Trzy pasma górskie w jeden weekend.
Jest to po prostu bardzo fajny test wytrzymałości biegowej i umiejętności rozłożenia sił. Można sobie wybrać dystans Ultra i wtedy w 2 dni robi się 60 km a można i mniejszy czyli Maraton, w ktorym do pokonania w tym czasie jest 45 kilosków. Co wybrałam ja? Naturalnie ultra.
Program imprezy jest taki:
Sobota rano: Etap I - pasmo Gorce - Bieg 16 km
Sobota wieczorem: Etap II - pasmo Pieniny - Bieg 11 km
Niedziela rano: Etap III - pasmo Beskid Sądecki - Bieg 33 km
Razem: 60 km
Pierwszy raz byłam na takiej etapówce i powiem że i ucieszyło i dało nieźle w kość :) Niby dystanse nie duże, ale jak się to zsumuje i doda zakwasiki, które po każdym biegu zaczynały podgryzać czwóry i łydki, to łatwa zabawa to nie było. A poszło mi tak:
Etap I - Wycieczka na wieżę z miasteczka
Wynik po etapie: K open - 19 (czas 2:00:34)
Etap II - Mini Błotowyna - K open - 27 (wynik 1:14:02)
No więc, jak już wspomniałam w towarzystwie Parmy i Rucoli stanęłam przed kolejną bramą startową. W brzuchu kamień, w sercu niepokój, w rękach nakładki na lód, bo na Fejsie organizatorzy trąbili że ślisko. Byłam gotowa poświęcić te 30 sekund i ubierać się w nie trasie w razie braku tarcia. Okazuje się że raczkom zrobiłam wycieczkę, bo nie przydały się ani na chwilę. Bardziej na miejscu byłyby jakieś waterproofy, ponieważ zbieg z górki (również w tłumie) był jak szarża stada koni przez błotnisty jar. Maź ponad kostki, do tego kałuże, a na dole na drugim kółku taka ślizgawica ale z błota, że zaliczyłam klapen-dupen. Ogólnie biegło mi się tak sobie, trasa jakoś nie porwała mnie swoją urodą, smog z krościankowskich chałup nie pomagał i ostatecznie dobiegłam w średniej przyzwoitości czasie. Myślami byłam już na jutrzejszej Prehybie.
Etap III - Prehybo cóżeś mi krwi napsuła K Open - 10 (4:22:38)
Poranek przywitał mnie pierwszymi zakwasami łydek i czworogłowych oraz zamglonym niebem. Oj, nie będzie selfiaczków w blasku słońca. Za to we mnie zrodziło się poczucie, że muszem wziąć dupę w troki i pobiec to godnie. Czyli jednym słowem nie ociągać się tak jak na wieczornej rundzie. Wyjęłam z plecaka nakładki, zmniejszyłam ilość wody (będą 2 punkty z wodą), ubrałam się lekko i nawet wzięłam kije (dobry ruch to był, oj dobry!).
W pochmurny tym razem poranek rozpoczęliśmy mozolne zdobywanie Dzwonkowki i Prehyby. Całkiem strome te podejścia a i cały bieg trzyma prawie do końca bo na 7 km przed metą była taka sztajfa, że mogę mówić o małym kryzysie, jaki mnie tam dopadł. Szczególnie, że z planu wypadł 1 punkt zywieniowy bo auto organizatorów zaparkowało po drodze w rowie, a więc goodbye Coca-colo. I szczególnie, że tam wyprzedziła mnie goniąca moje plecy koleżanka oddalając się pod górę na takim luzie, że straciłam na chwilę wiarę w siebie. Na szczęście moc jakoś powróciła i udało mi się dziarsko zbiec w stronę mety.
Całą Triadę zakończyłam na miejscu 10. w K open i jestem całkiem zadowolona, bo chociaż zakwasy były, to widać że wytrzymałości w działaniu na zmęczeniu mam sporo.
Ogólnie bardzo polecam Triadę. Kto nie chce czekać do zimy, może ja sobie pobiec w lecie, bo jest też taka edycja.
A ja tymczasem zabieram się do ostrej roboty treningowej, bo wytrzymałość, jaką mam w tej chwili, to pewnie z 10% tego, czego będę potrzebować w lipcu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz