wtorek, 31 maja 2011

12 nóg, 6 serc, 1 pałeczka i 1 cel czyli Ekiden

Chyba jestem ostatnia z drużyny z relacją z Ekidena, ale w końcu biegłam na ostatniej zmianie, więc porządek trzeba zachować :)

Trochę się powtarzam z tym tytułem posta, ale tym właśnie jest dla mnie Ekiden. Pierwszy raz napisałam to na Facebooku na godzinę przed startem, a teraz już 2 dni po, kiedy bitewny kurz opadł i można podsumować.

"Nasza machina"
 Bałam się tego Ekidena trochę, bo pierwszy raz w zawodach miałam pracować nie tylko na swój wynik, ale całej drużyny. A w drużynie każde ogniwo się liczy. Ja jako lecząca się z kontuzji nie czułam się specjalnie mocna, a nawet czułam się jak dość słabe ogniwo. Kiedy się zgłosiłam w styczniu do Ekidena, nie przewidywałam, że rehabilitacja tak się będzie ciągnąć i że będę musiała odstawić bieganie na jakiś czas w ogóle.

Szybki trening przekazywania pałeczki
  Chwile zwątpienia, kiedy chciałam zrezygnować z udziału odgonił nasz kapitan Bartek, który po prostu napisał mi, że biegnę i już, bo chodzi o zabawę. Dzięki mu za to, bo w przeciwnym razie ominęłoby mnie coś naprawdę wyjątkowego. Na co dzień biegamy, żeby pobić swoje życiówki, zmagamy się z samym sobą (z wyjątkiem tych oczywiście, ktorzy walczą o pudło), ale tu w sztafecie są wspólne cele i emocje. Wytwarza się tzw. "team spirit". A najlepsze jest to, że ten duch walki wytworzył się pomiedzy nami błyskawicznie, chociaż niektorzy z nas widzieli się po raz pierwszy w życiu. Znaliśmy się tylko z nicków i blogów w świecie wirtualnym, ale w realu zadziałaliśmy jak sprawna maszynka (napędzana kołami zębatymi naszych medali). Bieganie jednak łączy ludzi :)

Blog@cze a właściwie ezc@golB ;)
 
Na blogach Blog@czy są już fajne relacje z Ekidena, ale i ja dopiszę trochę własnych wrażeń. Organizacja biegu była według mnie bez zarzutu, miejsce fajne - tworzące piknikową atmosferę. Stroje czyli customowe koszulki z imionami i tytułami blogów na plecach - boskie (dzięki Bartek)! Co do trasy to jestem wdzięczna, że utworzono 5-kilometrową pętlę, a nie na przykład 2,5 km do powtórki 2 razy w przypadku biegnących na piątkę albo co gorsza 4 razy dla tych co na 10 km.  Była kręta, z nawrotami, ale też okoliczności przyrody dookoła bardzo miłe no i sporo spacerowiczów wokół, którzy fajnie dopingowali (dzięki Hanka za przybycie!).

Chwała Bogu, że na początku trasy nie dopingowali mnie Blog@cze, bo chłopcy mieli niezłe pomysły i fantazję - kiedy wracaliśmy po biegu wzdłuż trasy, zachęcili kogoś biegnącego z pałeczką drąc się "Chłopie rusz się, baba cię wyprzedza" albo "Nie poddawaj się, pokonasz ten kryzys" - tylko że koleś był jeszcze przed tablicą oznaczającą pierwszy kilometr biegu ;-) Zdążył wysapać, że na kryzys to jeszcze przyjdzie czas.

Ja biegłam na ostatniej zmianie (przeczytałam gdzieś, że na ostatnią daje się najmocniejszego zawodnika, więc nasza strategia była niestandardowa, ha ha ha) i przewidywałam czas 25:30, bo tak mi się udało pobiec testową piątkę tydzień wcześniej na treningu.  Pałeczki nie upuściłam (uff!), zmiana z Krzyśkiem wyszła bardzo dobrze i ruszyłam do przodu. Podczas biegu nie patrzyłam na czas, tylko kontrolowałam własną prędkość na podstawie footpoda.  Chciałam biec ok. 4:55 -5:05, bo wiedziałam że takie tempo mnie nie odetnie. Średnia prędkość z zapisu całego biegu wyszła 4:58, a na finiszu, kiedy usłyszałam mega doping chłopaków i męża Hankiskakanki obstawiającego ostatni zakręt moje tempo wzrosło do 3:37 (mam nadzieję że mój rehabilitant tego nie czyta, bo pozwolił mi biec tempem "na ukończenie" a najlepiej ok. 6:00 min/km).  Łącznie udało mi się pobiec 24:59 co mnie w sumie mile zaskoczyło.

No dobra, ta czarna już jest moja

Ostatnia prosta - ile fabryka dała!

 Oczywiście w porównaniu z wynikami chłopaków to jest prędkość żółwia, bo muszę przyznać że miałam zaszczyt znaleźć się w drużynie z ludźmi biegającymi w tempie jak dla mnie  "rakietowym".  Wszyscy członkowie sztafety dali z siebie wszystko, co pozwoliło nam wykręcić łącznie niesamowity czas 3:06 na dystansie maratonu i zająć 34-te miejsce na prawie 300 drużyn!!!

Kończąc dodam tylko, że bardzo się cieszę, że poznałam osobiście świetnych ludzi znanych do tej pory tylko z "wirtuala" i że nie zrezygnowałam z tej imprezy - naprawdę była wyjątkowa i oczywiście chciałabym powtórzyć za rok - tylko nie wiem czy nie trzeba będzie przejść wstępnych eliminacji i wybiegać jakiegoś minimum, bo chętnych pewnie będzie więcej :-)

Udało się! Team w komplecie po biegu



Zdjęcia: copyright by Hankaskakanka i Mauser :)

wtorek, 24 maja 2011

Skałkowy weekend 1-sza klasa

      Warto było poczekać :) Na cieplutką skałę przede wszystkim, gdzie nie grabieją paluszki u rąk i palce w butach. Tym razem był pełen wypas - weekendowy upał z lekką chmurką.
     Sobota upłynęła nam na skałach w lesie, gdzie skutecznie poucztowały sobie na nas komary (zanotowałam 4 ugryzienia na 1 kostce u nogi, w sumie na nodze 12). Na pierwszy ogień przystawiłam się do za trudnej drogi jak na rozgrzewkę po dłuższej przerwie i zgodnie z przewidywaniami nic z tego nie wyszło. Lekko się załamałam, ale nastrój był bojowy, a atmosfera budująca, więc potem było już tylko lepiej. Udało mi się nawet poprowadzić drogę "Dla Mileny" VI.1 FL  na Białym Psie (nazwa skały) co jest moim małym sukcesem :)
Potem dałam się zwieść pozorom - przyszło sobie trzech kolesi i zaczęli robić drogę "Gejsza" VI.2+. Wciągali ją jak to mówią nosem i wyglądało na to, że da się w nią wgryźć. Jednak po mojej próbie na Gejszy zrozumiałam, że wyceny dróg nie są po nic. VI.2+ to VI.2+ i mogę sobie o tym tylko pomarzyć na razie. To tak jakbym chciała nagle przebiec 5 km w 19 minut skoro biegam (a własciwie biegałam jak byłam w formie) w 24 min.

Niedziela za to była dniem odkrywania nowych miejsc - najpierw piękna skała "z okienkiem" o nazwie Okiennik :)

         Jest tam sporo trudnych dróg i nawet po raz pierwszy byłam świadkiem, jak dziewczyna robiła drogę VI.5+ co jeśli mówimy o skale w pionie lub przewieszeniu jest litą płytą, na której za chwyty i stopnie robią dziurki o głębokości np. 1,5 cm i wątłe ryski.  Tak więc szacun dla tej pani :-) jak się potem okazało zawodniczki KW Katowice. 
My (czyli ja, Magda i Włod) oscylowaliśmy za to tego dnia w granicach VI - VI.1 czyli dużo niżej, ale udało mi się poprowadzić w drugiej próbie fajny klasyk rejonu "Drogę Jungera" VI+.




Potem pojechaliśmy w kolejne nowe dla mnie miejsce czyli na Górę Birów, gdzie znajduje się stary gród. 
Góra Birów to ponoć jedno z najciekawszych miejsc na Jurze krakowsko-częstochowskiej. Ślady człowieka w tym miejscu pochodzą sprzed 30 tysięcy lat. W jaskiniach wokół góry znaleziono resztki obozowisk myśliwych, którzy polowali tutaj na renifery, nosorożce włochate, czy niedźwiedzie jaskiniowe :) Prawdopodobnie na przełomie XIII i XIV wieku szczyt góry został ufortyfikowany. Warowny gród strzegł granicy ze Śląskiem, który należał wtedy do Czech.Teraz trwa rekonstrukcja grodu i bram wjazdowych.



       My skupiliśmy się na atakowaniu szczytu góry jak prawdziwi najeźdzcy, germańscy ninja czyli nie przez bramę a po skalnych ścianach.


A skały były wysokie i można się było spocić. Po raz pierwszy zrobiłam drogę o długości ok. 30 metrów o ciekawej nazwie "Kiedy kobieta płacze". Najlepsza była rodzinka, która przyglądała się moim wysiłkom z tarasu widokowego usytuowanego na szczycie. "Tato, tato patrz, jak ta pani się wdrapuje" "O, faktycznie, po gołej ścianie idzie. Tu sobie stań synku, będziesz lepiej widział". Dobrze że nie rzucili mi banana w nagrodę i nie robili zdjęć ;-) 


Dodam na końcu, że główną motywacją do pokonania tych wszystkich trudności była jak zwykle niezawodna pizza w Żarkach (tym razem Mozzarella DOC na pół z Parma e Rucola), którą spożywałam ledwo podnosząc do góry ręce ze zmęczenia.

poniedziałek, 16 maja 2011

Pod lekką presją

Bardzo żałuję, że nie jestem starym góralem albo że nie mam szklanej kuli. Bo gdybym była albo miała, to nie liczyłabym jak głupia na poprawę pogody w weekend i wyjazd w skałki tylko normalnie zorganizowała jeden z biegów Polska Biega. A tak co? Ani skałek ani biegu :(
Na organizację biegu w ostatniej chwili się nie zdecydowałam, bo już w zeszłym roku było na wariackich papierach (co nie znaczy że nie fajnie), a teraz chciałam się dobrze przygotować. No cóż. Może zorganizujemy po prostu jakiś bieg etrampki.pl pewnego pięknego dnia.

W każdym razie w niedzielę zrobiłam sobie własne prywatne Polska Biega na dystansie 8 km. Jak wiadomo wznawiam bieganie po kontuzji i trzeba przyznać, że idzie to opornie.  Normalnie trochę jestem zaniepokojona, bo Ekiden blisko..coraz bliżej.  Tyle czasu do niego było niedawno, a tu zrobiło się nagle 2 tygodnie czyli jak na mój obecny stan chyba za mało :) Czy zdążę? Co chłopaki powiedzą jak osiągnę niebotyczny czas np. 27 min/ 5km?! Strach pomyśleć!

Sytuacja wygląda tak, że zgodnie z zaleceniami na każdym treningu zwiększam teraz długość czasu przebiegniętego bez przerwy odcinka i doszłam do 20 minut, a myślę, że jutro będzie 30. Problem polega jednak na tym, że wleczenie się przez 30 min w tempie 6:00 na niewiele się zda.
Ostatnio włączyłam więc po raz pierwszy od dawna interwały (2 x 10 min wolno + 3 x 5 min BNP (5:30/5:15/5:00). Pomijam to, że ducha prawie wyzionęłam :), ale co gorsza mięsień (wiadomo jaki) po treningu bolał i to solidnie.   No i jest dylemat - bo z jednej strony człowiek chce dać z siebie wszystko, a z drugiej strony wizja odnowienia się kontuzji gdzieś tam się czai.

