1. dzień – Rajd Katalonii i aklimatyzacja
Po 2-krotnym odwołaniu lotu przez wulkan, nasz limit pecha wyczerpałyśmy, więc teraz mogło być tylko lepiej. I było. W „rent a car” zamiast pierdziawki Peugot 107 dostałyśmy w tej samej cenie nówkę VW Polo 1.4. Jak się potem okazało na zakrętach-agrafkach i 45-stopniowych podjazdach to był dar losu, gdyż silnik 0.9 zarżnęłybyśmy chyba po 2 dniach.
Nie mając GPS-a tylko oldskulową mapę wielkości flagi państwowej dość szybko ustaliłyśmy, że drogi w Hiszpanii są muy bueno, ale ich oznaczenia są do de. Jednak jako dzielny zespół kierowca + pilot dotarłyśmy trasą, w pobliżu której wiedzie co roku Rajd Katalonii do obłędnie pięknej doliny i wsi Margalef na którą składa się: 1 skalny raj, 1 refugio, 1 hotelik z knajpą i 1 przystanek.
Zlepieńcowe skały mają kształt wielkich buł z dziurami. Dziury bywają mile głębokie, ale czasem są zwodniczo płytkie i paluszki z nich wypadają. Lekkim zaskoczeniem jest to, że pierwsze punkty asekuracji wkręcone są na min. 3 m wysokości. Dodatkowe emocje gratis.
2. dzień – W skalnym raju
Po nocy spędzonej w 24-osobowej sali w schronisku (na szczęście zajętej tylko przez parę osób)
ruszyłyśmy w skałki. Cały dzień upłynał nam w rejonie łatwych dróg Can Llepafills, który jest „górnym piętrem” hardcorowego El Laboratori – czyli miejsca, gdzie swoje extrema robią giganci wspinu jak np. Chris Sharma.
Jego projekt drogi "First round, first minute" o wycenie 9b to jakiś kosmos przeczący prawom grawitacji i wymagający stalowych szponów. My zrobiłyśmy 7 łatwych dróg i zakończyłyśmy dzień zimnym browarkiem Estrella, który stał się miłą tradycją tego wyjazdu.
3 dzień – Nad kaplicą
Jordi Pou – super gość, który prowadzi refugio, obija drogi w skałach, doskonale gotuje, a psa na spacer wyprowadza jadąc samochodem (pies grzecznie równa do lewego koła), polecił nam sektor skał nad kaplicą Ermita Sant Salvador. Dojazd znowu po super stromych, wąskich i krętych dróżkach, potem podejście z plecakiem po krzakach i małej, pnącej się w górę ścieżce. A tam - co za widoki, co za formacje!
Byłyśmy kompletnie same więc skał do wyboru do koloru. Ja po raz 1-szy prowadziłam tak długą bo ponad 20-metrową drogę 6a.
Pod koniec "portki pełne", noga telegrafuje, ale dało radę. Jedynym problemem było tam słońce prosto w łeb przez cały dzień, co mnie wykańczało, w przeciwieństwie do Magdy, która w wolnych chwilach łapała jeszcze heban - twardzielka. W lecie chyba nie da się tam wspinać.
4. dzień – Ewa, Magda, Barcelona
Dzień odpoczynkowy spędziłysmy wykańczając się zwiedzaniem Barcelony. Powinnyśmy leżeć z nogami do góry i sie restować, ale wtedy nie obejrzałybysmy Parku Gaudiego, Sagrady Familii, odjechanego domu La Pedrera, czy bazaru La Bouqeria gdzie sprzedają owoce, warzywa, ośmiornice i nawet kozie łby z oczami, brr!. Na zapleczu bazaru w małej knajpce wsunęłyśmy obowiązkowe tapas i Paellę najeżoną muszlami i krewetkami, po której dostałam skrętu kiszek.
Jeśli chodzi o akcenty biegowe: w Barcelonie biega straaasznie dużo ludzi. Wieczorkiem jadąc główną ulicą Av.Diagonal widziałyśmy dosłownie co chwila kogoś truchtającego w krótkich majtach, równie dużo biegaczy atakuje wzgórze parku Gaudiego, gdzie trzeba już mieć nie lada kondycję, żeby wytrzymać w upale. Ale np. dwie babeczki-maratonki (sądząc po figurze) biegły sobie pod górę i konwersowały. Szacun!
Do refugio wracałyśmy autostradą i wszystko szło w porzo do momentu aż dotarłyśmy do lokalnych dróg. Ich oznaczenia stały się jasne tylko dla wtajemniczonych, np. droga C-12 nagle i wbrew mapie zamieniała się w C-13. Klnąc soczyście dotarłyśmy jednak do naszego schronu.
5. dzień – Sprawności harcerskich na mundurku przybywa
Dni upływają nam w radosnych klimatach harcerskich -
- szukanie scieżek na intuicję, przedzieranie się przez krzaki pod skały, kanapki na obiad na ziemi wśród krzaków i mrówek, a wieczorem kolacja na palniku gazowym Primus. Tylko pijemy więcej niż harcerze i nasz zapas win hiszpańskich z półki cenowej 2-3 EUR sucesywnie się zmniejsza. Dziś zaliczyłyśmy dla odmiany piknik nad tamą w szuwarach z widokiem na rzekę płynącą kanionem przez Margalef.
Co do wspinania to robimy po ok. 7 dróg dziennie w przedziale 5-6a+, przy czym z ostatniej schodzimy przed 20:00. Wbrew pozorom skała z dziurami nie tnie palców, więc nie obklejamy się plastrem, a nasze rączki wyglądają lepiej niż po treningu na sztucznej ściance.
6. dzień - Mont-ral czyli katalońska Jura
Zdecydowałyśmy się na zmianę miejscówki, żeby poznać chociaż jeszcze jeden rejon skalny. Po kolejnym "Rajdzie Katalonii" w naszym Polo WRC dotarłyśmy do Mont-ral. Cel: Torra Negra. Od parkującego obok Hiszpana dowiadujemy się że do tej skały „it’s just a 5 minute walk”. Miny szybko nam jednak rzedną. Okazuje się że jest to 5 minute walk prawie pionowym wyschniętym korytem górskiego potoku, więc spadamy pod skałę prawie na łeb na szyję. Poza tym po raz 1-szy spotykamy niezły tłumek wspinaczy. Sama skała przypomina jurajską – szarą, wapienną, co budzi zdecydowane zdegustowanie u Magdy, która od razu zaczyna tęsknić za Margalefem.
Zaczynamy od super łatwej drogi, ale topo otrzega, że pierwsza wpinka jest dość wysoko. Faktycznie „dość” wysoko – około 4 metrów nad ziemią. Tylko czekać, aż trafimy na drogi jednowpinkowe czyli z pierwszym spitem pod stanowiskiem zjazdowym. Mi się zaczyna tu w miarę podobać, drogi są trochę bulderowe, można się ciekawie powstawiać no i nie jest ślisko jak na Jurze. A ze skały widać całą dolinę i w tle daleko Morze Śródziemne! Tym razem piknikujemy na półce skalnej w towarzystwie czerwonych mrów, które na szczęście nas nie podgryzają.
7. dzień – Vamos a la playa
Nasze paluszki są jednak zdarte i samo dotknięcie szorstkiej skały boli, bo mamy zrobionych prawie 30 dróg wspinaczkowych, więc postanawiamy już dać na luz i wykąpać się w Morzu Sródziemnym. Jedziemy do Barcelony, znowu klniemy na oznakowania dróg, na szczęscie Hiszpanie to super mili ludzie i nie tylko mówią gdzie skręcić, ale też proponują jechanie za nimi na właściwą drogę. (Następnym razem bez GPS się nie ruszamy!) W końcu po południu trafiamy na plażę, która podobno miała być ładna i pusta, a jest zawalona hiszpańskimi rodzinami i pijanymi angolami.
Morze jednak jest ciepłe i błękitne, więc po moim ulubionym mojito, idę pływać. Jest super! Wieczorem szlajamy się z Magdą po gotyckiej dzielnicy Barri Gotic, aż lądujemy w knajpie, gdzie w ramach poznawania kuchni hiszpańskiej zjadamy burritos i enchiladas z fasolą, guacamole oraz nachos ;-) Meksykańskie specjały jakoś lepiej nam jednak służą niż paella, bo bez kłopotów gastrycznych spedzamy ostatnią noc w Hostelu Centric. Poranna wycieczka na aeropuerto kończy niestety, chlip, chlip, nasz zdecydowanie za krótki wyjazd wspinaczkowy.
Ogólnie mowiąc był to jeden z tych niezapomnianych wyjazdów, udanych od początku do końca. Obyło się bez kontuzji, nieźle w kość dostały nasze kolana – głównie chyba od ciągłego łażenia z plecakami w górę i w dół, ewentualnie stania pod skałą albo wspinania. Finansowo zamknęłyśmy się ze wszystkim (samolot, samochód, benzyna na 900 km, spanie, jedzenie, picie, zwiedzanie i dodatkowe atrakcje) w 1800 zł/os.. I powiem bez wahania że warto było. Ja już wstępnie rozmyślam, w jakim terminie wrócić do Margalef za rok.
Wow - piękna wycieczka! Warto było poczekać cierpliwie ;)
OdpowiedzUsuń