No to wróciłam z kraju rowerów i tulipanów (oraz innych produktów zielarskich). Co prawda nie na rowerze i z różą zamiast tulipana, ale też z pięknym medalem za swój drugi maraton.
42 kilometry w nogach - powinnam chyba napisać, ze było ciężko, że umierałam. Jednak nie umierałam. Biegło mi się w miarę lekko, cieszyłam się chwilą, tłumami kibiców przy trasie i naprawdę, dzień "po" byłam bardzo daleka od klimatów z filmu The day after the Marathon.
Trzecie piętro w górę i nazad - done zaraz po maratonie! Podbiec bo miga zielone - no problem, biegłam. Kurka, chyba się oszczędzałam za bardzo w tym Rotterdamie.
Zanim opiszę, jak to było na tych czterech dyszkach (bo tak to podzieliłam w głowie), parę słów o przygotowaniach. Przygotowywałam się bez opieprzania przez 4 miesiące. Jeśli nie było ważnego powodu (jak choroba), nie opuszczałam żadnego treningu. Miałam super trenera (dalej tego samego), który mnie szykował jak konia wyścigowego ;-) i wspierał zdalnie. No i robiłam dużo treningów jakościowych - podbiegi, BNP, tempa oraz tłukłam oczywiście spokojne kilometry (razem 859 km od początku grudnia).
I co z tego wszystkiego wynikło? Wróćmy do Rotterdamu.
"Biforek"
Udało mi się zwalczyć pokusę i nie zwiedzać tego pięknego miasta w przeddzień maratonu. Wiem, że to okazja, bo nie co dzień się tu bywa, a architektura i te kanały takie fajne, ale najważniejsze były nogi i ich komfort, więc odpuściłam turystykę idąc tylko na Expo po pakiety.
Za to żołądek dostał swoją porcję makaronu razowego i najlepsze ponoć lody w Holandii o smaku holenderskich Stroopwafel czyli wafli z karmelem. Jak dodać do tego super towarzystwo mojej kumpeli Eli mieszkającej w Rotterdamie, a także Krasusa, Magdy, Renaty i dwóch nowych koleżanek z Polski, to naprawdę można to uznać za perfekcyjny wstęp do maratonu.
"Biforek"
Udało mi się zwalczyć pokusę i nie zwiedzać tego pięknego miasta w przeddzień maratonu. Wiem, że to okazja, bo nie co dzień się tu bywa, a architektura i te kanały takie fajne, ale najważniejsze były nogi i ich komfort, więc odpuściłam turystykę idąc tylko na Expo po pakiety.
Za to żołądek dostał swoją porcję makaronu razowego i najlepsze ponoć lody w Holandii o smaku holenderskich Stroopwafel czyli wafli z karmelem. Jak dodać do tego super towarzystwo mojej kumpeli Eli mieszkającej w Rotterdamie, a także Krasusa, Magdy, Renaty i dwóch nowych koleżanek z Polski, to naprawdę można to uznać za perfekcyjny wstęp do maratonu.
Dyszka nr 1
Wcisnąwszy się do sektora E, czekam na startowy jebut z armaty. Nie wiem, albo ja głucha na starość jestem, albo te armaty jakieś ekologiczne porobili, bo jebutu nie ma, a w każdym ja nie słyszę. Ruszam przed siebie z tłumem. Jeszcze chwilę wcześniej udaje mi się wzruszyć przy chóralnym śpiewaniu "Walk on, walk on, you will never walk alone". Rotterdam nie Liverpool, ale i tak czuję się w tej chwili zjednoczona z tymi wszystkimi ludźmi wokół mnie.
Początek jak zwykle na masówkach ciasnawy (w końcu 10,5 tys. ludzi), ale biegnie się fajnie. Grzeje też fajnie w czarną koszulkę, hehe. Na szczęście słońce się w końcu lituje i chowa, żeby przeczekać maraton za chmurkami, dzięki czemu pogoda jest za 10 punktów, nie licząc lekkiego wiatru.
Kontroluję tempo i ogólnie rzecz biorąc rozkręcam się oglądając sobie miasto i plecy biegaczy. Po drodze po raz pierwszy zaliczamy tunel, który niestety ignoruję, ale mój Garmin wręcz przeciwnie. Początek ściemy tempowo-czasowej.
Dyszka nr 2
Nadal fajnie, nudy nie ma, bo trzeba kontrolować nadgarstek z odczytami. Trochę dziwi mnie tempo 5:15 skoro biegnę na 5:17, ale ok, myślę sobie, jestem zajebista i zaginam czasoprzestrzeń. O ironio! O mózgu - gdzie jesteś?
Kibiców tłumy. Hasło tego maratonu to "Together we beat the distance" i powiem Wam, że faktycznie ten maraton robimy "tugeza". Biegacze plus energia kibiców dają w efekcie turbo napęd. Nie przeszkadza mi to, że nie rozumiem ich gardłowych, przepełnionych literą "h" zagrzewek do boju - czuję, że mnie wspierają.
Kibice walczą o miejsce przy barierkach ;-) |
Pod koniec drugiej dyszki słyszę "puk, puk". O, to puka pan Prawy Achilles. Hm, zupełnie jak rok temu. Przepraszam, nikogo nie ma w domu, proszę przyjść jutro. Staram się ciut inaczej stawiać stopę. O dziwo po 2 kilometrach dobijania się Pan Achilles zrezygnowany odchodzi i nie wraca, uff!
Żel SiS Go zjedzony na 15-tym nie robi rewolucji w żołądku. Na wszelki wypadek nie piję za dużo - 2-3 łyki wody na każdym punkcie, a reszta na twarz, głowę i kark. Wielbię pomysł z kubeczkami, które mają gąbkowe pokrywki z otworem - człowiek się nie zalewa, nie dławi i jeszcze może z gąbki wodę wycisnąć na łeb. Boski i bosko prosty patent!
Dyszka nr 3
Na 30-tym czuję już, że zaczyna się właściwy maraton, szczególnie jak widzę po drugiej stronie drogi "ścigaczy", którzy zaraz przetną linię 40-tego kilometra. Dla mnie jeszcze konkret kawałek, a Krasus już pewnie blisko mety - myślę sobie. Z żywej wstęgi biegaczy co chwilę zaczynają na boki odpadać "skurczowcy". Biegnie biegnie i nagle ciach - postój, chwyt za udo, grymas na twarzy i rozpaczliwe rozcieranie.
Ściano, gdzie jesteś? Czy staniesz mi na drodze? Biegnę i myślę, że chyba nie może być za pięknie. Rok temu ściany nie było, ale podobno prawie zawsze jest, więc pewnie zaraz i mnie sieknie. Jednak nie - kilometry mijają bezboleśnie w zakładanym tempie.
Dyszka nr 4
Na 33-cim playlista podkręca mi tempo do 4:55. Hola! Prr! Opanuj się kobieto, bo zapłacisz za to drogo. Zwalniam i dalej ciągnę po 5:15-5:17. Tak jak kazali. Koło 36-37 km lekko zwalniam, ale czując, że łapie mnie zmęczenie postanawiam szukać sobie teraz koleżanek. Najpierw biegnę tuż za dziarską na oko 50-tką - jednak mijam ją po 2 kilometrach. Potem dopadam jakąś siksę, ale szybka jest skubana - ucieka mi. Czas na różową koszulkę "Glamour" - biegniemy ramię w ramię. To pomaga.
- No to co, może ostatnie 7 km szybciej - pytam sama siebie?
- Eee, przecież idziesz jak po sznurku - opaska z międzyczasami zgodna ze stoperem i oznakowaniami na trasie. Nie szalej, bo jeszcze się spalisz przed metą.
- Oka, to grzeję planowo.
Przyspieszam tylko do 5:13-5:15. Nie jestem niestety świadoma, że z mojego stopera wyparowało sporo sekund w tunelach i pod jednym wiaduktem. Na 40-tym kilometrze w słuchawkach wybucha Oda do Radości. Tak, ta Oda. Co za timing! To i wielka tablica z liczbą 40 dodają mi energii.
- No to co, może ostatnie 7 km szybciej - pytam sama siebie?
- Eee, przecież idziesz jak po sznurku - opaska z międzyczasami zgodna ze stoperem i oznakowaniami na trasie. Nie szalej, bo jeszcze się spalisz przed metą.
- Oka, to grzeję planowo.
Przyspieszam tylko do 5:13-5:15. Nie jestem niestety świadoma, że z mojego stopera wyparowało sporo sekund w tunelach i pod jednym wiaduktem. Na 40-tym kilometrze w słuchawkach wybucha Oda do Radości. Tak, ta Oda. Co za timing! To i wielka tablica z liczbą 40 dodają mi energii.
Na 41-szym jest taka energia tłumu, że dostaję jeszcze większego kopa. Ostatni pełny kilometr lecę po 4:44 - skąd siły?! Szpaler ludzi, w oddali majaczy napis FINISH. Oda się kończy, włącza się nagrany metronom - z melomanki zamieniam się w robota, w automat. Cyk, cyk, lewa, prawa, lewa, prawa. Kadencja na 180. Zasuwam w kierunku czerwonej bramy.
Nakładka czyli 195 metrów
Moje tempo rośnie do 4:38. Ciśnij babo! Zaraz postój, potem będzie woda, wino, obiadek, prysznic. Push your body to the limit! Wpadam na metę - koniec! Przebiegłam swój drugi maraton.
Wyjaśnienie zagięcia czasoprzestrzeni - czyli dać babie garmina z autopauzą
Po wstępnej euforii i radości z wyniku 3:42:50 na garminie szukam potwierdzenia w oficjalnych danych. A tam 3:43:34. Eeee? WTF?
Wieczorem przy pysznym winie i słynnych holenderskich frytkach z majonezem (tak!), Krasus wyjaśnia moją zagwostkę - Pewnie ci się w tunelach włączała autopauza? Ano włączała. No to masz odpowiedź. Stoper się stopował i 40 sekund szlag trafił. Niby to nic, ale wkurza, jak wiem, że miałam zapas na przyciśnięcie na ostatnich paru kilometrach, żeby jednak złamać te 3:43. No, ale jest nauczka na przyszłość. Na razie poprawiłam życiówkę o 7 minut. I czuję, że bardzo poprawiłam w ciągu tego roku swoją moc i wytrzymałość. Jestem szczęśliwa.
"Afterek" czyli parę przemyśleń PO
Maraton sam się nie pobiegnie. Można się spontanicznie i na fali mody biegowej rzucić na ten dystans, ale wtedy po 20 kilometrach euforii przychodzi proza i groza sytuacji, a po 30-tym zostaje już tylko pytanie "kiedy ku..wa koniec tego hardkoru?"
Jeśli jednak ostro poharujesz przez parę miesięcy, szanse na sukces i dobry bieg są o wiele większe.
Maraton sam się nie pobiegnie. Można się spontanicznie i na fali mody biegowej rzucić na ten dystans, ale wtedy po 20 kilometrach euforii przychodzi proza i groza sytuacji, a po 30-tym zostaje już tylko pytanie "kiedy ku..wa koniec tego hardkoru?"
Jeśli jednak ostro poharujesz przez parę miesięcy, szanse na sukces i dobry bieg są o wiele większe.
Podsumowując mój maraton, mogę powiedzieć, że pobiegłam go prawie idealnie - z głową, co prawda humanistyczną, bo technologie mnie przerosły, ale za to rozegrałam strategicznie cacy i utrzymałam w miarę równe tempo przez całą drogę. No i w przeciwieństwie do zeszłego roku - nie było bólu brzucha po trzech żelach, nie było bólu nóg, żadnych otarć ani bąbli.
Teraz chwila relaksu i żeby nie było pustki, już niedługo ruszam z projektem nr 2 - Bieg Sokoła 6 czerwca 2014 r. To też będzie coś - mój pierwszy górski bieg! A we wrześniu może spróbuję usłyszeć przed startem Sen o Warszawie i pobiec w tunelu pod Wisłostradą bez autopauzy. Może :)
Foto: E. Boniuk i ja :)
Relaksik na lawecie. W ręku róża od organizatorów, choć bardziej holenderski byłby chyba tulipan :) |
Teraz chwila relaksu i żeby nie było pustki, już niedługo ruszam z projektem nr 2 - Bieg Sokoła 6 czerwca 2014 r. To też będzie coś - mój pierwszy górski bieg! A we wrześniu może spróbuję usłyszeć przed startem Sen o Warszawie i pobiec w tunelu pod Wisłostradą bez autopauzy. Może :)
Foto: E. Boniuk i ja :)
Chrzanić te sekundy, ten stoper i w ogóle - było fajnie i to się liczy! A życiówa to życiówa. Jesienią machniesz jeszcze lepszą i najważniejsze, byś nadal miała z biegania radość:)
OdpowiedzUsuńTen pomysł z dyszkami jest chyba niezły, taka sztuczka, by zrobić psychę w bambuko, dobre!
Racja, racja. niestety jestem mistrzynią zadręczania się po swoich błędach. Muszę nad tym popracować. Ale napisałam że mi się podobało - i tak było :))))
UsuńA te 4 dyszki to od Chrissy W. pożyczyłam.
