Dzieje się tu. Szczodrość natury w postaci gór, jezior, rzek i niekończących się długich prostych aż zachęca do biegania, jazdy na rowerach, wspinania, raftingu, itd. Ludzie są bardzo przyjaźnie nastawieni i aktywni.
No ale o bieganiu. Biegam i ja. Urobiłam już 43 km w tym tygodniu - w 3 wyjsciach. Raz koło rzeki, raz po highwayu pod wiatr (uch!) i raz w ramach rozpoznania trasy półmaratonu wokół jeziora Glenmore w Calgary. Połówkę mamy za tydzień, ale odkąd poznałam trasę, stresik wzrósł. Na mapce wyglądało to niewinnie - ot malownicza scieżka wokół jeziora - okazało się, że wije się w górę i w dół i tylko trochę po płaskim. Dobrze, że ogranizatorzy wpadli na pomysł startu o 7:30 rano (half-marathon walkers ruszają o 7:00), bo zapowiadana temperatura to ponad 30 stopni i to C a nie F. Gorzej że coś szwankują mi obie kończyny dolne - w lewej boli przyczep pasma biodrowo-piszczelowego przy kolanie, a w prawej od dziś grzbiet stopy - coś jakby mięśnie prostowniki palców. W sumie to nie wiem, skąd to się wzięło, ale mam nadzieję że przejdzie do 7 lipca, bo podczas zbiegów ból był zaje..niefajny. Co prawda jestem świeżo po lekturze "Bez ograniczeń" autorstwa triathlonistki i niesamowitej kobiety Chrissy Wellington i nabrałam troche innego podejscia do tematu: ja i ból podczas biegu. Prawdziwie żelazna Chrissy zacisnęłaby zęby i odcięła się mentalnie od prostowników palców stopy - tłumaczyłam sobie.
W ogóle biega tu dużo ludzi - przy jeziorze mijaliśmy ich całą masę, podobnie jak rowerzystów i rolkarzy, ale nikt nikomu nie przeszkadzał, chociaż było dość wąsko. Pełna kultura - "Morning!" "Passing on the left" i Thank you" na każdym kroku. Raczej trzeba było uważać na kojoty, podrywające grzywę statki powietrzne i moskity, których armia pogryzła mi tyłek w krzaczkach.
Nie samym bieganiem jednak człowiek żyje. Człowiek odbył też canoing po górskim jeziorze, żeby dać odpocząć nogom a zająć ręce i bardzo fajnie, że nie zaliczyłam wywrotki, bo woda tam ma temperaturę około 5 stopni. Ogólnie ręce odpadają po minucie zanurzenia.
Odkryłam też rewelacyjne skały, chyba wapień, klamy jak malowanie, tarcie też, więc biorę we wtorek linę i ten cały szpej, co to go ciągnęłam przez pół świata i zamierzam połoić trochę w Canadian Rockies. A w ramach posiłku regeneracyjnego może jednak odważę się któregoś dnia na przykład na Deep Fried Banana with Maple Bacon (czyli że tego biednego bananka owijają w namoczony w syropie klonowym bekon i smażą), albo np. stek z bizona :) Jeśli nie zginę od tego albo od strzał Indian (mieszkam w pobliżu dwóch rezerwatów), to za tydzień kolejna porcja wrażeń, w tym raport z mojego pierwszego zagranicznego półmaratonu. Howgh!
Ach! Jakie widoki! Zazdraszczam!
OdpowiedzUsuńŁatwo nie jest, ale normalne jedzenie na szczęście znaleźć się da.
OdpowiedzUsuńWidoki przepiękne! Półmaraton w takiej okolicy to musi być coś cudownego!
Te zdjęcia są oszałamiające. Co za kolor wody! Góry ze śniegiem! Omamo...
OdpowiedzUsuńNooo... i zero fotoszopa, serio :)
UsuńJoj! Jak tam pięknie i bajkowo! Zazdrościmy, zazdrościmy!
OdpowiedzUsuńNie wierzę w tą tabliczkę z "low flying aircraft". Mają Kanadyjczycy poczucie humoru.
OdpowiedzUsuńAkurat tutaj to nie dla jaj. Obok jest szpital i lądują helikoptery :-)
Usuń