Wódz plemienia Stoney Nakoda w tradycyjnym stroju ;-) |
A topową atrakcją jest rodeo, na które zjeżdzają się najwięksi chojracy by walczyć, kto dłużej wytrzyma na wsciekłym ogierze oraz jarmark z lokalnymi przysmakami ;-)
Wszystko bardzo duże :) |
Smażone ciasteczka Oreo? Nie skusiłam się :) |
Stampede Road Race to bieg towarzyszący co roku temu świętu i w sumie nazwa trafna, bo jak inaczej nazwać przepędzenie stada ludzi wokół jeziora na dystansie 21,1 km :) Organizatorzy nie zawiedli z pakietami startowymi - zgarnełam sliczną koszulkę Pumy. Oprócz tego 2 saszetki izotoniku, wafel, torebkę fajnego musli i żelki energetyczne. Na szczęscie rozpoczęcie półmaratonu było o 7:30 rano. Co prawda trzeba było wstać o 5:20, żeby zjesc i dojechać na czas, ale przynajmniej nie było upału. Tradycyjnie Garmina wziął Wojtek, a ja zadowoliłam się zegarkiem i wykreowaną na marathonguide.com opaską na rękę z międzyczasami. Celowałam łagodnie czyli w 1:46 zgodnie z założeniem, że o mocny wynik powalczę jesienią w Tarczynie. Co prawda Wojtek już parę dni przed biegiem miał spuchniętego i bolącego achillesa, ale nie zamierzał tanio oddać skóry, a ja stwierdziłam, że na półczuja biega mi się całkiem nieźle.
Ludzi było kilkaset a zatem dość kameralnie, ale byli nawet pacemakerzy. Pierwszy kilometr pokonałam w 4:27 (ups!) - było jasne, że koniecznie muszę zwolnić bo wysiądę w połowie. Jednak jakoś tak fajnie szło - przede mną biegł pacemaker na 1:40 (spoko, po pierwszych podbiegach znikł mi z oczu), a potem obok pojawił się zając na 1:45. W sumie przez pierwsze 4 kilometry biegłam obok niego i pomysł wykręcenia 1:45 całkiem mi się spodobał. Wypracowałam sobie przewagę około 2 minut do mojej opaski z międzyczasami i biegłam dość równo (straciłam dopiero 30 sek. na podbiegu na 19-tym kilometrze).
Około 10-tego niestety dogoniłam Wojtka - od razu wiedziałam ze musi być kicha z achillesem, bo to się u nas nie zdarza. Odmówił biegu razem, kazał mi lecieć do przodu, więc naprawdę musiało go boleć. Tu zaczęły się cięższe momenty - pacer na 1:45 oddalił się trochę - chociaż go ciągle widziałam, ale były odcinki, gdy biegłam po prostu sama i za bardzo to nie pomagało. Góra, dół, góra, dół - scieżka wokół jeziora i wzdłuż rzeki nie miała zbyt wielu płaskich prostych, ale apogeum nastąpiło na 14-tym, gdzie musieliśmy pokonać najpierw chodnik zawalony błotem, które zostało po niedawnej powodzi (tu leciało się po prostu gęsiego, bo w miarę czysty był pasek około 50 cm), a potem podbieg-killer.
Jakoś udało mi się nie przejść do marszu, bo już tam obok mnie biegli inni, co nieźle mobilizowało.
Popełniłam w sumie tylko dwa błędy podczas biegu - najpierw postanowiłam przekręcić na ręku opaskę z międzyczasami - niestety papierek nasiąkł od potu i trach... po próbie pociągnięcia połowa została mi w ręku i tak to zostałam bez międzyczasow na 15-19 kilometr. Kolejnym zonkiem było zaklajstrowanie się żelem GU. Niestety nie wpadłam na pomysł, że może być gęsty i tak oto na 13-tym kilometrze wypełniłam otwór gębowy bananowo-truskawkowym klejem, a punkt z wodą pojawił się dopiero po 2 kilometrach.
