziora i wzdłuż rzeki nie miała zbyt wielu płaskich prostych, ale apogeum nastąpiło na 14-tym, gdzie musieliśmy pokonać najpierw chodnik zawalony błotem, które zostało po niedawnej powodzi (tu leciało się po prostu gęsiego, bo w miarę czysty był pasek około 50 cm), a potem podbieg-killer.
Jakoś udało mi się nie przejść do marszu, bo już tam obok mnie biegli inni, co nieźle mobilizowało.
Popełniłam w sumie tylko dwa błędy podczas biegu - najpierw postanowiłam przekręcić na ręku opaskę z międzyczasami - niestety papierek nasiąkł od potu i trach... po próbie pociągnięcia połowa została mi w ręku i tak to zostałam bez międzyczasow na 15-19 kilometr. Kolejnym zonkiem było zaklajstrowanie się żelem GU. Niestety nie wpadłam na pomysł, że może być gęsty i tak oto na 13-tym kilometrze wypełniłam otwór gębowy bananowo-truskawkowym klejem, a punkt z wodą pojawił się dopiero po 2 kilometrach.
Ogólnie szło nieźle, ale organizatorzy zafundowali jeszcze podbieg właśnie na 19-tym i potem miałam już naprawdę dość. Srednie tempo 4:56 to chyba granica moich obecnych możliwości na półmaraton. Ku swej radości na 20-tym zobaczyłam znów zbliżające się plecy pacemakera na 1:45. Myk i teraz on widział moje plecy. Dajesz, dajesz, już nie możesz tego wyniku wypuścić - tak sobie tłumaczyłam wypatrując stadionu gdzie miał być finisz. No i wreszcie tartan - zrobilismy po nim prawie całą pętlę, a ja dostałam takiego speeda widząc że mija mnie jakaś pani z na oko mojej kategorii wiekowej, że wyprzedziłam ją jak struś pędziwiatr. Efekt końcowy: 1:44:41 netto. Aż się boję teraz, o jaki wynik mam walczyć w Tarczynie, skoro sama sobie tak podkręciłam śrubkę na biegu, co to miał być rekreacyjny :)
Pacemaker dobiegł w 1:45 (brawo! to pierwszy taki przypadek w historii mojej wspólpracy z zającami). Za metą padłam na trawę ale na krótko, bo trza było iść po medal
a potem przygotować synka do biegu na 800 m.
Wódz plemienia Stoney Nakoda w tradycyjnym stroju ;-) |
A topową atrakcją jest rodeo, na które zjeżdzają się najwięksi chojracy by walczyć, kto dłużej wytrzyma na wsciekłym ogierze oraz jarmark z lokalnymi przysmakami ;-)
Wszystko bardzo duże :) |
Smażone ciasteczka Oreo? Nie skusiłam się :) |
Stampede Road Race to bieg towarzyszący co roku temu świętu i w sumie nazwa trafna, bo jak inaczej nazwać przepędzenie stada ludzi wokół jeziora na dystansie 21,1 km :) Organizatorzy nie zawiedli z pakietami startowymi - zgarnełam sliczną koszulkę Pumy. Oprócz tego 2 saszetki izotoniku, wafel, torebkę fajnego musli i żelki energetyczne. Na szczęscie rozpoczęcie półmaratonu było o 7:30 rano. Co prawda trzeba było wstać o 5:20, żeby zjesc i dojechać na czas, ale przynajmniej nie było upału. Tradycyjnie Garmina wziął Wojtek, a ja zadowoliłam się zegarkiem i wykreowaną na marathonguide.com opaską na rękę z międzyczasami. Celowałam łagodnie czyli w 1:46 zgodnie z założeniem, że o mocny wynik powalczę jesienią w Tarczynie. Co prawda Wojtek już parę dni przed biegiem miał spuchniętego i bolącego achillesa, ale nie zamierzał tanio oddać skóry, a ja stwierdziłam, że na półczuja biega mi się całkiem nieźle.
Ludzi było kilkaset a zatem dość kameralnie, ale byli nawet pacemakerzy. Pierwszy kilometr pokonałam w 4:27 (ups!) - było jasne, że koniecznie muszę zwolnić bo wysiądę w połowie. Jednak jakoś tak fajnie szło - przede mną biegł pacemaker na 1:40 (spoko, po pierwszych podbiegach znikł mi z oczu), a potem obok pojawił się zając na 1:45. W sumie przez pierwsze 4 kilometry biegłam obok niego i pomysł wykręcenia 1:45 całkiem mi się spodobał. Wypracowałam sobie przewagę około 2 minut do mojej opaski z międzyczasami i biegłam dość równo (straciłam dopiero 30 sek. na podbiegu na 19-tym kilometrze).
Około 10-tego niestety dogoniłam Wojtka - od razu wiedziałam ze musi być kicha z achillesem, bo to się u nas nie zdarza. Odmówił biegu razem, kazał mi lecieć do przodu, więc naprawdę musiało go boleć. Tu zaczęły się cięższe momenty - pacer na 1:45 oddalił się trochę - chociaż go ciągle widziałam, ale były odcinki, gdy biegłam po prostu sama i za bardzo to nie pomagało. Góra, dół, góra, dół - scieżka wokół jeziora i wzdłuż rzeki nie miała zbyt wielu płaskich prostych, ale apogeum nastąpiło na 14-tym, gdzie musieliśmy pokonać najpierw chodnik zawalony błotem, które zostało po niedawnej powodzi (tu leciało się po prostu gęsiego, bo w miarę czysty był pasek około 50 cm), a potem podbieg-killer.
Jakoś udało mi się nie przejść do marszu, bo już tam obok mnie biegli inni, co nieźle mobilizowało.
Popełniłam w sumie tylko dwa błędy podczas biegu - najpierw postanowiłam przekręcić na ręku opaskę z międzyczasami - niestety papierek nasiąkł od potu i trach... po próbie pociągnięcia połowa została mi w ręku i tak to zostałam bez międzyczasow na 15-19 kilometr. Kolejnym zonkiem było zaklajstrowanie się żelem GU. Niestety nie wpadłam na pomysł, że może być gęsty i tak oto na 13-tym kilometrze wypełniłam otwór gębowy bananowo-truskawkowym klejem, a punkt z wodą pojawił się dopiero po 2 kilometrach.
Ogólnie szło nieźle, ale organizatorzy zafundowali jeszcze podbieg właśnie na 19-tym i potem miałam już naprawdę dość. Srednie tempo 4:56 to chyba granica moich obecnych możliwości na półmaraton. Ku swej radości na 20-tym zobaczyłam znów zbliżające się plecy pacemakera na 1:45. Myk i teraz on widział moje plecy. Dajesz, dajesz, już nie możesz tego wyniku wypuścić - tak sobie tłumaczyłam wypatrując stadionu gdzie miał być finisz. No i wreszcie tartan - zrobilismy po nim prawie całą pętlę, a ja dostałam takiego speeda widząc że mija mnie jakaś pani z na oko mojej kategorii wiekowej, że wyprzedziłam ją jak struś pędziwiatr. Efekt końcowy: 1:44:41 netto. Aż się boję teraz, o jaki wynik mam walczyć w Tarczynie, skoro sama sobie tak podkręciłam śrubkę na biegu, co to miał być rekreacyjny :)
Pacemaker dobiegł w 1:45 (brawo! to pierwszy taki przypadek w historii mojej wspólpracy z zającami). Za metą padłam na trawę ale na krótko, bo trza było iść po medal
a potem przygotować synka do biegu na 800 m.
Tomek na mecie 800 m |
poniedziałek, 1 lipca 2013
Wild west story
Pozdrowienia z prerii, krainy bydła rogatego i ponoć klonowego liścia, którego tu na razie nie widziałam na żadnym drzewie. Chwilowo zamieszkałam u rodziny na przedgórzu Gór Skalistych, niedaleko Trans-Canada Highway, przez którą czmychają sarny, jelenie i niedźwiedzie, a przy drodze stoją znaki "Attention! Wildlife on Road".
Dzieje się tu. Szczodrość natury w postaci gór, jezior, rzek i niekończących się długich prostych aż zachęca do biegania, jazdy na rowerach, wspinania, raftingu, itd. Ludzie są bardzo przyjaźnie nastawieni i aktywni.
Ostrzeżona postami Emilii, że w Kanadzie ciężko zjeść coś zdrowego spenetrowałam na początku lokalny hipermarket i w sumie, bez zastrzeżeń - oczywiscie są 4-litrowe wiadra "farby emulsyjnej" które po bliższym oglądzie okazują się lodami, pączki we wszystkich kolorach tęczy i serki niby-wiejskie o składzie na 5 linijek, ale można spokojnie kupić normalne zboża np. na śniadanka, swieże piękne warzywa i smaczne owoce. W knajpce udało się spożyć pyszną sałatkę ze szpinaku z kozim serem, octem balsamicznym i orzechami pecan. Są też soczyste steki. Da się żyć :)
No ale o bieganiu. Biegam i ja. Urobiłam już 43 km w tym tygodniu - w 3 wyjsciach. Raz koło rzeki, raz po highwayu pod wiatr (uch!) i raz w ramach rozpoznania trasy półmaratonu wokół jeziora Glenmore w Calgary. Połówkę mamy za tydzień, ale odkąd poznałam trasę, stresik wzrósł. Na mapce wyglądało to niewinnie - ot malownicza scieżka wokół jeziora - okazało się, że wije się w górę i w dół i tylko trochę po płaskim. Dobrze, że ogranizatorzy wpadli na pomysł startu o 7:30 rano (half-marathon walkers ruszają o 7:00), bo zapowiadana temperatura to ponad 30 stopni i to C a nie F. Gorzej że coś szwankują mi obie kończyny dolne - w lewej boli przyczep pasma biodrowo-piszczelowego przy kolanie, a w prawej od dziś grzbiet stopy - coś jakby mięśnie prostowniki palców. W sumie to nie wiem, skąd to się wzięło, ale mam nadzieję że przejdzie do 7 lipca, bo podczas zbiegów ból był zaje..niefajny. Co prawda jestem świeżo po lekturze "Bez ograniczeń" autorstwa triathlonistki i niesamowitej kobiety Chrissy Wellington i nabrałam troche innego podejscia do tematu: ja i ból podczas biegu. Prawdziwie żelazna Chrissy zacisnęłaby zęby i odcięła się mentalnie od prostowników palców stopy - tłumaczyłam sobie.
W ogóle biega tu dużo ludzi - przy jeziorze mijaliśmy ich całą masę, podobnie jak rowerzystów i rolkarzy, ale nikt nikomu nie przeszkadzał, chociaż było dość wąsko. Pełna kultura - "Morning!" "Passing on the left" i Thank you" na każdym kroku. Raczej trzeba było uważać na kojoty, podrywające grzywę statki powietrzne i moskity, których armia pogryzła mi tyłek w krzaczkach.
Nie samym bieganiem jednak człowiek żyje. Człowiek odbył też canoing po górskim jeziorze, żeby dać odpocząć nogom a zająć ręce i bardzo fajnie, że nie zaliczyłam wywrotki, bo woda tam ma temperaturę około 5 stopni. Ogólnie ręce odpadają po minucie zanurzenia.
Odkryłam też rewelacyjne skały, chyba wapień, klamy jak malowanie, tarcie też, więc biorę we wtorek linę i ten cały szpej, co to go ciągnęłam przez pół świata i zamierzam połoić trochę w Canadian Rockies. A w ramach posiłku regeneracyjnego może jednak odważę się któregoś dnia na przykład na Deep Fried Banana with Maple Bacon (czyli że tego biednego bananka owijają w namoczony w syropie klonowym bekon i smażą), albo np. stek z bizona :) Jeśli nie zginę od tego albo od strzał Indian (mieszkam w pobliżu dwóch rezerwatów), to za tydzień kolejna porcja wrażeń, w tym raport z mojego pierwszego zagranicznego półmaratonu. Howgh!
Dzieje się tu. Szczodrość natury w postaci gór, jezior, rzek i niekończących się długich prostych aż zachęca do biegania, jazdy na rowerach, wspinania, raftingu, itd. Ludzie są bardzo przyjaźnie nastawieni i aktywni.
No ale o bieganiu. Biegam i ja. Urobiłam już 43 km w tym tygodniu - w 3 wyjsciach. Raz koło rzeki, raz po highwayu pod wiatr (uch!) i raz w ramach rozpoznania trasy półmaratonu wokół jeziora Glenmore w Calgary. Połówkę mamy za tydzień, ale odkąd poznałam trasę, stresik wzrósł. Na mapce wyglądało to niewinnie - ot malownicza scieżka wokół jeziora - okazało się, że wije się w górę i w dół i tylko trochę po płaskim. Dobrze, że ogranizatorzy wpadli na pomysł startu o 7:30 rano (half-marathon walkers ruszają o 7:00), bo zapowiadana temperatura to ponad 30 stopni i to C a nie F. Gorzej że coś szwankują mi obie kończyny dolne - w lewej boli przyczep pasma biodrowo-piszczelowego przy kolanie, a w prawej od dziś grzbiet stopy - coś jakby mięśnie prostowniki palców. W sumie to nie wiem, skąd to się wzięło, ale mam nadzieję że przejdzie do 7 lipca, bo podczas zbiegów ból był zaje..niefajny. Co prawda jestem świeżo po lekturze "Bez ograniczeń" autorstwa triathlonistki i niesamowitej kobiety Chrissy Wellington i nabrałam troche innego podejscia do tematu: ja i ból podczas biegu. Prawdziwie żelazna Chrissy zacisnęłaby zęby i odcięła się mentalnie od prostowników palców stopy - tłumaczyłam sobie.
W ogóle biega tu dużo ludzi - przy jeziorze mijaliśmy ich całą masę, podobnie jak rowerzystów i rolkarzy, ale nikt nikomu nie przeszkadzał, chociaż było dość wąsko. Pełna kultura - "Morning!" "Passing on the left" i Thank you" na każdym kroku. Raczej trzeba było uważać na kojoty, podrywające grzywę statki powietrzne i moskity, których armia pogryzła mi tyłek w krzaczkach.
Nie samym bieganiem jednak człowiek żyje. Człowiek odbył też canoing po górskim jeziorze, żeby dać odpocząć nogom a zająć ręce i bardzo fajnie, że nie zaliczyłam wywrotki, bo woda tam ma temperaturę około 5 stopni. Ogólnie ręce odpadają po minucie zanurzenia.
Odkryłam też rewelacyjne skały, chyba wapień, klamy jak malowanie, tarcie też, więc biorę we wtorek linę i ten cały szpej, co to go ciągnęłam przez pół świata i zamierzam połoić trochę w Canadian Rockies. A w ramach posiłku regeneracyjnego może jednak odważę się któregoś dnia na przykład na Deep Fried Banana with Maple Bacon (czyli że tego biednego bananka owijają w namoczony w syropie klonowym bekon i smażą), albo np. stek z bizona :) Jeśli nie zginę od tego albo od strzał Indian (mieszkam w pobliżu dwóch rezerwatów), to za tydzień kolejna porcja wrażeń, w tym raport z mojego pierwszego zagranicznego półmaratonu. Howgh!
niedziela, 16 czerwca 2013
Lubię biegać po Ursynowie
Do Biegu Ursynowa mam sentyment od 2010 roku - w końcu to był mój pierwszy uliczny bieg z pomiarem czasu. Byłam wtedy takim zielonym ogórkiem, że nie wiedziałam nawet, czy wolno mi mieć na uszach słuchawki z muzyką :) Wtedy się to nazywało Interrun Warsaw, a ja zrobiłam swoją pierwszą życiówkę na 5 km czyli 25:08.
Rok temu znów zjawiłam się koło Multikina na Alei KEN, tym razem tworzącej dyszę, wzdłuż której występował mocny wmordewind na starcie. Było zimno, wietrznie, ale biegło się super. Znów założyłam zegarek pożyczony od syna - ten sam, który miałam na ręku na pierwszym Biegu Ursynowa, ale za często na niego nie patrzyłam, więc 23:21 na mecie powitałam z przyjemnym zdziwieniem.
W tym roku też zapisałam się na Bieg Ursynowa, bo uważam, że to jedna z fajniejszych warszawskich piątek:
- płaska
- jednopętlowa
- z atestem
- bez przesadnego tłumu (2500 zawodników vs. 5000 w Biegu Powstania)
I znów wzięłam zegarek Bartka - a co, niech tradycji stanie się zadość, a poza tym stwierdziłam, że przynosi mi szczęście. No i faktycznie przynosi :)
Warunki były zupełnie inne niż rok temu - raczej gorąco i bez wiatru. Dzięki temu bez skrupułów porzuciłam żarówiastą wielką koszulkę od orgów, bo po pierwsze, jak odbierałam pakiet, to mogłam już tylko wybrać między męską L a XL, a po drugie wolałam mieć coś bez rękawów.
Ogólnie to szykowałam się na czas 22:35 - czemu taki - nie wiem, ale "porzucona" przez trenera sama musiałam sobie wymyślić, jak to 5 km pobiegnę i uznałam, że 4:30 będzie dobrym tempem na bieg. I takie też robiłam interwały na treningach: 400, 800, 1000, itp. Szło różnie, bo w sumie biegania ostatnio za dużo nie było (więcej wspinania) więc nie byłam pewna, czy nie za ambitnie mierzę i nawet w dniu biegu stwierdziłam że jak zrobię 22:45, to też będzie cacy.
Garmina wziął Wojtek, który leciał na szybszy wynik, więc ja znów tylko z zegarkiem, ale w sumie tak chciałam. Oczywiście bez gps-a nie miałam pojęcia jakie mam tempo, aczkolwiek na pierwszym kilometrze mój czasomierz pokazał 4:12, a mi się biegło dobrze. Przestałam patrzeć na czas. Z fajną muzą na uszach starałam się biec równo, chociaż wiedziałam, że małe są szanse na to, żeby tak pociągnąć do końca. Goniłam Marcina z biegamblog.pl, i chociaż na czwartym byłam już blisko jego pleców, to zabrakło mi jaj albo pary w płucach do przyciśnięcia na końcówce :) Bo faktycznie po 4-tym byłam już na oparach. Usłyszałam doping Kasi, ale sił brakowało. Moje jedno ja szeptało "nie jest źle, życiówka pewnie będzie, więc możesz odpuścić". Moje drugie ja było na NIE "kobieto, przecież to wyścig, zaraz koniec, przyciśnij jeszcze trochę". Koniec końców wygrało moje trzecie ja, które kazało mi trzymać tempo zamiast dać z siebie wszystko na finiszu. Głupie trzecie ja :)
Niedaleko przed metą na zegarku zobaczyłam 21:43 więc łaskawie zafiniszowałam, ale wtedy to sobie mogłam. Bramę przekroczyłam z czasem 22:07 i godzinę potem jadąc do domu marudziłam Wojtkowi, że o rany, dlaczego nie przyspieszyłam i co za nędza, i dawać mi tu następną piątkę, to ją pobiegnę na maksa. Na osłodę zapisano mi 7-me miejsce w kategorii wiekowej, ale tu akurat z każdą dekadą będzie coraz lepiej, więc nie ma się co podniecać ;-) Wojtek też zrobił życiówkę i zanotował na pulsometrze 194!
Ogólnie to rzadko biegam piątki, ale za rok jestem znów na Ursynowie, jeśli zdrowie pozwoli - może tradycyjnie uda się urwać po roku minutę z wyniku (żarty, żarty!)
PS. fajnie jest widzieć co roku coraz więcej znajomych twarzy - tym razem był Leszek, (plecy) Marcina, Kasia i podobno ... Emilia, której niestety nie zauważyłam, ale ona mnie tak. Pozdrówki dla Was wszystkich!
Rok temu znów zjawiłam się koło Multikina na Alei KEN, tym razem tworzącej dyszę, wzdłuż której występował mocny wmordewind na starcie. Było zimno, wietrznie, ale biegło się super. Znów założyłam zegarek pożyczony od syna - ten sam, który miałam na ręku na pierwszym Biegu Ursynowa, ale za często na niego nie patrzyłam, więc 23:21 na mecie powitałam z przyjemnym zdziwieniem.
W tym roku też zapisałam się na Bieg Ursynowa, bo uważam, że to jedna z fajniejszych warszawskich piątek:
- płaska
- jednopętlowa
- z atestem
- bez przesadnego tłumu (2500 zawodników vs. 5000 w Biegu Powstania)
I znów wzięłam zegarek Bartka - a co, niech tradycji stanie się zadość, a poza tym stwierdziłam, że przynosi mi szczęście. No i faktycznie przynosi :)
Warunki były zupełnie inne niż rok temu - raczej gorąco i bez wiatru. Dzięki temu bez skrupułów porzuciłam żarówiastą wielką koszulkę od orgów, bo po pierwsze, jak odbierałam pakiet, to mogłam już tylko wybrać między męską L a XL, a po drugie wolałam mieć coś bez rękawów.
W spożywczaku zainwestowaliśmy w mrożoną marchewkę z groszkiem żeby schłodzić czerep i kark przed biegiem |
Ogólnie to szykowałam się na czas 22:35 - czemu taki - nie wiem, ale "porzucona" przez trenera sama musiałam sobie wymyślić, jak to 5 km pobiegnę i uznałam, że 4:30 będzie dobrym tempem na bieg. I takie też robiłam interwały na treningach: 400, 800, 1000, itp. Szło różnie, bo w sumie biegania ostatnio za dużo nie było (więcej wspinania) więc nie byłam pewna, czy nie za ambitnie mierzę i nawet w dniu biegu stwierdziłam że jak zrobię 22:45, to też będzie cacy.
Garmina wziął Wojtek, który leciał na szybszy wynik, więc ja znów tylko z zegarkiem, ale w sumie tak chciałam. Oczywiście bez gps-a nie miałam pojęcia jakie mam tempo, aczkolwiek na pierwszym kilometrze mój czasomierz pokazał 4:12, a mi się biegło dobrze. Przestałam patrzeć na czas. Z fajną muzą na uszach starałam się biec równo, chociaż wiedziałam, że małe są szanse na to, żeby tak pociągnąć do końca. Goniłam Marcina z biegamblog.pl, i chociaż na czwartym byłam już blisko jego pleców, to zabrakło mi jaj albo pary w płucach do przyciśnięcia na końcówce :) Bo faktycznie po 4-tym byłam już na oparach. Usłyszałam doping Kasi, ale sił brakowało. Moje jedno ja szeptało "nie jest źle, życiówka pewnie będzie, więc możesz odpuścić". Moje drugie ja było na NIE "kobieto, przecież to wyścig, zaraz koniec, przyciśnij jeszcze trochę". Koniec końców wygrało moje trzecie ja, które kazało mi trzymać tempo zamiast dać z siebie wszystko na finiszu. Głupie trzecie ja :)
Niedaleko przed metą na zegarku zobaczyłam 21:43 więc łaskawie zafiniszowałam, ale wtedy to sobie mogłam. Bramę przekroczyłam z czasem 22:07 i godzinę potem jadąc do domu marudziłam Wojtkowi, że o rany, dlaczego nie przyspieszyłam i co za nędza, i dawać mi tu następną piątkę, to ją pobiegnę na maksa. Na osłodę zapisano mi 7-me miejsce w kategorii wiekowej, ale tu akurat z każdą dekadą będzie coraz lepiej, więc nie ma się co podniecać ;-) Wojtek też zrobił życiówkę i zanotował na pulsometrze 194!
Ogólnie to rzadko biegam piątki, ale za rok jestem znów na Ursynowie, jeśli zdrowie pozwoli - może tradycyjnie uda się urwać po roku minutę z wyniku (żarty, żarty!)
PS. fajnie jest widzieć co roku coraz więcej znajomych twarzy - tym razem był Leszek, (plecy) Marcina, Kasia i podobno ... Emilia, której niestety nie zauważyłam, ale ona mnie tak. Pozdrówki dla Was wszystkich!
piątek, 14 czerwca 2013
No wreszcie czyli o życiówce niebiegowej
Mało na tym blogu o moim wspinaniu, chociaż w założeniu miał być "duathlonowy", ale jakoś tak wyszło że piszę głównie o bieganiu. Czy porzuciłam element "w górę"? O wcale nie - nawet go ostatnio zintensyfikowałam zgodnie z moim planem, że po maratonie przesuwam priorytet z biegania właśnie na wspinanie.
No i w ostatni weekend pojawił się tego mały efekt czyli moja życiówka w skałach - VI.2. Dla mocnych łojantów to pewnie śmichy chichy, ale ja już od długiego długiego czasu się przymierzałam do trudniejszych dróg i nijak nie szło. A to palce za słabe, a to nędzna praca nóg, dupa za ciężka albo psycha za słaba. Aż tu nagle na drodze o wdzięcznej nazwie "Sedymentacja muflonów" w skałach Birowa - poszło.
Co prawda nie tak łatwo i nie od razu. Prób było kilka - droga ma tą specyfikę, że jest trudna na starcie, a łatwiejsza dalej, więc przynajmniej miałam blisko do ziemi po każdej nieudanej próbie. Na początku trzeba stanąć nogami w dwóch dziureczkach a lewą i prawą rękę również umieścić w dziurkach (czyli lewym ścisku i prawej dwójce) - i z tej oto jakże komfortowej pozycji rozpoczynamy pokonywanie drogi.