Wiadomo, każdy tak ma. Zawsze się człowiek zastanawia, czy mogło być lepiej, czy na pewno zrobił wszystko idealnie itd. Taka już nasza natura.. :)
UsuńAleż genialnie pobiegałaś :) i niesamowita życiówka! :) Pracowałaś na ten wynik i całkowicie Ci się on należy! :) Brawo! :)
OdpowiedzUsuńNo w sumie to stwierdziłam, że faktycznie się napracowałam. Głupio by było gdyby na przykład brzuch nawalił czy coś w tym stylu :)
UsuńJeszcze raz: brawo, brawo, brawo! :D Za bieg i za super relację.
OdpowiedzUsuńDzięki :)
UsuńBardzo fajna relacja, no i życiówka! Widać, że byłaś dobrze przygotowana, bo rozegrałaś ten maraton genialnie :)
OdpowiedzUsuńNo w sumie ten maraton to takie zadanie logistyczne z planowaniem. Nie to co piątka w trupa :)
UsuńTak, zrobiłem taki sam numer (sam sobie) z autopauzą na Maratonie Warszawskim :-| Teraz, zeby pilnować tempa na zawodach, ustawiłem sobie gremlinoholików tak, żeby mi pokazywał tempo bieżącego okrążenia (czytaj: kilometra, o ile oczywiście nie zapomnę zlapować poprzedniego).
OdpowiedzUsuńJeszcze raz wielkie brawa!
No coś Ty? Szkoda że się nie zgadaliśmy wcześniej :) Ale o ile ci wtedy przekłamał wynik? Ja chyba po prostu bedę wylączać na zawody autopauzę i już
UsuńWow i jeszcze raz wow, gratuluję! I podziwiam, że udało ci się oprzeć pokusie zwiedzania, nie wiem czy z moją miłością do Rotterdamu i Holandii w ogóle by mi się udało;)
OdpowiedzUsuńPo cichu liczę że kiedyś tam wrócę :)
UsuńGratuluję bardzo fajnego wyniku. Widać, że solidnie realizowałaś treningi, ponieważ czytając relację miałem wrażenie, że lekko Ci się biegło. Powiem nawet, że mam wrażenie, że mogłaś jeszcze urwać kilka minut z tego biegu i stać Ciebie na więcej. 3:30 na jesień to minimum :)
OdpowiedzUsuńPowodzenia w górach
No apetyt rośnie, to prawda :) I też czuję, że to nie był mój maks. No nic, wszystko przede mną, aczkolwiek 3:30 to chyba zbyt optymistyczny cel.
UsuńSkoro na luzie zrobiłaś 3:43 to znaczy, że już teraz masz możliwości na 3:38, a może 3:40. Na jesień 3:30! Wyznacz sobie cel i trzymaj się go:)
UsuńJeśli mam jechać 1 października w skały na tydzień to Warszawski odpada. Ale.... może: http://www.bmw-frankfurt-marathon.com/en/allgemein/training.html :))) 26.10.2014
UsuńJa tak dzieliłam w głowie maraton na odcinki. Zrobiłam to na tyle skutecznie, że gdy na blogu napisałam, że przebiegłam 42 km, to na widok tych cyferek się zdziwiłam:)
OdpowiedzUsuńTeż tak zrobiłam na ostatnim maratonie - najpierw do pierwszego punktu z naszymi kibicami, potem do półmetka, potem znowu do punktu z kibicami, a potem to już tylko 10 czy 11 km do mety ;)
UsuńGratuluję świetnego czasu i lekkości :) Dobrze przepracowany okres i sukces na koniec :)
OdpowiedzUsuńDzięki :) Warto było zapierniczać całą zimę :)
UsuńEwa, a może Tobie by jeszcze dłuższy dystans pasował? Tak sobie właśnie pomyślałam. Ciało nie strajkuje, a głowa świetnie wytrzymuje ciśnienie, może warto? :) Gratuluję wyniku!
OdpowiedzUsuńCoś takiego mi tez przeszło przez głowę powiem szczerze :) Na razie (w czerwcu) zmierzę się jak dobrze pójdzie z konkretnym dystansem w górach :)
UsuńGratulacje!!!
OdpowiedzUsuńGratuluję kolejnej życiówki, brawo :) Pomysł z dzieleniem dystansu na odcinki jest świetny, przestawia głowę na właściwe tory :)
OdpowiedzUsuń