Ogólnie szło nieźle, ale organizatorzy zafundowali jeszcze podbieg właśnie na 19-tym i potem miałam już naprawdę dość. Srednie tempo 4:56 to chyba granica moich obecnych możliwości na półmaraton. Ku swej radości na 20-tym zobaczyłam znów zbliżające się plecy pacemakera na 1:45. Myk i teraz on widział moje plecy. Dajesz, dajesz, już nie możesz tego wyniku wypuścić - tak sobie tłumaczyłam wypatrując stadionu gdzie miał być finisz. No i wreszcie tartan - zrobilismy po nim prawie całą pętlę, a ja dostałam takiego speeda widząc że mija mnie jakaś pani z na oko mojej kategorii wiekowej, że wyprzedziłam ją jak struś pędziwiatr. Efekt końcowy: 1:44:41 netto. Aż się boję teraz, o jaki wynik mam walczyć w Tarczynie, skoro sama sobie tak podkręciłam śrubkę na biegu, co to miał być rekreacyjny :)
Pacemaker dobiegł w 1:45 (brawo! to pierwszy taki przypadek w historii mojej wspólpracy z zającami). Za metą padłam na trawę ale na krótko, bo trza było iść po medal
a potem przygotować synka do biegu na 800 m.
Tomek na mecie 800 m |
Ciekawy bieg, świetne miejsce na finisz (bieżnia), oryginalny medal i, co najważniejsze, świetny wynik! Gratuluję! Ale poprzeczkę wysoko sobie postawiłaś...
OdpowiedzUsuńNo właśnie wysoko, ale trener mówi, że jeszcze urwać się da :) A po bieżni biegło się super, zresztą cały bieg był ciekawy.
UsuńAle fajny medal, ale fajny bieg! No i gratulacje wielkie!
OdpowiedzUsuńA z żelem to niezła wtopka, ja zawsze pilnuję, by jeść maksymalnie 200 metrów przed wodopojem;)
Dzięki! A z żelem mam nauczkę na przyszłość - inna sprawa że w kraju wciągam Isogele, a one są bardzo płynne i nie trzeba popijać.
UsuńSuper bieg, zazdroszczę! Fajne są te zdjęcia - jednak Ameryka to inny świat :) oreo smażone w głębokim tłuszczu!!! O rany...
OdpowiedzUsuńBieg, trasa, medal no i WYNIK super! To w Tarczynie (też biegnę!) będziesz mi deptać po piętach. Mam nadzieję że Wojtkowi przejdzie z Achillesem i będziecie się też z nami ścigał :)
No i gratulacje dla młodego pokolenia!
No tu naprawdę można się nieźle spaść, ale jak się chce to lekko i zdrowo też da się zjeść. Kwestia wyboru. Widziałam też smażone snickersy :) Dzięki za uznanie, po piętach deptać Ci nie będę bo ty raczej w 1:30 celujesz ale miło będzie się znów spotkać :)
Usuńbardzo fajne zawody. zazdroszczę trochę uczestnictwa w takich okolicznościach przyrody.
OdpowiedzUsuńgratuluję formy, wynik bardzo ładny.
Dzięki! :)
UsuńAle fantastyczna przygoda! A wynik jaki zacny! Super! Ogromne gratulacje! A medalu szczerze zazdroszczę :)
OdpowiedzUsuńDzięki! Jestem ogólnie zaskoczona tym wynikiem i bardzo zadowolona. A medal bardzo praktyczny - mąż przyodział go potem do koszuli, pociągnął pod kołnierzyk i robił za szeryfa ;-)
UsuńPiękny wynik - taki amerykański ;-) Gratuluję!
OdpowiedzUsuńA co do opaski z międzyczasami, to ja ją dokładnie oklejam przezroczystą taśmą klejącą. Wówczas woda i pot jej niestraszne :-)