Muszę być jednak dobrej myśli - w końcu sezon startów czas zacząć - Ekiden na pierwszy ogień, a po nim, Samsung Irena Run :). Zdecydowałam się pobiec w tym babskim biegu na Agrykoli, bo a) podoba mi się idea, b) podoba mi się trasa, c) podoba mi się dystans (5K).  Tak więc nie pozostaje nic innego jak przestać marudzić i brać się do trenowania. Jutro znów interwały, a po nich lody tzn. okłady z lodu :)
Te okłady bardzo się również przydają po zajęciach wspinaczkowych, bo ostatnio intensywność treningów mocno wzrosła i dziś prawie wyczołgałam się ze ścianki.  No ale w połowie czerwca jest w planach 7-dniowy wyjazd wspinaczkowy więc łoić trzeba, żeby forma była :)

ps. Odnośnie ścieżki nad Wisłą chciałam jeszcze tylko napisać, że byłam znów i z plusów zauważyłam ekipy  piekące kiełbaski przy własnych ogniskach albo na zamontowanych tam chyba przez miasto stanowiskach do grillowania, graczy w piłkę, plażowiczów, itd. co jest dla mnie fajne, bo widać że miejsce naprawdę zaczęło żyć.
Z minusów - bardzo nie podobają mi się rowerzyści, którzy po prostu zapieprzają po tej ścieżce i wypadają zza licznych zakrętów jak na zawodach MTB. Akurat byłam z dziećmi i przez godzinę musiałam chyba z 50 razy zawołać "Tomek uważaj rower!" :)

poniedziałek, 9 maja 2011

Ja Wisła, ja Wisła

Na niedzielny trening czekałam z niecierpliwością, bo wpadłam na pomysł, żeby sprawdzić nową trasę biegową czyli opisaną np. w Gazecie dziką ścieżkę wzdłuż praskiej strony Wisły. Pomysł zrealizować się udało i było to jedno z fajniejszych moich biegań ostatnimi czasy.

Ale do rzeczy: 
Godz. 9:00 rano
Pogoda: słońce, temp. ok. 15 stopni
Start: pod Mostem Łazienkowskim obok Klubu (chyba) Kajakarskiego. Samochód zostawiłam po drugiej stronie ulicy na Zwycięzców.


Od razu lokalizuję schludną ścieżkę otoczoną z obu stron eko-płotkiem i ruszam w stronę rzeki. Obok mnie przejeżdza patrol Straży Miejskiej na rowerkach co powoduje, że czuję się jakoś bezpieczniej. Na brzegu normalny przystanek promów firmowany przez ZTM (!) (żadnej kursującej jednostki akurat nie było) i skręt ścieżki, która od tej pory biegnie równolegle z nurtem rzeki.



Powiem wam że jest super! Można się poczuć jak daleko poza miastem (no może gdyby nie wyłaniające się co jakiś czas przęsła kolejnych mostów, ale to dodaje kolorytu). Jest ścieżka, są chaszcze, zwalone drzewa i jest w zasadzie dość dziko. Ćwierkające ptaki zagłuszają mi iPoda, więc wyciągam z uszu słuchawki i integruję się z przyrodą. Mijam paru rowerzystów i biegaczy oraz panów/panie z pieskami. Jest też po drodze plaża z leżakami i chyba boiskiem do siaty.
Nie zdążyłam zrobić zdjęcia żadnym biegaczom, więc to jest z Gazeta.pl

Można biec dalej, ale żeby sobie wyrobić pogląd na zmiany na obu brzegach rzeki, postanawiam przedostać się na drugą stronę. Biegnę Mostem Świętokrzyskim wspominając z łezką w oku półmaraton, a potem po odstaniu długich minut na światłach (tym razem w towarzystwie patrolu policji ;-D), zasuwam z lewej strony już betonowym i wcale nie dzikim nabrzeżem.  Tu też jest na swój sposób miło. Można na przykład zboczyć z drogi do Portu Wisła Pepsi czy tam Portu Pepsi Wisła, żeby pod sztuczną palmą wychylić browarek, pobujać dziecko na huśtawce, wspiąć się na ok. 8-metrową sztuczną ściankę i ogólnie rozerwać rodzinnie.  Jeśli nie ma takiej woli, można biec bulwarem dalej, znów aż do Łazienkowskiego przed którym mijamy wypożyczalnię kajaków.  Na rzece kajakarzy sporo, wiec jak widać da się - nie wiem tylko, czy amatorzy radzą sobie z bystrym nurtem.

Wracam Mostem Łazienkowskim wykonując w sumie prostokąt o długości ok. 6,7 km (oczywiście z przerwami jeszcze na marsz, wrr!) i jestem bardzo uradowana, że coś się zaczyna dziać nad Wisłą. Od dziecka lubię wodę i w każdym obcym mieście uwielbiam łazić po porcie, przystani, bulwarze, itd., więc mam nadzieję, że teraz będę sobie często biegać w weekendy właśnie z biegiem rzeki albo pod prąd ;-)

wtorek, 3 maja 2011

Jest dobrze, będzie "dobrzej"

U mnie dobrze - w majowy weekend rozpoczęłam sezon wspinaczkowy i przebiegłam (z przerwami na minutowy marsz) 2 x 6,5 km. To tyle co nic? O nie, chwilowo to jednak dla mnie jest "coś".  Kontuzja powoli się leczy. Od jutra biegać będę już po 5 min z przerwami a potem po 10 i 15 min. Taki szał. Na Ekidena jakoś się wyrobię mam nadzieję :) Na razie wersja zminiaturyzowana biegania. Podobnie jak zminiaturyzowane rozpoczęcie sezonu skałkowego, ponieważ wczoraj wybrałam się na Jurę na 1 dzień pod wpływem spontanicznego impulsu.

2 maja. 6:30 pociąg do Zawiercia, tam odbiór przez znajomych, śniadanie w Mirowie z oczekiwaniem na nadejście słońca i ciepła, rozpoczęcie wspinania pomimo braku słońca i ciepła (dominowały tego dnia okrzyki typu "ale zimno, ku... nie czuje rąk" albo "matko, ale tu pi.. na górze") i niestety nagłe zakończenie o 17-tej na skutek nagłego skręcenia kostki przez kolegę :(
Dalszą część dnia spędziłam w jurajskim GOPRze, a następnie w powiatowym szpitalu w Zawierciu.  Wrażenia bezcenne. Powrót do Wawy o 2 w nocy. Dziś stan zombie, ale człowiek lekko rozwspinany to człowiek zadowolony. Siła palców po zimie wzrosła i nawet jakoś udawało mi się - jak to się mówi na Jurze - "na gównie stać i gówna się trzymać", co oznacza wspinanie po mini chwytach i mini stopniach. Za 1,5 tyg. mam plan tam wrócić, o ile nadejdzie wiosna ;-/

Optymistycznie ułożyłam też sobie plan startów/ wyjazdów wspinaczkowych na dalszą część roku.

29 maj - Ekiden 5 km

18 czerwca - tygodniowy wyjazd do Arco (IT) na wspin

30 lipca - Bieg Powstania Warszawskiego (hurra! 31-ego wyjeżdzam na wakacje i bałam się że w tym roku nie załapię się na ten fajny, klimatyczny bieg, ale chyba się uda, jeśli nie zmienią terminu)  - 10 km (albo piątka - do przemyślenia jeszcze)

wrzesień - ?  jakiś start się znajdzie, aczkolwiek nie będzie to Maraton, hehe

październik  - Biegnij Warszawo - 10 km

11 listopada - Bieg Niepodległości - 10 km 


Właśnie patrzę, że za oknem nie jest dobrze. Taka majówka to prawdziwy cios dla wzorowo przygotowanych polskich rodzin grillujących.  Smutne karkówki i kiełbaski wiedną w marynatach, bo jak tu konsumować pod chmurką skoro z chmurki pada - u jednych deszcz u innych śnieg (!). Aby do wiosny...