Zacznę od krótkiego marudzenia. Jak się okazuje, lutowa grypa cofnęła mnie trochę w rozwoju i niestety porównując z rokiem 2013 jestem daleko w tyle (czyt. w dupie) z przygotowaniami do Rotterdamu w kwietniu. Mniejsze kilometraże miesięczne, brak długich wybiegań powyżej 20 km). Oj, będzie grubo z robotą w tym miesiącu. Rok temu przebiegłam w marcu 262 km, ile będzie teraz?)
No i właśnie dlatego postanowiłam nie odpuszczać biegania podczas pobytu na nartach i nadrabiać stracony czas. Ogólnie podsumowując wyjazd był zajebisty, chociaż dwa początkowe zonki mogły sugerować, że będzie inaczej.
Zonk nr 1 - po wyciągnięciu na stoku butów narciarskich z torby okazało się że to NIE MOJE buty, tylko starszego syna, który z nami nie pojechał. Aaaaaa! Na szczęście były o numer za duże, co w sumie było lepsze, niż gdyby były za małe. Ale latająca noga w bucie, gdy musisz cisnąć na język i trzymać krawędź to nie jest szczyt marzeń. Zakładałam więc codziennie 2 pary mega-grubych skarpet.
Zonk nr 2 - pierwszego dnia po nartach zasiedliśmy do zimnego piwka, które jak wiadomo najlepiej smakuje właśnie po nartach. Po paru łykach, skierowałam wzrok na butelkę, bo coś kurde nie grało. Napis "Alkohol frei" stał jak wół, ale jakoś ten drobiażdżek umknął uwadze Wojtka w austriackim sklepie. Dodam, że nabył sześciopak :)
Potem jednak okazało się, że pod względem narciarskim było super - słońce, śnieg i mnóstwo pozytywnej energii. Tyle, że aż którego dnia wzieliśmy się na stoku za smashingowanie pąpek.
Młody też postanowił dołączyć do Smashing Pąpkins |
Plan był ambitny - pąpki bez zdejmowania nart, ale skończyło się na robieniu ich po prostu w buciorach narciarskich, bo bez asekuracji słabo było z równowagą.
No ale miało być o bieganiu. Gdyby mi kiedyś ktoś przedstawił wizję: wracasz z nart, zmieniasz buty i ciuchy i wychodzisz na bieganie, popukałabym siebie albo jego w czoło. Tym razem jednak dokładnie tak było. Zrobiłam w sumie 3 treningi - 16,5 km, 12 km i 11 km, z podbiegami i przebieżkami. Wolałam wychodzić na trening od razu po nartach, bo chwila relaksu na łóżku albo co gorsza obiad groziły totalną degrengoladą i wyparowaniem motywacji.
Jak się szybko przekonałam, "Święty glut" czyli Heiligenblut :) to nie jest miasteczko stworzone dla zimowych biegaczy. Jedyna płaska droga była w 70% oblodzona, druga zaś wiodła raz w górę raz w dół. Początkowo zaczęłam biec tą drogą w dół, ale po paru kilometrach coś mnie tknęło, że w planach był nie bieg anglosaski, lecz spokojne wybieganie. Wróciłam więc pod górę windując tętno i desperacko wdarłam się na "Sonnblickloipe".
Pod lasem po lewej moje "Loipe" |
"Sonnblickloipe" czyli urocza 2,6-kilometrowa pętla pod lasem to trasa dla narciarzy biegowych, co znaczy że jest pokryta śniegiem, twarda, nie śliska i widokowa. Ma tylko jeden minus - tabliczki z napisem "Betreten verboten" i przekreślonym ludzikiem. Tylko więc czekałam, aż mnie dorwie jakiś pilnujący Ordnungu Austriak i będzie trzeba stamtąd spełdalać. O dziwo, nikt się nie przyczepił i nawet operator ratraka, który równał tę trasę podczas mojego biegania, nic do mnie nie miał. Tak więc oto zostałam biegaczką "narciarską" i mijając na trasie narciarzy biegowych odbywałam swój trening w pewnym poczuciu rozdwojenia jaźni (O matko, zgubiłam kije! Gdzie moje kije?)
Mimo tych różnych dziwacznych warunków, w Świętym Glucie biegało mi się naprawdę zacnie. Zdrówko wróciło. Wysokość 1300 m. npm nie zabijała i po powrocie (po 14 godzinach podróży i 6 godzinach snu) w całkiem niezłym stanie łyknęłam 20 kilosów w swoim wawerskim lesie. A teraz do roboty!
Rany - ale zazdroszczę Ci tych nart! Piękne widoki:)
OdpowiedzUsuńale tam pięknie! nic dziwnego, że aż cię energia roznosiła!
OdpowiedzUsuńCudne widoki - już nie mogę się doczekać na swój dwusuw! Pogodę mieliście włoską :)
OdpowiedzUsuń