Mój drogi blogspocie - sezon skałkowy uważam za otwarty! Miejsce- Jura Północna. Czas 23-24 kwietnia 2010. Osoby: ja i Magda M.
Co zastałyśmy z Magdą na tej Jurze podczas weekendu? Otóż, m.in:
- Zabawę w ciepło-zimno,
- Pustki totalne dające wrażenie że skały to nasz prywatny ogródek,
- Dzika ewentualnie inną jednostkę szurającą złowieszczo w liściach, która nie chciała nam się jednak ujawnić,
- Pysznego pstrąga prosto ze stawu.
No to po kolei:
- czapka zimowa, termobielizna i kurtka narciarska przydały się, mimo że nie był to wyjazd na narty. W piątek rześkość potęgowana przez wspinanie w cieniu i wietrze lekko nas zaskoczyła. Do tego skała była zimna jak pieron. Już nawet bez tej kurtki by się jakoś dało, ale normalnie po drodze marzły nam paluszki i robiły się drewniane, co w tym sporcie nie wróży najlepiej. Trzeba było dużo chuchać. Marzyłyśmy o termosie. Ale wspinało się dobrze i zrobiłyśmy kilka naprawdę pięknych dróg, np. Sztywny pal Azji.
W sobotę za to nasze kurtały poszły na dno bagażnika i działałyśmy w t-shirtach i blasku słońca.
- Co do pustek, to przytrafiła nam się chyba unikalna okazja mieć cały Mirów dla siebie. Na żadnej skale nie spotkałysmy nikogo, więc z tego nadmiaru dobroci był problem z decyzją, którą formację atakować. W końcu byłyśmy na Trzeciej Grzędzie, Trzech Siostrach, Szafie i Turni Kukuczki. Taki luksus!
W sobotę lud się już pojawił, ale zaszyłyśmy się w bukowym lesie oraz na Zastudniu i też było kameralnie.
- Wracając do Zastudnia, to podczas mojej próby pokonania drogi o nazwie Rajszczur nagle w cichym i spokojnym lesie coś ożyło. I zaczęło szurać. Coraz bardziej i coraz bliżej. Jednak ani ja z 10 metrów ani Magda z parteru nie widzialyśmy, co to szura. Obstawiłyśmy że dzik, więc nastąpiła krótka narada co robimy jak na nas przyszarżuje. Ja sobie wisiałam z tzw. auto wysoko nad ziemią, więc w sumie bezpiecznie, ale trochę się obawiałam że odruch samozachowawczy każe Magdzie porzucić drugi koniec liny i spieprzać na drzewo.. a wtedy ja zostalabym na tym Rajszczurze, aż dzik by się zlitował i z nudów sobie poszedł. O ile wcześniej nie zeżarłby liny... Dywagacje jednak były czystą teorią bo z czasem jednostka odszurała w siną dal i słychać było tylko nasze sapanie i świergot ptaków.
- Wyjazd uczciłyśmy robiąc na koniec drogę o trafnej nazwie "Ostatni dzwon" chociaż na szczęście żadna z nas dzwona nie zaliczyła, a następnie w pstrągarni w Złotym Potoku, gdzie podają pyszne pstrągi, świeżo złowione we własnym stawie. Był tak dobry a ja taka głodna, że ledwo powstrzymałam się przed zeżarciem mu łba i płetwy grzbietowej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz