Z wielkim bólem zasiadam do napisania tego posta, a z jeszcze większym od niego wstanę ;-) i to tylko przy pomocy rąk. Dlatego póki co, spokojnie sobie posiedzę i zdam raport z Biwaku Biegowego zorganizowanego przez
Obozy Biegowe w Górach Świętokrzyskich. Powiem tak - nie spodziewałam się że w ciągu 3 dni można zaprząc ludzi do zrobienia tylu rzeczy ze swoim ciałem i nie wierzyłam, że ja sama będę w stanie to zrobić. A jednak!
Od piątku do niedzieli pokonałam łącznie ok. 53 kilometrów (czyli tyle co normalnie w 1,5 tyg.), wyginałam ciało na ćwiczeniach siłowych, stabilizacyjnych i rozciągających pod okiem trenerki Agnieszki (Ewa wyżej te biodra!) i po raz pierwszy w życiu zaliczyłam bieg na orientację. Słyszałam od
Hanki, że treningi z Agnieszką i Olkiem to nie kaszka z mleczkiem, że ich obozy to hardcore, ale to był naprawdę dla mnie rzut na głęboką wodę - na szczęście w pięknych okolicznościach przyrody i wśród bardzo fajnych i tryskających humorem ludzi. No to po kolei:
PIĄTEK
Wpadliśmy z Wojtkiem do Jodłowego Dworu na ostatnią chwilę, tuż przed rozpoczęciem programu. Jeszcze się człowiek dobrze nie rozpakował, a dostał do ręki kettle'a co waży 10 kg i musiał nim machać albo z nim skakać. Tytułem wstępu do biegania odbyliśmy trening zwany "siłą statyczną".
Pod koniec drżały mi już nogi i marzyłam o fotelu, ale na biwaku opcji fotel nie było. Zamiast tego udaliśmy na "zabawę biegową" która zamknęła się liczbą 16 km. Zaczęło się od wbiegania na Święty Krzyż na różne sposoby - cwałem bocznym, tyłem, przodem itd.
Na górze pierwsze zadania z techniki czyli sprinty pod mini górkę, bieganie z rękami przed sobą, nad sobą i za sobą, a potem zbieg na łeb na szyję po kamienistym leśnym szlaku do przystanku we wsi. Stamtąd autobusem pojechaliśmy na bieżnię na stadionie i tu zabawy ciąg dalszy - skipy A i C, a potem tempówki czyli 5x200 m w trupa z przerwą w truchcie 400 m.
Żeby była motywacja Jacek zorganizował to na kształt sztafety i faktycznie dawałam z siebie wszystko. Kiedy wydawało mi się, że już nic więcej z siebie nie dam, ruszyłam razem z grupą na 7-kilometrowy powrót do domu, bynajmniej nie po płaskim. Droga wiodła po asfalcie, ale prawie cały czas z góry i pod górę.
Ekipa około 6 osób tzw. hardcorów dziarsko biegła bez zatrzymania, ale reszta, w tym ja, na co którymś podbiegu przechodziła do marszu, czego efektem były liczne komentarze mieszkańców wsi Podłysica -"Paniusiu gazu, bo tam już z przodu pogonili". Ano pogonili, co zrobić :) W hotelu chciałam się zaszyć pod kołdrą, ale znaleźli mnie, za frak wyciągnęli z łóżka i zawlekli do salki, bo okazało się że jeszcze w planie mamy ćwiczenia ze stabilizacji i rozciągania.
Przysiady na bosu, rolowanie na piłce i inne tortury. Do pokoju doszłam krokiem pingwina - sztywne nogi, krótka kadencja - i zaliczyłam zgon.
SOBOTA
Otworzyłam oczy, świeciło słońce, złote liście owiewał zefirek - piękny dzień na wycieczkę biegową.
Owszem piękny, ale pod warunkiem, że jesteś w stanie się przemieszczać. Po wstaniu okazało się, że nie bardzo jestem w stanie - bolał każdy mięsień - od palców stóp do okolic kręgosłupa, a dupa to jak kijem obita. Podobnie jak czwórki.
Najpierw autobus wywiózł nas do Bodzentyna, skąd mieliśmy za zadanie wrócić biegiem do domu - razem trasa miała ok. 22 km. Tym razem asfaltu raczej nie było, za to był las z kamienistą ścieżką, mega podbieg na Łysicę (622 m.n.p.) który pokonałam idąc bo wyglądał tak:
a potem dalszy bieg szczytami oraz po lesie aż do naszej kwatery. Po drodze mieliśmy 2 dłuższe postoje na pochłonięcie bananów, Snickersów itp. Znów nie wierzyłam, że na takim zakwaszeniu zrobię 22 km, a jednak jakoś poszło - do bólu faktycznie można się przyzwyczaić. No a poza tym była grupa. Sama to bym się zwinęła pewnie gdzieś pod drzewem i została, ale gdy masz przed sobą i za sobą kogoś kto biegnie, to po prostu musisz ciągnąć do przodu.
Było trochę marszu, kiedy płuca już wychodziły uszami, ale jednak ciągle posłusznie przemieszczaliśmy za trenerami. Wieczorem znów "salka tortur" jednak tym razem tylko rozciąganie, bez którego pewnie bym w niedzielę nie wstała. No i na koniec relaksik - ognisko z kiełbaskami i chmielo-tonikiem.
NIEDZIELA
Stan zakwaszenia bynajmniej się nie zmniejszył - schodząc po schodach rozważałam, czy tak wygląda dzień po maratonie, ale byłam jak z serialu "Gotowe na wszystko". Na zakończenie biwaku mieliśmy w planie znów ćwiczenia stabilizacyjne, bieg na orientację oraz cross-fit. Stabilizacja była lekko hardcorowa - ćwiczenia w parach, 6 stacji z gadżetami i znów izometryczne napięcia cielska, przy których trzeszczały ręce, nogi a oczy nie wierzyły, że ciało jeszcze może.
Trzeba jednak przyznać, że trochę to pomogło na mój stan bliski
rigor mortis i stawiłam się dziarsko na odprawę przed biegiem na orientację. Mieliśmy biec w parach, znaleźć ukrytych 6 puszek i odpowiedzieć na schowane w nich pytania. Limit czasu 3 godziny. Punkty na plus za puszki i pytania, punkty na minus za spóźnienie na mecie. Utworzyliśmy z Wojtkiem małżeński "Sajłon-team" i (nie wierzę!) biegiem ruszyliśmy na Górę Święty Krzyż. Człowiek to jest jednak dziwna istota - jak ma cel, to uruchamia skądś tam jakieś rezerwy i zapasy na czarną godzinę. Do pierwszej puszki mąż mnie poprowadził na łeb na szyję oraz na czworaka przez pokrzywy po pas, spróchniałe pnie, wystające korzenie, więc zapowiadało się, że będzie lekki ekstrem oraz wrócę z wyjazdu co najmniej pokiereszowana. Na szczęście potem było już mniej rzeźnicko i tam gdzie się dało, biegliśmy.
Wojtek rewelacyjnie nawigował, chociaż to był nasz pierwszy bieg na orientację i w efekcie znaleźliśmy wszystkie puszki, odpowiedzieliśmy na pytania i po 2 godz. i 27 min., podczas których zrobiliśmy 14,5 km, zameldowaliśmy się na mecie. Sądziliśmy, że połowa ludzi już wróciła. Ku naszemu zdziwieniu nasz zespół był pierwszy, a kolejny przybył pół godziny później. Ostatecznie okazało się, że wygraliśmy ten bieg :) Pełni euforii wciągnęliśmy jeszcze pożegnalny żurek i pojechaliśmy do Warszawy. Mój pracodawca "uratował mnie" przed dorżnięciem się na cross-ficie zapewniając mi solidną dawkę pracy na koniec weekendu.
Biwak był pierwszoklaśny - zobaczyłam, że granice mojej mocy tkwią dalej niż mi się zdawało, pobiegałam po pięknych górach i lasach, poznałam super ludzi i nakręciłam się na bieganie w terenie. Mówiąc krótko - polecam wszystkim Państwu!
foto:
www.obozybiegowe.pl; własne