W każdym razie w końcu odpaliłam i doszłam do tzw. topu, za co zgodnie z własną obietnicą należało mi się czarne Magnum Espresso :) Normalnie nie faszeruję się takim kalibrem lodów, a w zasadzie prawie w ogóle ich nie jadam, żeby się jakoś dopinać w leginsach biegowych, ale uznałam, że za VI.2 nagroda musi być (BTW, Magnum Espresso trochę blee, bo ma tylko takie kawowe "zawirowania", a ogólnie to jest lodem śmietankowym w grubej warstwie czekolady. Ja naiwna spodziewałam się że będzie kawowy po całości.)
Teraz przede mną kolejne sześć-dwójki, czyli trzeba utwierdzić się w przekonaniu, że to nie był przypadek, w międzyczasie jednak, a konkretnie już jutro Bieg Ursynowa czyli szybka piątka. Czy będzie szybka, to się okaże. Z przesuniętym na wspinanie priorytetem może się okazać, że będzie raczej wolna, chociaż oczywiście się postaram znów zasłużyć na jakąś nagrodę za życiówkę - może tym razem Magnum miętowe :)
No i w ostatni weekend pojawił się tego mały efekt czyli moja życiówka w skałach - VI.2. Dla mocnych łojantów to pewnie śmichy chichy, ale ja już od długiego długiego czasu się przymierzałam do trudniejszych dróg i nijak nie szło. A to palce za słabe, a to nędzna praca nóg, dupa za ciężka albo psycha za słaba. Aż tu nagle na drodze o wdzięcznej nazwie "Sedymentacja muflonów" w skałach Birowa - poszło.
Muflon :) |
Co prawda nie tak łatwo i nie od razu. Prób było kilka - droga ma tą specyfikę, że jest trudna na starcie, a łatwiejsza dalej, więc przynajmniej miałam blisko do ziemi po każdej nieudanej próbie. Na początku trzeba stanąć nogami w dwóch dziureczkach a lewą i prawą rękę również umieścić w dziurkach (czyli lewym ścisku i prawej dwójce) - i z tej oto jakże komfortowej pozycji rozpoczynamy pokonywanie drogi.
W każdym razie w końcu odpaliłam i doszłam do tzw. topu, za co zgodnie z własną obietnicą należało mi się czarne Magnum Espresso :) Normalnie nie faszeruję się takim kalibrem lodów, a w zasadzie prawie w ogóle ich nie jadam, żeby się jakoś dopinać w leginsach biegowych, ale uznałam, że za VI.2 nagroda musi być (BTW, Magnum Espresso trochę blee, bo ma tylko takie kawowe "zawirowania", a ogólnie to jest lodem śmietankowym w grubej warstwie czekolady. Ja naiwna spodziewałam się że będzie kawowy po całości.)
Teraz przede mną kolejne sześć-dwójki, czyli trzeba utwierdzić się w przekonaniu, że to nie był przypadek, w międzyczasie jednak, a konkretnie już jutro Bieg Ursynowa czyli szybka piątka. Czy będzie szybka, to się okaże. Z przesuniętym na wspinanie priorytetem może się okazać, że będzie raczej wolna, chociaż oczywiście się postaram znów zasłużyć na jakąś nagrodę za życiówkę - może tym razem Magnum miętowe :)
wtorek, 4 czerwca 2013
O bieganiu z głową
Biegacie z głową? Niedawno byłam na ciekawym wykładzie pt. Biegaj z głową, który zorganizował Ortoreh, a prowadził psycholog sportu Wojciech Herra, zresztą były pływak, piłkarz ręczny, a obecnie triathlonista. Zaskoczyły mnie tłumy na sali - chyba naprawdę sporo ludzi chciało się dowiedzieć, jak biegać z głową. Początkowo myślałam, że będzie to coś w stylu "Brain training for runners" Matta Fitzgeralda czyli Embrace your pain i te sprawy.
Na wykładzie chodziło jednak bardziej o pracę na własny sukces w sporcie, o motywację i jej utrzymanie podczas cyklu treningowego. Nie będę streszczać całości, ale paroma fajnymi informacjami się podzielę, a co :) szczególnie w kontekście cyklu treningowego i przygotowania z sukcesem do startu.
Słuchając wykładu odnosiłam wiele rzeczy do swojego treningu, pewnie tak jak każdy ze słuchaczy. No i na końcu wyszło mi, że szykując się do swojego maratonu punkt po punkcie spełniłam kryteria osiągnięcia sukcesu, nawet o tym nie wiedząc :)
A ZATEM, WOJCIECH HERRA RZECZE, ŻE ABY OSIĄGNĄĆ SUKCES:
- musisz dokładnie zdawać sobie sprawę, jak on ma wyglądać i co ma nim być. To musi być konkret, a nie myśl w stylu - chcę biegać szybciej, czy nawet chcę złamać czwórkę w maratonie, bo to za mało konkretne.
(Od połowy swoich przygotowań do maratonu miałam przed oczami trzy cyferki: 3, 5 i 0. To był mój cel: 3:50. Na tydzień przed wydrukowałam sobie opaskę z międzyczasami i wielkim napisem 3:50 i gapiłam się na nią. Miałam wrażenie, że nawet na mózgu mam już wytatuowane 3:50. Maraton przebiegłam w... 3:50)
- zdecyduj co ma być tym sukcesem i określ cenę, jaką jesteś gotów zapłacić, żeby go osiągnąć. No a potem ją zapłać :)
(Kiedy dostałam plan treningowy doszło do mnie, ile czasu będę musiała na to wszystko poświęcić. Przeanalizowałam ilość dni w tygodniu, kilometry, lekko się wstrząsnęłam i zabrałam się na parę miesięcy do roboty. Zaczęłam płacić rzeczoną cenę :)
- zapier..laj! (no dobra W.Herra nie do końca użył takiego słowa) pamiętaj, że talent to tylko część sukcesu. Michael Phelps przepływał podobno na treningu 260 basenów olimpijskich dziennie, chociaż akurat brakiem talentu to on nie grzeszy. (U mnie wyszło blisko 900 km biegu w ramach przygotowań do maratonu - nadrabiałam ciężką pracą brak daru od Boga ;-)
- warto korzystać z trenera. Da ci wsparcie, nauczy i przede wszystkim, powie "No to jeszcze jedno kółeczko" ;-) (Sama przekonałam się, ile dała mi współpraca z trenerem. Musiałam wpisywać w dzienniczek wszystkie treningi i regularnie go wysyłać, poza tym raz w miesiącu była konsultacja telefoniczna. To była niezła motywacja, żeby nie odpuszczać. Oprócz tego czułam jego wsparcie - pomógł gdy wyszło że mam anemię, luzował plan, gdy czułam się słabo, a podkręcał gdy szło "aż za dobrze".)
