Do końca stycznia wszystko szło jak po maśle, nawet jeśli czasem szło po lodowej grudzie. Biegało się nie za lekko, bo wiadomo, sorry, klimat i zima. Forma jednak rosła, tętno spadało i już cieszyłam się na przeudany bieg maratoński w kwietniu.
Aż tu nagle, parę dni po Falenicy pobiegniętej dość nieźle w temp. minus 15, w domu zapanowała grypa i po chwili mnie też złapała w szpony. Tak bardzo starałam się jej nie dać (o rety, przepada mi znów trening!), że jak tylko poczułam powrót jakiejkolwiek mocy, ruszyłam z bieganiem. Błąd, błąd, błąd!
Oszczędzę detali, bo to nic ciekawego, ale ostatecznie skończyłam zdiagnozowana jako pacjentka z "poinfekcyjną nadreaktywnością oskrzeli" czyli lekko przyduszona astmatyczka. I wpadłam z deszczu pod rynnę, bo z jednej strony uniknęłam antybiotyku na ohydny kaszel i katar, ale z drugiej dostałam malutki kolorowy inhalatorek pełen kortykosteroidów.
Rączki zaczęły się trząść, puls jakoś tak skoczył i tylko faktycznie kaszel minął. Czyli w sumie zadziałało - piona Pani Doktor! Jednak wbrew twierdzeniom pani doktor, mimo że to sterydek do wdychania i nowej generacji, uruchomił on małą lawinkę niepożądanych historii czyli np. wzrost tętna i wzrost apetytu. O ile z apetytem da się świadomie walczyć, co czyniłam, o tyle z rosnącym tętnem ja walczyć nie umim. No więc postanowiłam odstawić tego syfa licząc, że skoro już po kaszlu, to jestem zdrowa.
Terefere! Odstawiłam i niedługo potem zaczęłam odbywać treningi pt. "Siostro, tlen!". Brakowało oddechu. A jak brakowało oddechu to i tętno rosło - i koło się zamknęło. 165-170 (!) uderzeń przy rozgrzewkowych kilometrach w tempie 6:20, to chyba nie jest dobry prognostyk na maraton :) Na dobitkę nowe wyniki z badania krwi pokazały u mnie aktualny brak zapasów żelaza. Wyszło z magazynu i już. (Badajcie ferrytynę, samo żelazo może być w normie i łatwo przeoczyć problem).
Zawzięta jednak sztuka ze mnie, więc plan biegowy realizowałam nawet podczas wyjazdu na narty. Treningi z ostatniego tygodnia zrobiłam prawie w 100% padając jak trup na wyro po każdym dotarciu do domu. 69 kilometrów w tydzień, czyli jak dla mnie rekordowy kilometraż przy ... rekordowo beznadziejnym samopoczuciu. Wiecie jak to wkurza, kiedy 2-kilometrówka, którą rok temu łykało się w 4:45 na względnym luzie, teraz wchodzi na siłę w 5:05 przy tętnie 163?? Jak dobija fakt, że na 20-tym kilometrze rozglądam się za tlenem, podczas gdy rok temu hasałam o tej porze co tydzień 26-28 kilosów. Człowiek chce tupać, krzyczeć i bluzgać.
Czuję bezsilność. Bo zrobiłam wszystko co mogłam, żeby się przygotować do Rotterdamu. Sprawy natomiast wymknęły się spod mojej kontroli. Gdyby to jeszcze był leń, spadek motywacji czy coś tam. Ale nie - motywacja była 10/10, natomiast teraz właśnie, kiedy czuję, że nie nadrobię lutego i tąpnięcia formy, motywacja zaczyna lekko zachodzić mgłą.
30 dni to bardzo mało, żeby poprawić sytuację, będę jednak walczyć. Pobiegnę warszawską połówkę treningowo (może z butlą tlenu na plecach ;-)), a maraton... no cóż chorąży na start zdąży, a co będzie na trasie, to się okaże. Na szczęście jakoś mi przybyło dystansu do tego całego biegania i nie wyrwę sobie wszystkich włosów ze łba, jak nie zrobię życiówki. Przecież to tylko bieg, przecież to wyzwanie, które tylko ja sama sobie postawiłam, przecież świat się nie zawali, jak dobiegnę 15 czy ileś tam minut później, albo dojdę.
No i zawsze pozostaje wrześniowy MW na poprawę :)
Gdyby nie było niewiadomej, to by nie było wyzwania :-) Pobiegniesz na tyle, na ile będziesz mogła, a nuż Rotterdam pozytywnie Cię zaskoczy wynikiem!
OdpowiedzUsuńNo coś w tym jest! W sumie lubię niewiadome, a czeka mnie "terra incognita" :)
UsuńNo tak, rzeczywiście jest problem. Ja miałem bardzo podobnie - za szybko odtrąbiłem zwycięstwo nad kaszlem i o mały włos miałbym też taki problem z oskrzelami. Udało się jakoś psim swędem tego uniknąć.
OdpowiedzUsuńTrochę cię pocieszę że skoro tętno było wysokie a tempo trochę wolniejsze to i tak dużą część pracy zrobiłaś - nie będzie tak źle. jak został miesiąc to spokojnie tydzień można mocno potrenować, potem to już trzeba powoli ograniczać się.
Do zobaczenia na warszawskiej połówce!
No właśnie się zastanawiam nad tym. Niby tak - treningi na zmęczeniu procentują, ale chyba wtedy gdy przystąpisz do docelowego startu w dobrym stanie. Jeśli mi się uda to może faktycznie będzie moc. Jeśli się nie wydobędę z "zadyszki" i HRmax, będzie dalej człapanie :)
UsuńCzasem kurde los płata figle... :) Mam nadzieję, że będzie tak jak Emilia pisze - R. Cię miło zaskoczy:)
OdpowiedzUsuńAno, przekażesz mi trochę pozytywnych wajbrów podczas pasta party w R. mam nadzieję (bo rozumiem że Polen Gruppen meeting robimy) :)
UsuńCzytam i nie wierzę.. właściwie opowiadasz moją historia ciągnąca się od połowy grudnia..
OdpowiedzUsuńróżni się drobnymi szczegółami, może mniej drobny jest taki, że miałam też zawalone zatoki i kolejny steryd do nosa.. (nie chciałam brać kolejnej serii antybiotyku, którą lekarz mi wcisnął), a po skończeniu pierwszego antybiotyku za radą mądrzejszych, miałam 10 dni przerwy od biegania (i w-f).
Pierwsze biegi chciałam robić z inhalatorem..
Marzę, że chociaż zbliżę się do życiówki na połówce z ub. r. Dasz radę, co wytrenujesz, będzie Twoje :) Na chorobę nie mamy wpływu, i już.
To piąteczka :) Będziemy walczyć na połówce. A Ty już wyzdrowiałaś?
Usuń:) Odstawiam powoli wziewne, zatoki prawie przeszły, ale.. jeśli chociaż zbliżę się do wyniku z ub.r. połówki, będzie super.. szczerze w to dzisiaj wątpię:) E.R.
UsuńNie skreślaj maratonu przed startem. Różnie jeszcze może być z formą, z jeden strony wiele nie nadrobisz, z drugiej - może jej pokłady dadzą o sobie znać na zwodach. Ja ostatnio załamywałam ręce nad moimi lutowymi treningami, aż tu nagle nastąpiło wielkie bum. Nie chcę zapeszać, ale w kwietniu w Wiedniu może być jednak tak, jak sobie w grudniu założyłam.
OdpowiedzUsuńNiby najlepszy plan, to ten niewykonany w 100%, jednak czasem bywa i tak, że wszystko się sypie na całej linii... Życzę Ci, aby wynik maratonu był dla Ciebie miłą niespodzianką :)
OdpowiedzUsuńTak czy owak... Powodzenia!!!
OdpowiedzUsuń