Weekend rozpoczęłam w "ciężkiej" rozterce - w skały czy na windsurfing, skały, windsurfing, ene due like fake. Na niedzielę szykował się wiatr-marzenie o sile 5-6 B z zachodu. Z drugiej strony nikt nie kwapił się do jazdy ze mną do Łeby. No coż, jak mawiał Król Julian "po długim tentegowaniu w głowie" uznałam, że nie ma się jednak co oglądać na społeczeństwo tylko trzeba jechać, choćby na 1 dzień.
Spakowałam więc sprzęt do samochodu i sobie sama w sobotę pojechałam.
Plan był prosty: śpię w Gdyni u znajomych, w niedz. rano jazda do Łeby, tam pływanie, po pływaniu powrót do Warszawy.
Dzięki płatnej A1 dojazd do 3miasta nie jest już takim koszmarem i za jedyne 17,5 zeta można w kulturalnych warunkach pomknąć sporo kilosów z prękością przelotową. Ech, może kiedyś cała droga nad morze będzie tak wyglądać.
Łeba na dzień dobry w niedzielę zaserwowała niezły gwizdek ok. 5 B, fale i siekający po nogach piach. Czułam, że to nie jest zbyt rozsądne rozpoczynać sezon po zimowej przerwie na takim akwenie, ale co tam... raz kozie śmierć. Otaklowałam żagiel 4.0 i małą deskę (78 litrów) i ruszyłam do boju. Na wodzie było już ze 20 desek, a na nich ze 20 chłopa, więc miałam nadzieję, że w razie jakiejś obsuwy, któryś zapewni mi rescue albo chociaż powie coś miłego nad odchodnym jak będę dryfować do Szwecji.
Na początku było zadziwiająco przyjemnie, nawet nie zimno, miałam dużo siły i jakoś te fale pokonywałam. Niestety z czasem energii zaczęło brakować, a kolejna gleba pozbawiła mnie zupełnie sił i co gorsza tchu. Dysząc jak lokomotywa, po 10 minutowej walce ze sprzętem między falami, na maksymalnym tętnie dojechałam szczęśliwie na brzeg. Stwierdziłam że wysilek wspinaczkowy to przy tym spacerek po parku.
Z ciekawostek - pewien dziadek z babcią spacerujący po plaży zarąbali mi zakopane do połowy w piasku stare japonki. Zaczęłam ich szukać i już myślałam, że to wiatr je porwał, ale moja kumpela dostrzegła, że chroniąc się przed wiatrem koło wydmy przycupnęła jakaś babcia, a obok niej leżą moje stare klapki. Babcia nie bardzo chciała je oddać twierdząc, że skoro były zakopane w piasku to znaczy, że miały pewnie trafić do kosza. W końcu poddała się jednak, zanim zaczęłam straszyć ją potencjalnymi chorobami stóp.
Po przerwie, czekoladzie, dogrzaniu się w samochodzie, byłam gotowa na sesję nr 2. Na szczęście fale nie były duże i po przejściu przyboju można sobie było spokojnie śmigać. Sezon windsurfingowy 2010 uważam więc za otwarty!
Niestety pozimowy brak kondycji windsurfingowej zweryfikował moje plany pływania od rana do wieczora, bo po prostu zabrakło mi sił, a wiedziałam że jeszcze czeka mnie >500 km za kółkiem do domu. Będąc dętką (ale zadowoloną dętką) złożyłam wszystkie zabawki, pokonwersowałam z windsurfingową bracią i zahaczając jeszcze o Chałupy ruszyłam w dłuuuuugą drogę powrotną. To chyba adrenalina mnie tak trzymała na baczność, gdyż dość ożywiona i bez dopalaczy dotarłam po 22 do chaty, za to teraz od dwóch dni chodzę i ziewam oraz rozmasowuje sobie różne zakwasy.
No i nie mogę się doczekać kiedy znów powieje :) Wiaterku przepraszam, że chciałam cię zdradzić dla skał. Odszczekuje wszystkie deklaracje, że pływanie na desce już mi się znudziło.
Zdjęcia: http://www.wiatrolutki.org, Ania Cina
Piękne zdjęcia i... trochę zazdroszczę walki z żywiołem :)
OdpowiedzUsuń