![]() |
Kirkefjord (30-ty km mojej trasy, dzień 1.) fot. Olaf Berntsen |
Blog o bieganiu w damskim wydaniu. Po mieście, po lesie i górach - wszędzie, byle do przodu...i w górę :)
poniedziałek, 5 marca 2018
niedziela, 18 lutego 2018
wtorek, 16 stycznia 2018
Krościenko 3 w 1 czyli relacja z Triady Zimowej 2018
Jeden wyjazd, trzy biegi.
Trzy pasma górskie w jeden weekend.
Owszem, można na Triadę spojrzeć z ekonomicznego punktu widzenia, ale oprócz tego, że w takim aspekcie wizyta w Krościenku się całkiem opłaca, to przede wszystkim Etapowa Triada "opłaca się" w aspekcie sportowym.
Jest to po prostu bardzo fajny test wytrzymałości biegowej i umiejętności rozłożenia sił. Można sobie wybrać dystans Ultra i wtedy w 2 dni robi się 60 km a można i mniejszy czyli Maraton, w ktorym do pokonania w tym czasie jest 45 kilosków. Co wybrałam ja? Naturalnie ultra.
Program imprezy jest taki:
Sobota rano: Etap I - pasmo Gorce - Bieg 16 km
Sobota wieczorem: Etap II - pasmo Pieniny - Bieg 11 km
Niedziela rano: Etap III - pasmo Beskid Sądecki - Bieg 33 km
Razem: 60 km
Pierwszy raz byłam na takiej etapówce i powiem że i ucieszyło i dało nieźle w kość :) Niby dystanse nie duże, ale jak się to zsumuje i doda zakwasiki, które po każdym biegu zaczynały podgryzać czwóry i łydki, to łatwa zabawa to nie było. A poszło mi tak:
Etap I - Wycieczka na wieżę z miasteczka
Początek mieliśmy bajkowy - pełne słońce, lekkie ciepełko. Śniegu na dole ni widu ni słychu, ale organizatorzy obiecali nam go na szczycie. A profit trasy Gorcowej jest prosty - dryb, dryb na szczyt i potem rura w dół. I tak w to tym słoneczku (psia mać!) zaczęło się znojne pochodzenie na Lubań 1220 m npm. W eleganckim tramwaju, bo nie za bardzo było jak wyprzedzać, a przecież ludzi sznur. Kiedy dotarliśmy na szczyt okazało się, że w ramach atrakcji dodatkowych mamy zameldować się na wieży widokowej czyli w gratisie dostaliśmy trochę schodów do zrobienia. Było jednak warto, bo z góry widoki takie, że kopara opadała, a duch rywalizacji u zawodników zamierał. Ręce same sięgały po telefony i a to selfiaczki, a to panoramy. Co tam czas, co tam rywale! Migawki strzelały jak na powitaniu celebryty na Okęciu. Pstrykałam i ja, ale się ogarnęłam w końcu i rozpoczęłam bieg w dół, w dół, w dół. Najpierw po śniegu, mięciutkim, bezpiecznym i fantastycznym, a na końcu po stromej asfaltowej drodze, gdzie moje stopy obute w klockowate Mud Clawy błagały o koniec tego odbijania pięt. Finisz jednak był szybki - 3:45-3:50 min/km i warto było przycisnąć dla tego fajnego pędu w dół.
Wynik po etapie: K open - 19 (czas 2:00:34)
No dobra, niby wszystko dalej się potoczyło jak to na zawodach górskich, z tym małym wyjątkiem, że kolejne bieganie czekało nas już za 6 godzin. Co jeść? Kiedy jeść? Leżeć? Chodzić? Pić piwo, nie pić piwa? O takie dylematy. Z racji oblężenia jedynej pizerii w mieście - ja i moja ekipa dostaliśmy pizzę dopiero na 2 godziny przed startem i to było zdecydowanie malo rozsądne, bo na starcie Etapu II stanęłam z Parmą i Rucolą w żołądku.
Etap II - Mini Błotowyna - K open - 27 (wynik 1:14:02)
No więc, jak już wspomniałam w towarzystwie Parmy i Rucoli stanęłam przed kolejną bramą startową. W brzuchu kamień, w sercu niepokój, w rękach nakładki na lód, bo na Fejsie organizatorzy trąbili że ślisko. Byłam gotowa poświęcić te 30 sekund i ubierać się w nie trasie w razie braku tarcia. Okazuje się że raczkom zrobiłam wycieczkę, bo nie przydały się ani na chwilę. Bardziej na miejscu byłyby jakieś waterproofy, ponieważ zbieg z górki (również w tłumie) był jak szarża stada koni przez błotnisty jar. Maź ponad kostki, do tego kałuże, a na dole na drugim kółku taka ślizgawica ale z błota, że zaliczyłam klapen-dupen. Ogólnie biegło mi się tak sobie, trasa jakoś nie porwała mnie swoją urodą, smog z krościankowskich chałup nie pomagał i ostatecznie dobiegłam w średniej przyzwoitości czasie. Myślami byłam już na jutrzejszej Prehybie.
Etap III - Prehybo cóżeś mi krwi napsuła K Open - 10 (4:22:38)
Poranek przywitał mnie pierwszymi zakwasami łydek i czworogłowych oraz zamglonym niebem. Oj, nie będzie selfiaczków w blasku słońca. Za to we mnie zrodziło się poczucie, że muszem wziąć dupę w troki i pobiec to godnie. Czyli jednym słowem nie ociągać się tak jak na wieczornej rundzie. Wyjęłam z plecaka nakładki, zmniejszyłam ilość wody (będą 2 punkty z wodą), ubrałam się lekko i nawet wzięłam kije (dobry ruch to był, oj dobry!).
Trzy pasma górskie w jeden weekend.
Jest to po prostu bardzo fajny test wytrzymałości biegowej i umiejętności rozłożenia sił. Można sobie wybrać dystans Ultra i wtedy w 2 dni robi się 60 km a można i mniejszy czyli Maraton, w ktorym do pokonania w tym czasie jest 45 kilosków. Co wybrałam ja? Naturalnie ultra.
Program imprezy jest taki:
Sobota rano: Etap I - pasmo Gorce - Bieg 16 km
Sobota wieczorem: Etap II - pasmo Pieniny - Bieg 11 km
Niedziela rano: Etap III - pasmo Beskid Sądecki - Bieg 33 km
Razem: 60 km
Pierwszy raz byłam na takiej etapówce i powiem że i ucieszyło i dało nieźle w kość :) Niby dystanse nie duże, ale jak się to zsumuje i doda zakwasiki, które po każdym biegu zaczynały podgryzać czwóry i łydki, to łatwa zabawa to nie było. A poszło mi tak:
Etap I - Wycieczka na wieżę z miasteczka
Wynik po etapie: K open - 19 (czas 2:00:34)
Etap II - Mini Błotowyna - K open - 27 (wynik 1:14:02)
No więc, jak już wspomniałam w towarzystwie Parmy i Rucoli stanęłam przed kolejną bramą startową. W brzuchu kamień, w sercu niepokój, w rękach nakładki na lód, bo na Fejsie organizatorzy trąbili że ślisko. Byłam gotowa poświęcić te 30 sekund i ubierać się w nie trasie w razie braku tarcia. Okazuje się że raczkom zrobiłam wycieczkę, bo nie przydały się ani na chwilę. Bardziej na miejscu byłyby jakieś waterproofy, ponieważ zbieg z górki (również w tłumie) był jak szarża stada koni przez błotnisty jar. Maź ponad kostki, do tego kałuże, a na dole na drugim kółku taka ślizgawica ale z błota, że zaliczyłam klapen-dupen. Ogólnie biegło mi się tak sobie, trasa jakoś nie porwała mnie swoją urodą, smog z krościankowskich chałup nie pomagał i ostatecznie dobiegłam w średniej przyzwoitości czasie. Myślami byłam już na jutrzejszej Prehybie.
Etap III - Prehybo cóżeś mi krwi napsuła K Open - 10 (4:22:38)
Poranek przywitał mnie pierwszymi zakwasami łydek i czworogłowych oraz zamglonym niebem. Oj, nie będzie selfiaczków w blasku słońca. Za to we mnie zrodziło się poczucie, że muszem wziąć dupę w troki i pobiec to godnie. Czyli jednym słowem nie ociągać się tak jak na wieczornej rundzie. Wyjęłam z plecaka nakładki, zmniejszyłam ilość wody (będą 2 punkty z wodą), ubrałam się lekko i nawet wzięłam kije (dobry ruch to był, oj dobry!).
W pochmurny tym razem poranek rozpoczęliśmy mozolne zdobywanie Dzwonkowki i Prehyby. Całkiem strome te podejścia a i cały bieg trzyma prawie do końca bo na 7 km przed metą była taka sztajfa, że mogę mówić o małym kryzysie, jaki mnie tam dopadł. Szczególnie, że z planu wypadł 1 punkt zywieniowy bo auto organizatorów zaparkowało po drodze w rowie, a więc goodbye Coca-colo. I szczególnie, że tam wyprzedziła mnie goniąca moje plecy koleżanka oddalając się pod górę na takim luzie, że straciłam na chwilę wiarę w siebie. Na szczęście moc jakoś powróciła i udało mi się dziarsko zbiec w stronę mety.
Całą Triadę zakończyłam na miejscu 10. w K open i jestem całkiem zadowolona, bo chociaż zakwasy były, to widać że wytrzymałości w działaniu na zmęczeniu mam sporo.
Ogólnie bardzo polecam Triadę. Kto nie chce czekać do zimy, może ja sobie pobiec w lecie, bo jest też taka edycja.
A ja tymczasem zabieram się do ostrej roboty treningowej, bo wytrzymałość, jaką mam w tej chwili, to pewnie z 10% tego, czego będę potrzebować w lipcu.
czwartek, 28 grudnia 2017
niedziela, 17 grudnia 2017
Subskrybuj:
Posty (Atom)