- zaczynaj dzień od wygranej (z samym sobą). Pan psycholog przytoczył przykład jego znajomego, który nie cierpi kąpać się w zimnej wodzie. I co ten znajomy robi co dzień rano? Bierze zimny prysznic. Potem może iść do pracy z poczuciem, że tego dnia pierwsza wygrana jest już na jego koncie. (To samo może dotyczyć wychodzenia na trening gdy leje, wieje albo dla odmiany upał wali w łeb jak siekierą - im większy trud zniesiesz, tym większa będzie satysfakcja. Gdy wracałam w zimie do domu z biegania, ubłocona i zziajana jak pies, czułam przede wszystkim nie zmęczenie, ale radochę, że dałam radę.)
- rób pomiary zgodnie z zasadą "what gets measured gets done". Efekt pomiaru przybliża nas do sukcesu, bo czarno na białym widzimy czy robimy postępy czy nie i przede wszystkim bardziej koncentrujemy się na wynikach i różnych parametrach.(W moim przypadku kłania się run-log i jego różne statystyki - byłam na bieżąco z cyferkami i widziałam, dzięki temu konkretny progres)
- doceniaj to co masz, a nie to czego ci brakuje. Nie każdy jest Kenijczykiem. Jeśli brakuje ci nóg szybkich jak u gazeli, pomyśl o swoich innych mocnych punktach. To może być wytrzymałość, odporność na stres, albo jeszcze co innego. Doceń to co masz (Ja w trakcie treningów doszłam do wniosku, że jestem wytrzymała i tego się uczepiłam jak rzep psiego ogona. Wbiłam sobie do łba, że skoro jestem taka wytrzymała, to musi mi się udać przebiec 42 km. No i się udało!).
Muszę o tym wszystkim pamiętać, kiedy zacznę się szykować do maratonu w 2014 :), bo jeszcze jedną ciekawą opowieścią pana Wojtka Herry była historia "jesteście na dole tabeli" z jego własnej kariery piłkarza ręcznego. Nawet kiedy zdobyli mistrzostwo okręgu, trener powiedział "Chłopaki fajnie, ale w regionie jesteście na dole tabeli". Kiedy w regionie zdobyli złoto, znów przyszedł trener i już wiedzieli, że są na dole tabeli. Aż doszli do rozgrywek o mistrzostwo kraju. Trzeba się po prostu piąć coraz wyżej :)
Na wykładzie chodziło jednak bardziej o pracę na własny sukces w sporcie, o motywację i jej utrzymanie podczas cyklu treningowego. Nie będę streszczać całości, ale paroma fajnymi informacjami się podzielę, a co :) szczególnie w kontekście cyklu treningowego i przygotowania z sukcesem do startu.
Słuchając wykładu odnosiłam wiele rzeczy do swojego treningu, pewnie tak jak każdy ze słuchaczy. No i na końcu wyszło mi, że szykując się do swojego maratonu punkt po punkcie spełniłam kryteria osiągnięcia sukcesu, nawet o tym nie wiedząc :)
A ZATEM, WOJCIECH HERRA RZECZE, ŻE ABY OSIĄGNĄĆ SUKCES:
- musisz dokładnie zdawać sobie sprawę, jak on ma wyglądać i co ma nim być. To musi być konkret, a nie myśl w stylu - chcę biegać szybciej, czy nawet chcę złamać czwórkę w maratonie, bo to za mało konkretne.
(Od połowy swoich przygotowań do maratonu miałam przed oczami trzy cyferki: 3, 5 i 0. To był mój cel: 3:50. Na tydzień przed wydrukowałam sobie opaskę z międzyczasami i wielkim napisem 3:50 i gapiłam się na nią. Miałam wrażenie, że nawet na mózgu mam już wytatuowane 3:50. Maraton przebiegłam w... 3:50)
- zdecyduj co ma być tym sukcesem i określ cenę, jaką jesteś gotów zapłacić, żeby go osiągnąć. No a potem ją zapłać :)
(Kiedy dostałam plan treningowy doszło do mnie, ile czasu będę musiała na to wszystko poświęcić. Przeanalizowałam ilość dni w tygodniu, kilometry, lekko się wstrząsnęłam i zabrałam się na parę miesięcy do roboty. Zaczęłam płacić rzeczoną cenę :)
- zapier..laj! (no dobra W.Herra nie do końca użył takiego słowa) pamiętaj, że talent to tylko część sukcesu. Michael Phelps przepływał podobno na treningu 260 basenów olimpijskich dziennie, chociaż akurat brakiem talentu to on nie grzeszy. (U mnie wyszło blisko 900 km biegu w ramach przygotowań do maratonu - nadrabiałam ciężką pracą brak daru od Boga ;-)
- warto korzystać z trenera. Da ci wsparcie, nauczy i przede wszystkim, powie "No to jeszcze jedno kółeczko" ;-) (Sama przekonałam się, ile dała mi współpraca z trenerem. Musiałam wpisywać w dzienniczek wszystkie treningi i regularnie go wysyłać, poza tym raz w miesiącu była konsultacja telefoniczna. To była niezła motywacja, żeby nie odpuszczać. Oprócz tego czułam jego wsparcie - pomógł gdy wyszło że mam anemię, luzował plan, gdy czułam się słabo, a podkręcał gdy szło "aż za dobrze".)
- zaczynaj dzień od wygranej (z samym sobą). Pan psycholog przytoczył przykład jego znajomego, który nie cierpi kąpać się w zimnej wodzie. I co ten znajomy robi co dzień rano? Bierze zimny prysznic. Potem może iść do pracy z poczuciem, że tego dnia pierwsza wygrana jest już na jego koncie. (To samo może dotyczyć wychodzenia na trening gdy leje, wieje albo dla odmiany upał wali w łeb jak siekierą - im większy trud zniesiesz, tym większa będzie satysfakcja. Gdy wracałam w zimie do domu z biegania, ubłocona i zziajana jak pies, czułam przede wszystkim nie zmęczenie, ale radochę, że dałam radę.)
- rób pomiary zgodnie z zasadą "what gets measured gets done". Efekt pomiaru przybliża nas do sukcesu, bo czarno na białym widzimy czy robimy postępy czy nie i przede wszystkim bardziej koncentrujemy się na wynikach i różnych parametrach.(W moim przypadku kłania się run-log i jego różne statystyki - byłam na bieżąco z cyferkami i widziałam, dzięki temu konkretny progres)
- doceniaj to co masz, a nie to czego ci brakuje. Nie każdy jest Kenijczykiem. Jeśli brakuje ci nóg szybkich jak u gazeli, pomyśl o swoich innych mocnych punktach. To może być wytrzymałość, odporność na stres, albo jeszcze co innego. Doceń to co masz (Ja w trakcie treningów doszłam do wniosku, że jestem wytrzymała i tego się uczepiłam jak rzep psiego ogona. Wbiłam sobie do łba, że skoro jestem taka wytrzymała, to musi mi się udać przebiec 42 km. No i się udało!).
Muszę o tym wszystkim pamiętać, kiedy zacznę się szykować do maratonu w 2014 :), bo jeszcze jedną ciekawą opowieścią pana Wojtka Herry była historia "jesteście na dole tabeli" z jego własnej kariery piłkarza ręcznego. Nawet kiedy zdobyli mistrzostwo okręgu, trener powiedział "Chłopaki fajnie, ale w regionie jesteście na dole tabeli". Kiedy w regionie zdobyli złoto, znów przyszedł trener i już wiedzieli, że są na dole tabeli. Aż doszli do rozgrywek o mistrzostwo kraju. Trzeba się po prostu piąć coraz wyżej :)
sobota, 25 maja 2013
Biegacze to twardziele - mali i duzi
Gdybyście widzieli te buzie pełne determinacji, ten wykrok i pochylenie na starcie, bieg ile sił w nogach, a potem dumnie wypiętą każdą małą pierś z medalem. Kurcze, dla takich widoków wiele warto zrobić! To tyle tytułem wstępu, a teraz trochę chronologii ...
Wiecie co czuje organizator-debiutant, kiedy w przeddzień jego leśnej imprezy biegowej od rana leje deszcz? A po południu dalej leje. Wieczorem to nawet się wzmaga i dobowy opad osiąga przeciętny poziom miesięczny w naszym kraju. Organizator może tylko mieć nadzieję, że do rana przestanie, ale rano pierwsza rzecz, którą słyszy, to walenie kropel o parapet.
Rano to się już załamałam - czy ktokolwiek przyjdzie na bieg? co robić - przenosić na inny termin? Puścić tylko dorosłych, bo jak tu dzieci w tym błocie i po śliskim? Nie doceniłam biegaczy - to twardzi ludzie, i duzi i mali.
W lesie klimaty typu Dolina Pięciu Stawów - co skok to chlup. Po naradzie i wizji lokalnej decydujemy, że idziemy vabank, wszystko szykujemy i czekamy na zawodników. Udało się nawet znaleźć zastępczą 150-metrową leśną ścieżkę bez kałuż - idealną pod bieg dla dzieci. Najpierw nadciągają wolontariuszki i wolontariusze - chwała im - z nieba się leje, ale nikt nie nawala i zespół jest w komplecie oraz gotowy do swoich zadań. Niedługo potem... proszę, idzie pierwszy mały zawodnik z mamą. A potem następni, i następni. Dzieci i dorośli. Ostatecznie z zapisanych osób stawia się dokładnie połowa - 45 osób (21 dzieciaków i 24 dorosłych). Co ciekawe jest 14 kobiet i 10 mężczyzn czyli nasz bieg to zupełne zaprzeczenie statystyk. A może właśnie świadomość, że nie trzeba będzie gnać na złamanie karku, a z drugiej strony, że nie będzie szansy się atawistycznie pościgać, powoduje że taki jest akurat stosunek płci.
Dorośli deklarują w biurze zawodów czasy jak uzyskają na 5 km, wszyscy dostają numery startowe i zaczynamy imprezę rozgrzewką dla dzieciaków. Są nakręcone na bieg i wygląda na to że pogoda zupełnie im nie przeszkadza.
Bieg dla dzieci polega na przebiegnięciu 3x najbardziej suchej ścieżki w lesie i dopadnięciu na mecie do Czarodziejskiego Worka pod Czarodziejskim Drzewem pełnego paczek ze słodyczami i owocami.
Tu nie ma medali za pierwsze miejsce. Wszyscy stają na podium, dostają medal i dyplom. Może kiedyś będą odbierać takie medale po maratonach, może któreś z nich stanie kiedyś na najwyższym stopniu podium mistrzostw - one mogą wszystko!
Czas szybko leci, teraz kolej na rozgrzewkę dla dorosłych i przygotowanie do startu. Przypominamy im, żeby pozbyli się zegarków, wyłączyli telefony i inne radary, bo to bieg, w którym trzeba liczyć na własne wyczucie. Dziś zadanie to jest wyjątkowo utrudnione - to Bieg na Czuja z przeszkodami w postaci giga-kałuż zmuszających zawodników do zbiegania ze ścieżki i omijania jej fragmentów brzegiem lasu. Odliczamy od 10 i start - poszli!
Rozpiętość deklarowanych czasów spora - od 21 do 40 minut. Pierwszy zawodnik wpada metę już po niecałych 22 minutach. W takich warunkach! Pytam kolegę, jaki ma czas na asfalcie i słyszę: "Nie wiem, nie biegłem jeszcze". O niebiosa! Następna jest dziewczyna, Blogaczka Dota zresztą :) Jest nie tylko druga pod względem tempa, ale ma również drugi pod względem zgodności z deklaracją wynik. Potem przybiegają kolejni. Po 45 minutach wszyscy już są na mecie i zliczamy czasy.
W międzyczasie podchodzi do mnie chłopak "Sorry, czy ja już mogę iść? Jakoś mailem może wynik przyślecie". Namawiam, żeby został, bo za 10 min. będzie wiadomo, ale mówi, że ma obiad. W końcu ogłoszenie wyników - wszyscy dostają medale, zdobywcy pierwszych trzech miejsc nagrody, brakuje tylko osoby na najwyższym stopniu podium. Okazuje się że poszła na obiad :) Nagrodę dostanie pocztą.
Podsumowując, nasz bieg będący jednym z 650 biegów w ramach akcji Polska Biega 2013 można chyba uznać za sukces. Duzi i mali biegacze nie przestraszyli się deszczu (przynajmniej połowa z nich) i stawili się żeby w trudnych warunkach sprawdzić swoje siły w imprezie "Wawer Biega od Dziecka". Dzięki moi drodzy - jesteście wielcy!
Z mojej strony chciałam ogromnie podziękować też za całą, wielką robotę, jaką wykonała, mojej koleżance-współorganizatorce Ani. Ania przebojem wdarła się w łaski Urzędu Dzielnicy Wawer i pana naczelnika wydziału sportu i pozyskała go jako współorganizatora. Poza tym dziękuję właśnie panu naczelnikowi - Radosławowi Ziółkowskiemu, księdzu Konradowi z Zerzeńskiej Parafii, sklepowi biegowemu Sport-Guru za kupony i nagrodę, oraz oczywiście wolontariuszkom i wolontariuszom: Sylwii, Eli, Izie, Ani, Magdzie, Bożenie, Karolinie, Uli, Michałowi, Jerzykowi, Wojtkowi, Bartkowi i Andrzejowi za wielkie zaangażowanie i pomoc (byliście świetni, bez was by to nie wypaliło!).
Akcja Polska Biega jutro się kończy, ale wygląda na to że to chyba nie był ostatni Bieg na Czuja w Wawrze :)
Duża galeria z biegu dostępna TUTAJ
Wiecie co czuje organizator-debiutant, kiedy w przeddzień jego leśnej imprezy biegowej od rana leje deszcz? A po południu dalej leje. Wieczorem to nawet się wzmaga i dobowy opad osiąga przeciętny poziom miesięczny w naszym kraju. Organizator może tylko mieć nadzieję, że do rana przestanie, ale rano pierwsza rzecz, którą słyszy, to walenie kropel o parapet.
Rano to się już załamałam - czy ktokolwiek przyjdzie na bieg? co robić - przenosić na inny termin? Puścić tylko dorosłych, bo jak tu dzieci w tym błocie i po śliskim? Nie doceniłam biegaczy - to twardzi ludzie, i duzi i mali.
W lesie klimaty typu Dolina Pięciu Stawów - co skok to chlup. Po naradzie i wizji lokalnej decydujemy, że idziemy vabank, wszystko szykujemy i czekamy na zawodników. Udało się nawet znaleźć zastępczą 150-metrową leśną ścieżkę bez kałuż - idealną pod bieg dla dzieci. Najpierw nadciągają wolontariuszki i wolontariusze - chwała im - z nieba się leje, ale nikt nie nawala i zespół jest w komplecie oraz gotowy do swoich zadań. Niedługo potem... proszę, idzie pierwszy mały zawodnik z mamą. A potem następni, i następni. Dzieci i dorośli. Ostatecznie z zapisanych osób stawia się dokładnie połowa - 45 osób (21 dzieciaków i 24 dorosłych). Co ciekawe jest 14 kobiet i 10 mężczyzn czyli nasz bieg to zupełne zaprzeczenie statystyk. A może właśnie świadomość, że nie trzeba będzie gnać na złamanie karku, a z drugiej strony, że nie będzie szansy się atawistycznie pościgać, powoduje że taki jest akurat stosunek płci.
Dorośli deklarują w biurze zawodów czasy jak uzyskają na 5 km, wszyscy dostają numery startowe i zaczynamy imprezę rozgrzewką dla dzieciaków. Są nakręcone na bieg i wygląda na to że pogoda zupełnie im nie przeszkadza.
Bieg dla dzieci polega na przebiegnięciu 3x najbardziej suchej ścieżki w lesie i dopadnięciu na mecie do Czarodziejskiego Worka pod Czarodziejskim Drzewem pełnego paczek ze słodyczami i owocami.
Tu nie ma medali za pierwsze miejsce. Wszyscy stają na podium, dostają medal i dyplom. Może kiedyś będą odbierać takie medale po maratonach, może któreś z nich stanie kiedyś na najwyższym stopniu podium mistrzostw - one mogą wszystko!
Czas szybko leci, teraz kolej na rozgrzewkę dla dorosłych i przygotowanie do startu. Przypominamy im, żeby pozbyli się zegarków, wyłączyli telefony i inne radary, bo to bieg, w którym trzeba liczyć na własne wyczucie. Dziś zadanie to jest wyjątkowo utrudnione - to Bieg na Czuja z przeszkodami w postaci giga-kałuż zmuszających zawodników do zbiegania ze ścieżki i omijania jej fragmentów brzegiem lasu. Odliczamy od 10 i start - poszli!
Rozpiętość deklarowanych czasów spora - od 21 do 40 minut. Pierwszy zawodnik wpada metę już po niecałych 22 minutach. W takich warunkach! Pytam kolegę, jaki ma czas na asfalcie i słyszę: "Nie wiem, nie biegłem jeszcze". O niebiosa! Następna jest dziewczyna, Blogaczka Dota zresztą :) Jest nie tylko druga pod względem tempa, ale ma również drugi pod względem zgodności z deklaracją wynik. Potem przybiegają kolejni. Po 45 minutach wszyscy już są na mecie i zliczamy czasy.
W międzyczasie podchodzi do mnie chłopak "Sorry, czy ja już mogę iść? Jakoś mailem może wynik przyślecie". Namawiam, żeby został, bo za 10 min. będzie wiadomo, ale mówi, że ma obiad. W końcu ogłoszenie wyników - wszyscy dostają medale, zdobywcy pierwszych trzech miejsc nagrody, brakuje tylko osoby na najwyższym stopniu podium. Okazuje się że poszła na obiad :) Nagrodę dostanie pocztą.
Podsumowując, nasz bieg będący jednym z 650 biegów w ramach akcji Polska Biega 2013 można chyba uznać za sukces. Duzi i mali biegacze nie przestraszyli się deszczu (przynajmniej połowa z nich) i stawili się żeby w trudnych warunkach sprawdzić swoje siły w imprezie "Wawer Biega od Dziecka". Dzięki moi drodzy - jesteście wielcy!
Z mojej strony chciałam ogromnie podziękować też za całą, wielką robotę, jaką wykonała, mojej koleżance-współorganizatorce Ani. Ania przebojem wdarła się w łaski Urzędu Dzielnicy Wawer i pana naczelnika wydziału sportu i pozyskała go jako współorganizatora. Poza tym dziękuję właśnie panu naczelnikowi - Radosławowi Ziółkowskiemu, księdzu Konradowi z Zerzeńskiej Parafii, sklepowi biegowemu Sport-Guru za kupony i nagrodę, oraz oczywiście wolontariuszkom i wolontariuszom: Sylwii, Eli, Izie, Ani, Magdzie, Bożenie, Karolinie, Uli, Michałowi, Jerzykowi, Wojtkowi, Bartkowi i Andrzejowi za wielkie zaangażowanie i pomoc (byliście świetni, bez was by to nie wypaliło!).
Akcja Polska Biega jutro się kończy, ale wygląda na to że to chyba nie był ostatni Bieg na Czuja w Wawrze :)
Duża galeria z biegu dostępna TUTAJ
Subskrybuj:
Posty (Atom)