w piatek pakowanie na wyjazd do Hiszpanii, 4 rano okęcie, cofka z autobusu z płyty lotniska,
sobota odsypianie, potem sprawdzanie czy może chmura pyłów pojdzie won, trening na panelu żeby forma nie siadła,
3 rano noc z niedz./pon znowu pakowanie na przebukowany lot - cofka znowu (tym razem od kompa do łóżka - już nie byłam taka głupia żeby jechać na lotnisko) bo wizzair postanowił do tej godziny zataić fakt, że znowu odwołuje lot.
Efekt w poniedziałek - stan zombi ze zmęczenia i nerwów. Normalnie miałam delirkę.
Nie wiem czy słowo pech to wystarczające okreslenie tego że cholerny islandzki wulkan musiał zacząć pluć akurat dokładnie 15 kwietnia czyli w przeddzień mojego wyjazdu. Dlaczego wybrałam taką datę ???
Czy tak miało być? Czy dzięki temu że nie pojechałam czegoś uniknęłam? Mogę sobie teraz gdybać ... Jedno jest pewne - uniknęłam deszczu w Katalonii, który dość nieoczekiwanie tam sobie popaduje. A ja się w sumie bardzo cieszę że w takim razie lecimy tam 17 maja (o ile Wizzair nie zbankrutuje) kiedy pewnie będzie już pełna lampa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz