czwartek, 14 października 2021

Relacja z Ultrakotliny 140 - czyli jak biegłam do UK, a wylądowałam w Szklarskiej

 


Na asfalcie widzę co raz nasprejowane wielkie "UK" i strzałkę. Tak, tak, biegnijmy tam - this way to "Ju-Kej"! Już widzę ten brytyjski pub, a w nim mnie z kuflem zimnego piwa, a obok słone i gorące fish&chips...mmm. Co prawda zamiast do oszronionego kufla dobiegam co kilkanaście kilometrów do plastikowych baniaków z ciepłą colą, wodą i izo, ale nie tracę nadziei. Po fakcie muszę napisać ze jestem trochę zawiedziona. Bardzo pilnowałam strzałek na trasie i miałam nadzieję że dobiegnę w końcu do UK, a wylądowałam z powrotem w Szklarskiej Porębie.

Nie ma jednak tego złego. Trasa Ultrakotliny jest niekiepska... Żartowałam. Jest przezajebista, szczególnie jak się ma takiego farta jak ja w tym roku i trafi się na taki warun: "Pogodę na przeważających obszarach kontynentu kształtuje wyż znad Rosji. Po nocnych spadkach temperatury, wzrośnie ona w dzień do 13-15℃ na południowym zachodzie, wiatr słaby lub umiarkowany, w górach porywisty. Na barometrach 1030-1036 hPa". Oznacza to jedno - ultrabieg przy ultralampie.

Ale wracając do zawodów....Bez kokieterii, wcale nie czułam się gotowa na te 140 kilometrów. Po sierpniowym Janosiku, gdzie stówkę rodziłam w bólach, pod koniec niemal ze łzami w oczach, lepiej pewnie byłoby zrobić jakieś relaksacyjne mini-ultra. Ultrakotlina oferuje kilka krótszych dystansów. 

Rozsądek: Zrób teraz 50-tkę. 

Ja: Ale tam nie ma Karkonoszy na trasie! 

Rozsądek: No dobra, niech będzie - zrób 80-tkę. 

Ja: Dorzucasz mi tylko Rudawy. Karkonoszy tam też nie ma

Jak mam ganiać po Kotlinie Jeleniogórskiej, to wchodzę w to tylko na zasadzie all-in. Oprócz Rudaw, Gór Kaczawskich i Izerskich, mają być Śnieżne Kotły, Śląskie Kamienie i Kocioł Łomniczki. Jednym słowem te piękne, magiczne Karkonosze. I ma być pełna pętla po Kotlinie. Bez kompromisów. 

Zatem, w całej swojej zachłanności kliknęłam "Zapisz się na 140 km". I tak już zostało. Ostatnie tak długie ultra biegłam w 2018 roku - Łemkowynę Ultra Trail. Wtedy miałam dzień konia i wspominam te zawody wspaniale. Czas jednak leci, peselek goni, a kolejne kontuzje wstawiają swoje pieczątki w mojej książeczce zdrowia. Czy dam radę znowu? Bardzo jednak chciałam podjąć wyzwanie i to sprawdzić. 

Przed startem wiedziałam, że mega kilometraży już treningowo nie nabiegam. Zrobiłam parę mocnych, fajnych treningów i uznałam, że bazą będzie niezły całkowity dystans z tego roku (2450 km), przebiegnięty Janosik w Tatrach, a wcześniej 3xUltrababia. Dobrze też przemyślałam błędy z wcześniejszych biegów i taktykę, która mogłaby mi pomóc. A zatem:   

  • Odrobiłam lekcję z Janosika, jeśli chodzi o pobór energii na trasie.  Tym razem, na Kotlinie raczyłam się smakołykami i piłam na wszystkich punktach. Postanowiłam nie wyjadać wszystkich ciastek i czekolad zostawiając trochę dla innych zawodników, ale na każdym punkcie kalorie uzupełniałam i brałam izotonik albo colę z wodą. Dawniej zdarzało mi się tylko odbić na macie pomiarowej i lecieć dalej, bo przecież szkoda czasu na gastro, to nie Marathon du Medoc, co nie? Kończyło się to dowozem prawie-zwłok do mety, owszem czasem na wysokiej pozycji, bo chyba mam w sobie trochę z wielbłąda, ale w stanie tak jakby agonalnym.
  • Zrobiłam sobie też "roadbooka". Uwaga, już można zacząć się śmiać i szerować dla beki.  Oto mój roadbook - a raczej roadbuczek. 


Pozwólcie,  że wyjaśnię, po co pracowicie wyprodukowałam takie śmieszne coś, jak dzieci z III klasy na plastyce. 

    1. Po pierwsze na numerze startowym z profilem trasy nie było podanych przewyższeń między punktami, a te są dla mnie istotne w chwilach zmęczenia. Lubię wiedzieć, ile giełgania pod górę przede mną, a ile w dół.
    2. Po drugie - dlaczego nie jest to po prostu mini-karteczka? Zauważcie czcionkę oscylującą w granicach 11-12 pt. No cóż, bez okularów mniejszych cyferek nie widzę, szczególnie przy złym oświetleniu, a na numerach startowych z reguły są właśnie takie wku....jące pisane maczkiem nazwy i odległości. 
    3. Po trzecie - tak, mogłam po prostu mieć tracka w garminie, ale... dla przedłużenia życia baterii zegarka jestem gotowa pójść w analog. Poza tym jak elektronika zawiedzie, to zostanę w dupie, a papier to papier. Nie zawsze do dupy. 

A zatem korzystałam aktywnie z mojego bardzo PRO roadbuczka po każdym wyjściu z punktu. Włączałam wtedy nowy lap i na tych odległościach bazowałam - między punktami. No kto mnie przekona, że głowa lepiej znosi sygnał "Przed tobą 104 km" niż "Przed tobą 12 km"? Nie myśl o całej trasie, traktuj ją jako sumę krótkich wycieczek. Zadziałało całkiem nieźle. Wyłączyłam umysł na dystans całkowity i myśl o tych dziesiątkach kilosów do mety przestała mnie przytłaczać. Głowa rządzi. 

Karkonosze 

O 5:30 rano, w zupełnych ciemnościach stajemy z Moniką na starcie w Szklarskiej Porębie. Obie lekko spietrane dystansem, obie nadrabiające miną. Nagroda za odważną decyzję o wyborze 140-tki przychodzi jednak szybko. Wystartowaliśmy o 6:00, a już godzinę później z opadniętą szczęką oglądam wschód słońca z drogi na Śnieżne Kotły.  Pogoda rewelacyjna, złota jesień w pełnej trasie. Za te widoki, które dodały mocy i radości, jestem teraz gotowa przyjąć z pokorą wszystko.  




Biegnie mi się świetnie. Słońce świeci, wiatr targa ciuchami zawodników, a ja mijam kolejne epickie punkty karkonoskiej grani ciesząc się, że jeszcze nie ma tam tłumów.  Pierwszym technicznie trudnym odcinkiem jest zbieg po kamieniach przez Kocioł Łomniczki, ale jakiś chłopak leci przede mną tak fajnie i luźno, że go naśladuję. Puszczam nogi i sru do przodu. Zatejpowane kolano, które w różnych dziwnych momentach zaczyna mnie boleć, siedzi cicho. 

Rudawy Janowickie

Mój komfort psychiczny kończy się gdzieś w okolicach 35 kilometra. Na ogonie siedzi mi jakaś zawodniczka. Już pisałam jak bardzo męczy mnie taka sytuacja, gdy muszę uciekać. A próbować uciekać przez 100 km? Hłe hłe, masakra. Kolano akurat dziwnie zakłuło, więc staję i wtedy ona mnie wyprzedza. Niby słabo, ale jakoś ulżyło mi. Wolę jednak gonić. Dziewczyna idzie i biegnie z dużą lekkością, ale mam ją ciągle w zasięgu. W Rudawach zaczynamy się tasować, znów ja z przodu, potem ona. A potem ja. Trochę uciekam na technicznym kamienistym zbiegu ze Skalnika. Jak się okazało dzieliło nas nie więcej niż 10 minut przez prawie całą trasę  - aż do ostatniego punktu na 126-tym kilometrze, za którym udało mi się bardziej zwiększyć przewagę. 




Mijam piękne ruiny Zamku Bolczów, który odwiedziłam przecież w marcu tego roku robiąc samotnie Szlak Zamków Piastowskich. Pamiętam jak zbiegając wtedy szlakiem obok Zamku, myślałam sobie, że fajnie byłoby, gdyby prowadziła tędy trasa jakiegoś biegu. Mówisz- masz! 

Przepak na 61-szym kilometrze ogarniam szybko - biorę ciepłe ciuchy na później, powerbank, batoniki. Chwilę siedzę pakując te klamoty, ale zaraz oddalam się w kierunku kolejnego pasma górskiego z dziarskim "no dobra, trzeba stąd spier...lać" (co wywołuje śmiech jakiegoś zawodnika obok). 

Góry Kaczawskie 

Góry Kaczawskie są piękne - niewysokie, ale puste, z fajnymi, łatwymi szlakami i super panoramą. Kilometry mijają gładko, a ja ciągle czuję moc. Ihaa! Może to znów dzień konia - myślę sobie kłusując przez łąki w zachodzącym powoli słońcu. Rozmyślać mogę sporo, bo oto zaczęła się samotność długodystansowca. Wystartowało tylko 120 osób. Po  pięknym zachodzie słońca na Górze Szybowcowej, kiedy nastaje zmrok i trzeba włączyć znów czołówkę, zostaję sama i zamieniam się w ultra-zwierzę. 




Tak nazywam ten stan, który bardzo lubię. Gdy lecisz z kimś na zawodach, jest fajnie, bo można pogadać i szybciej mija czas. Ale w samotności i po ciemku wyostrzają się wszystkie zmysły, szczególnie w lesie. Zaczynam odbierać wszystko inaczej, pełniej. Jestem gościem lasu, ale też jego częścią. Jestem zwierzem i nadal biegnę. 

Las, uliczki, miasteczka, drogi. Klimatyczny mostek przez Jezioro Modre. Już zaraz Goduszyn, w nogach 100 kilometrów. Nie wiem która jestem w klasyfikacji, ale spotykam na trasie Aśkę i Piotrka, którzy przyjechali specjalnie z Wrocławia, żeby pokibicować i wesprzeć, co jest absolutnie mega! Dzwonię też do Wojtka. Podobno jestem czwarta wśród kobiet. Trzecia poza zasięgiem. Mimo wszystko - fiu, fiu! 

Góry Izerskie

Za Górzyńcem na 115-tym kilometrze łączę siły z grupką chłopaków. Doganiają mnie i razem zbliżamy się do jebutnego, długiego na 8 kilometrów podejścia na Wysoki Kamień. Opowiadają, jakie będzie straszne. Wrzucam na uszy słuchawki z muzyką, żeby zagłuszyć własne sapanie, przyjmuję cukier i kofeinę, jednym słowem zbroję się na ten hardcor. Nogi jednak mają już dość, orientacja też trochę siada. Nagle gdzieś w jagodach omijając błoto zaliczam upadek, po którym niezdarnie jak żuczek, gramolę się do góry.  Dopiero czuję, jaka jestem zmęczona. Ale jakaś wewnętrzna siła dalej mnie napędza, więc znów biegnę. Bieg pomaga, bo jest już strasznie zimno, może kilka stopni powyżej zera, a ja w t-shircie i wiatrówce.  

Kiedy dobiegamy do ostatniego punktu wkładam ciepłą bluzę i rękawiczki. Boli mnie prawa noga nad kostką. Generuję świński trucht. O tym jak bardzo wolny on jest, niech świadczy to, że ledwo dotrzymuję kroku jednemu z chłopaków - Adamowi, który jest na przedzie naszej grupki i .... idzie.  Chyba nigdy nie widziałam nikogo, kto by tak szybko szedł na ultra. Pytam czy nie jest zawodowym nordic walkerem bo napiera naprawdę zdrowo, a za nim ja i jeszcze jeden chłopak podbiegujemy jak dzieci prowadzone do przedszkola przez spieszącego się do pracy tatusia. 

Czarne niebo z milionami gwiazd tworzy dla nas bajeczny spektakl. Chciałoby się wyłączyć światełko i pogapić na konstelacje, ale trzeba jakoś dotrzeć do tej mety.  Już wiem, że wyprzedzę założenia czasowe zrobienia tego w około 23 godziny. Owszem, teraz tempo mi spada, ale wcześniej wypracowałam niezły zapas. Do 100-ego kilometra dotarłam w 15 godzin z hakiem. Później w domu sprawdzam w wynikach, że na trasie przesunęłam się z 61. miejsca na 20-tym kilometrze na 25. miejsce w open na mecie.

Finisz

Organizatorzy nie ułatwiają końcówki prowadzącej do Szklarskiej. Ostatni zbieg to jakaś katastrofa - prowadzi po terenie ścinki/zrywki, czy co tam cholera wie. Grzęźniemy w kawałkach gałęzi, patyków, błocie, kałużach, do butów wlewa mi się lodowata woda. Tempo spada drastycznie. 

A kiedy to zło się kończy, wpadamy na kolejny koszmarny odcinek czyli najeżony kamieniami zbieg do Wodospadu Kamieńczyk. Ała, skatowane stopy dostają jeszcze w kość na tej dziwnej drodze, o zagadkowej dla mnie genezie myśli z branży inżynierii lądowej.  Kto wymyślił taki szlak?! 

No ale dobra, jest wreszcie las, ziemna ścieżka, i chociaż dalej czuję ból nogi nad kostką przy każdym kroku w dół, jestem jak w foksterier w walce. Nie ustaję, rany będę lizać później. Z absolutną radością, coś tam wywrzaskując entuzjastycznie wpadam na metę Ultrakotliny po 22 godzinach i 33 minutach. Może i lepiej, że to nie Londyn tylko Szklarska Poręba. 






 


 



środa, 1 września 2021

ULTRAJANOSIK LEGENDA 110 KM czyli jak jedna Maryna po Tatrach i Spiszu hasała

Jakie globalne ocieplenie, kurłaaaaa! Lewą ręką chwytam się kamieni, nogi ślizgają się po oblodzonej powierzchni gołoborza, którym biegniemy.  Vibram srybram, continental - nic tu nie trzyma. Z przodu i z tyłu dochodzą mnie bluzgi i okrzyki innych zawodników walczących o pion. Wreszcie i ja ląduję na tyłku, ale bez konsekwencji.

Biegnę ultra - Janosika Legendę 110 km przez Tatry Słowackie i Spisz. Mamy sierpień 2021 rok. Parę kilometrów wcześniej na starcie biegu w Strbskim Plesie organizator w krótkich żołnierskich słowach poinformował nas, że w tym roku trasa jest skrócona i nie biegniemy przez Rohatkę (Prielom) i Polski Hreben, bo leży tam świeży śnieg i jest lód. Moje myśli powędrowały wtedy hen wstecz, do dnia, w którym  zobaczyłam zdjęcia z tego biegu. Zdjęcia ludzi z numerami startowymi, którzy z pomocą łańcuchów wdrapywali się na skalistą tatrzańską przełęcz zwaną Rohatką. Ja też tak chciałam, pragnęłam wyzwania, serce zabiło wtedy mocniej, zapisałam się.... dla tej cholernej Rohatki. 


Jednak na tym śliskim od lodu fragmencie trasy, mijając chłopaka, który skontuzjowany czeka pod folią NRC na ratowników, przyznaję organizatorom Janosika rację za tę decyzję. Rohatka nie zając. 

Nie czuję się dobrze przygotowana na te zawody. Ostatnią stówkę biegłam w 2019 - to był BUT.  W tym roku zaliczyłam tylko Ultrababią 60 km, owszem konkret, ale jednak 40 kilometrów mniej. Żadnej długiej wyrypy nie zrobiłam, poza etapową Koroną Bieszczadów. Głowa też gdzie indziej, życie to nie tylko bieganie. Nie szaleję więc, nie staram się wyprzedzać i zakładam, że to będzie dla mnie bieg na ukończenie.  Grunt to dotrzeć do mety bezpiecznie, bo ten Janosik kruca fuks to jeden z trudniejszych górskich ultramaratonów, w jakich startowałam. 

Póki co z rana pogoda jest piękna, więc podziwiam widoki (ależ te Tatry cudne!), ale prognozy są na deszcz. Byle zdążyć się ewakuować z tych gór suchą stopą, bo na mokrej skale będzie walka. Niestety kilometry mijają mi bardzo powoli. Długie podejścia odsysają energię.  Na 30-tym kilometrze widoki się kończą i zaczyna padać coraz bardziej. Właśnie zaczyna się zabawa pod Janosikowym hasłem "Możesz więcej niż myślisz". Nagle ni stąd ni zowąd doganiam kolegę - Piotrka i zaczynamy biec w tym deszczu i tak bawić się razem.

Jeśli na podejściu między pierwszym a drugim punktem kontrolnym biegu było po prostu mozolnie, to teraz za przełęczą zwaną Sedlo pod Svistovkou (inaczej: Rakuski Przechód) robi się po prostu niebezpiecznie.  Do deszczu, całkiem już mocnego, dochodzi grad. Z jednej strony fajnie, że wreszcie można puścić się w dół, zamiast ciągle podchodzić, ale mokra skała i pośpiech nie ułatwiają sprawy.  Z ciekawszych miejsc zapamiętam fragment z łańcuchami. Leje, dołem płynie "rzeka", na łańcuchu tkwi spanikowana turystka, a za nią tłoczy się grupka niecierpliwych zawodników Janosika.  Uspakajam dziewczynę żeby schodziła pierwsza, a my poczekamy, ale część chłopaków gramoli się w dziwnych pozach bokiem i dziewczyna nie wytrzymuje presji, kuca obok łańcuchów łapiąc się skały i przepuszcza nas czyli "wariatów".   


Za Zelenym Plesem, gdzie mamy punkt odżywczy (rozmiękłe od deszczu ciastka, przemoknięci wolontariusze), zaczyna się kolejne podejście. Uff, teraz jest już bardziej ziemnie i trawiasto czyli myślę sobie - jakby co, to będzie miękkie lądowanie. Nic bardziej mylnego. Owszem na  przełęcz prowadzi miła ścieżka, ale oto właśnie zaczyna się zbieg przez Dolinę Mąkową do Zdiaru. Coś tam chłopaki wspominali że ostro w dół i będzie tam jazda, ale dopiero teraz kumam o co im chodziło. Zbiegam sama, bo Piotrek został po drodze na pitstop kanapkowy, a zawodników na trasie jest niecała setka.  Zbiegam i klnę. Jest stromo, z wielkimi głazami i błotem. I tak przez sześć kilometrów w dół aż na dno doliny.  Tylko się nie wywalić. Dopiero zapłaciłam parę stów za leczenie kanałowe, nie stać mnie na implant jedynki. 

Wreszcie pojawia się wypłaszczenie i cywilizacja - zupa brokułowa na punkcie, ciastka, cola. Nie rozsiadam się, chcę dalej, szybciej do tej mety. Mam świadomość upływającego czasu, a z mapki wynika, że po niedużym podejściu będzie to, co biegacze lubią najbardziej czyli bieganie.  Po tatrzańskich skałach zostało tylko wspomnienie, osiągam trawiasty szczyt Magurki i tam włączam piąty bieg. Nikogo przede mną, nikogo za mną, ściągam garmina do ładowania i biegnę drogą przez las, ile wlezie licząc, że nie dogoni mnie żadna zawodniczka. 

To uczucie gdy nagle dopada Cię z tyłu, a następnie mija z oburzającą lekkością rywalka jest okropne. No nie cierpię tego, a parę razy miałam okazję być tak mijaną. A więc walczę sobie samotnie mając za sobą już połowę trasy.   Jakiś tam ścigaczek obudził się wreszcie we mnie. Za kolejnym spojrzeniem w tył niestety dostrzegam dwie sylwetki. No ktoś leci i jest szybki. Oby nie babka, myślę sobie. Za chwilę doganiają mnie Ci co byli z tyłu. Na szczęście to mój kumpel Piotrek i inny biegacz. Mamy motywację do szybkiego biegu - mówią - bo właśnie widzieliśmy 15 metrów od nas niedźwiedzia. Tadaam! Ja też niedawno biegłam tamtędy.  

Zmierzamy szybko do Kacwina, gdzie będą takie dobra jak przepak i worek z suchymi butami. Te buty to był mega pomysł, bo 2 kilometry przed punktem jest przeprawa przez rzekę, w którą wpadamy z pluskiem, jak nie przymierzając zziajane mustangi z prerii. Obsługa punktu w Kacwinie przemiła - każą mi jeść (pyyyyszna pomidorówka!), dają wodę, worek przepakowy, obsługa królewska. Czas jednak leci, więc po wypitej duszkiem zupie, zmieniam buty na takie z agresywnym bieżnikiem na błoto, oddaję worek i zmykam cała zadowolona, że tak szybko się uwinęłam. Jest dobrze. Piotrek i kolega jeszcze zostają żeby odsapnąć i zjeść. 

Nastaje czas błota. I czas ciemności. 

Szybko dociera do mnie jednak, że wcale nie jest dobrze i nie powinnam być bardzo zadowolona. Po pierwsze, Kalenji XT7, mimo że drapieżne od spodu, nie działają w tym błocie i rozjeżdżam się co krok ratując sprawę kijkami. Ach, dlaczego nie wzięłam Inov8 Mudclawów?! 

Po drugie .... ty tępa, roztargniona dzido! Nie wyjęłaś z worka zapasowych baterii do czołówki!  Jak mam przebiec około 6-7, a może więcej godzin na jednej czołówce? Dramat. Od tej pory nie myślę o niczym innym tylko o tym jak tu skołować zapasowe bateryjki, bo wracać na punkt przecież nie będę. Może jakiś sklep, jakaś stacja będzie.  Z mapy jednak wynika, że nie będzie. Może telefonikiem sobie poświecę. No w ciemnościach tego nie urobię. Wrzucam na głowę czołówkę, ustawiam tryb oszczędny i biegnę, póki widzę coś pod nogami. 

Po trzecie (najgorsze!), przyplątuje się do mnie piosenka i nie chce się dać zapomnieć. Pamiętacie film "Czekając na Joe", jak główny bohater nie mógł wyrzucić z głowy Brown girl in the ring śpiewanej przez Boney M. U mnie jest znacznie znacznie gorzej.  Absolutnie kuriozalnie siedzi mi w głowie fragment piosenki Mandalay śpiewanej przez ... Michała Bajora 20 lat temu. 

Uwaga leci to tak (jak ktoś chce posłuchać i zrozumieć mój problem): 

Szopa starej Godam w Mandalay / Siedem desek u zielonych mórz

To jest dopiero burdel, że aż hej/W kolejce pode drzwiami piętnastu czeka już

Na zegarek patrz, i raz, i wiej/Czy to jeden chłop jest w Mandalay

Dziwki są najlepsze, psia ich mać/ Grosz ostatni warto za nie dać 

Także tak to.

Niebawem dogania mnie Piotrek wraz z trzema innymi chłopakami. Sępię o chociaż jedną bateryjkę na zaś. Piotrek, dusza człowiek oddaje mi jedną swoją , a potem... zostaje ze mną, chociaż moc w nogach ma 10 razy większą niż ja. Mówi, że słabo, żebym sama gdzieś tu zaliczyła spotkanie z kolejnym niedźwiedziem, no i jak stracę oświetlenie to też będzie kiepsko, a tak to mogę się podczepić po jego światełko. Co za dobry chłop z niego. Od tej pory lecimy już do mety razem.  

Przed nami jeszcze jakieś 30 kilometrów drogi w błocie, deszczu i  ciemnościach. I legendarny Żar czyli super pionowe podejście, na które podobno w błocie prawie nie da się wejść. Rozwieszona jest tam nawet lina poręczowa do pomocy.  

Ja czuję że słabnę. Płacę właśnie za brak bardzo długich wybiegań i za być może za szybkie tempo przed Kacwinem. Gallołejuję czyli na zmianę marsz i bieg. Czasem biec się zresztą nie da, bo błoto ma konsystencję budyniu. Na punkcie w Łapszance wraca mi jednak doskonały humor, gdyż chłopak z obsługi pożycza mi swoją czołówkę!!! Złoty człowiek. Będę widzieć aż do mety, a na mecie będziemy gdzieś na 3 rano. 

Mijamy kolejne punkty - Trybsz, Dursztyn. Czekamy na Żar, a właściwie to on czeka na nas. Mocy u mnie coraz mniej, ale oto właśnie mijamy dziewczynę z naszego dystansu. Próbuje zrobić sobie wdzianko z folii NRC, bo mówi że strasznie zmarzła i przemokła. No nie wierzę, serio dogoniłam jakąś rywalkę? Teraz mam oczywiście spinkę, żeby to ona nie wyprzedziła mnie i mówiąc szczerze dodaje mi to sił. Staram się wykrzesać ze zmęczonych nóg, ile się da.

Żar jest faktycznie masakrycznie stromy, 150 metrów w pionie na 500 metrów trasy, ale o dziwo wcale nie śliski od błota i na kijkach idzie się całkiem stabilnie.  Co nie znaczy że lekko. Może lepiej, że jest ciemno i nie widzimy tego podejścia, bo mogłoby nam zryć psychę. 

Zostało już kilkanaście kilometrów do mety. Jestem na oparach, zmuszam się do biegu siłą woli. Jest mi głupio, że tak zamulam, bo widzę że Piotrek ma moc na konkretny bieg. Proponuję mu, żeby leciał i nie czekał na mnie, ale odmawia. Razem to razem, bezpieczniej.  No nie powiem - czuję się o wiele lepiej z nim, bo zawodników wokół nas nie ma żadnych - puchy na trasie. No i w biegu można pogadać, a wtedy czas leci znacznie szybciej. Kiedy biegnę, odliczam kroki, każdy zrobiony lewą nogą - do 200. Potem trochę marszu. I znów 200 kroków na lewą, czyli łącznie 400 na obie. Potem chwila marszu.

Pod koniec organizator Sławek zabawia się brzydko z nami zostawiając na drzewach śmieszno-kłamliwe tabliczki.  "Do mety ino 2 km".  A ponad kilometr dalej tabliczka "Do mety bliziutko - 1,5 km". Mija kilometr i trzecia tabliczka: "Do mety 1 km". Albo żartowniś z niego, albo działamy w jakimś innym systemie metrycznym.  

No ale dobra, oto jesteśmy na zapowiadanym ostatnim zbiegu do mety. Moc karmiona adrenaliną wróciła, tniemy, słychać i widać już miasto. I nagle ... skręcik w bok i pod górę. Jakie było to motto Janosika? Możesz więcej niż myślisz? Mogie, ale nie chce. Co z tego jednak, że nie chcę. Teraz to już muszę.  

Po górce jest już wreszcie ostatni zbieg - po błocie przez las, a jakże. Widzimy już metę, a mnie radość przepełnia od stóp do głów. 

Jest trzecia nad ranem. Zrobiliśmy 102,5 kilometra w 19 godzin i 58 min! Udało się złamać 20. Udało się nie złamać nogi. Zgodnie z tradycją obsługa mety nalewa nam po kielonku śliwowicy, a następnie łoi pasem po dupie. I wręcza ten pas na pamiątkę. Tak się zostaje Legendą (chociaż bez Rohatki ta legenda jest niepełna, ale wtedy o tym nie myślę). 


Ku swojemu zaskoczeniu jestem czwartą kobietą na mecie - kilka dziewczyn nie ukończyło, z powodu rezygnacji z biegu lub kontuzji. Wiem, że to nie był Janosik pełną gębą przez skrócenie trasy z powodu śniegu, ale niedosytu jakoś nie odczuwam. Jak ktoś chce się fajnie upodlić w klimatach tatrzańsko-błotnistych to polecam.  Widoki na pierwszej części trasy wynagradzają wszystko! 

ps. Moja czołówka Black Diamond Storm 300 wytrzymała w trybie oszczędnym 7 godzin. Black Diamond nie jest moim sponsorem.













   

   


   


 




poniedziałek, 19 lipca 2021

Plecak Salomon XA 15 – test i recenzja




Miejsce testowania: Tatry Polskie 

Długość trwania testu/pokonany dystans: 3 dni / 70 km / suma podejść +4500 m 

Termin: lipiec 

Warunki pogodowe: słońce, 25-30 st.C, ulewa/burza 

Ktoś mógłby powiedzieć, że co to za test, 3 dni w górach? Te 3 dni były jednak na tyle intensywne i różnorodne, że spokojnie mogę uznać plecak Salomona XA15 za rozpoznany, sprawdzony i gotowy do mojej recenzji z tego „szast-prast” testu. 

Trasa na jakiej go sprawdziłam, to znane tatrzańskie szlaki o bardzo różnej charakterystyce: były odcinki trudne, z łańcuchami, które wymagały używania rąk, odcinki długich stromych podejść, strome, kamieniste zejścia, szybkie zbiegi szlakiem i szybkie zbiegi asfaltem. Dla ciekawych trasy:

Dzień 1.: Kuźnice – Czarny Staw - Zawrat - Świnica – Dolina Gąsienicowa – Karb – Boczań - Kuźnice

Dzień 2.: Palenica Białczańska - Gęsia Szyja – Krzyżne – Dolina 5 Stawów – Szpiglasowy Wierch – Dolina za Mnichem – Morskie Oko – Schronisko w Dolinie Roztoki 

Dzień 3.: (dzień z ulewą i burzą) Schronisko w Dolinie Roztoki – Wielka Siklawa – Palenica Białczańska 

Budowa plecaka 

Salomon XA 15 to można powiedzieć kamizelka biegowa, ale z powiększoną komorą zamykaną w popularnym ostatnio systemie „roll top”, gdzie górna część komory jest po prostu rolowana i ściągana linkami.  Daje to większość elastyczność, jeśli chodzi o ilość bagażu w środku, bo komora jest całkiem duża, ale w razie niewielkiego bagażu da się ją zmniejszyć właśnie przez zrolowanie i dodatkowo skompresować linkami po bokach. 

Wewnątrz komory jest dodatkowa kieszeń na suwak, a na plecach mamy przestrzeń na bukłak z wodą.  Jest też spora kieszeń zewnętrzna naszyta na komorę główną z dostępem do rzeczy potrzebnych na szybko bez konieczności otwierania całego plecaka.  

Z przodu Salomon oferuje w tym modelu aż 7 różnych kieszonek zrobionych z elastycznej siatki – od dużych – mieszczących butelkę/flask o pojemności 0,7 l, aż po małe kieszenie na górnej części pasów naramiennych, gdzie ja spokojnie chowałam telefon i chusteczki.  

System zapinania plecaka to typowa dla kamizelek Salomona linka tworząca pętle o regulowanej długości, które zapina się na klatce piersiowej przy pomocy haczyków.

Są też dwie zaciągane pętelki z tyłu na przymocowanie kijków, co przydało się w Tatrach na szlakach, gdzie używałam nie tylko nóg, ale i rąk. 

Co się w nim zmieściło

Tym razem moja wycieczka light&fast była nietypowa, bo spałam pod dachem, gdzie była zapewniona pościel. Odpadł więc sprzęt typu śpiwór i mata. Mówiąc szczerze nie jest to plecak do transportu takich rzeczy, chyba że mamy ze sobą tylko wkładkę do śpiwora i bardzo małą pompowaną matę. Od biedy da się w nim upchnąć mały letni śpiwór, ale nie zostaje wiele miejsca na inny bagaż.   

W środku miałam to: 


Wygoda sięgania po rzeczy w biegu 

W trakcie wycieczki bez problemu mogłam sięgać po picie w bidonach, batoniki czy telefon, bo wszystko było dostępne z przodu na pasach naramiennych. Dostęp do tego, co mamy na plecach wymaga zdjęcia plecaka (w przeciwieństwie na przykład do kamizelki biegowej Salomona Adv Skin 12, który ma szeroką kieszeń z tyłu, do której można sięgnąć z obu stron bez zdejmowania plecaka. 

Ten model nie jest też przystosowany do przymocowania kołczana na kijki tak jak modele Salomon S Lab Sense, więc żeby po nie sięgnąć trzeba zdjąć plecak. 



Dopasowanie i komfort poruszania się z plecakiem 

Plecaki występują w rozmiarze S/M oraz M/L.  Ja dostałam do testów M/L (mam 174 cm wzrostu). Pierwszego dnia miałam mniej rzeczy w środku i było trochę wrażenie pustej przestrzeni i lekkiej niestabilności na plecach, ale po dociążeniu go większą ilością bagażu spasował się idealnie i siedział na plecach jak przyklejony na długim zbiegu.  Niższym kobietom polecam rozmiar S/M. 

Ogólnie plecak zyskuje po wypełnieniu go większą ilością rzeczy, więc na bieg ultra na dystansie do 100 km będzie moim zdaniem za duży, ale na wycieczkę weekendową albo krótką 3-dniową etapówkę w sam raz. 

Oczywiście poruszając się z nim miałam spocone plecy i mokrą koszulkę ze względu na wysoką temperaturę, ale nie obtarł mnie w żadnym miejscu nawet, gdy był mokry (a często miewam obtarte od plecaka plecy). Siateczka na plecach szybko schnie. 

Wodoodporność 

Materiał plecaka (główna komora) jest wodoodporny. Po godzinnym biegu w totalnej ulewie wyjęłam z niego zupełnie suche rzeczy.  



Dodatkowe uwagi 

  • Do tej pory na wycieczki light&fast używałam plecaka Salomona Peak 30, ale każda z tych wypraw trwała co najmniej tydzień.  Na krótsze wycieczki z noclegiem pod dachem trzydziestka jest zdecydowanie za duża, więc myślę, że XA15 to propozycja w punkt na wyrypkę pomiędzy ultra-setką a biegową 3-dniówką.
  • O trwałości się nie wypowiem, bo co można powiedzieć po 3 dniach. 
  • Ogólnie plecak wymaga raczej minimalistycznego pakowania (zapomnijcie o butach na zmianę, poza sandałami/klapkami na cienkiej podeszwie) ale minimalizm na plecach to szybsze tempo na szlaku, no a jak plecak jest czerwony, to już w ogóle szanse na FKT znacznie rosną. 



piątek, 18 czerwca 2021

Byłam w niebie, byłam w piekle czyli relacja z ultramaratonu 3x Babia


Bo każdy ma swoje piekło. Ja odwiedziłam je w ostatni weekend na wycieczce do królestwa ciemności, w którym rządzi Diablak. 

Co prawda na trasie zrozumiałam, że prawdziwe baty dostaje się próbując zdobyć Królową Beskidów sześć razy, ale dla mnie dystans 3x Babia był wystarczająco ekstremalny. Momentami czułam się jak w piekle, a momentami ... jak w niebie. Byłam i mocną góralką i bladym, żywym trupem powłóczącym nogami w kierunku Markowych Szczawin. Byłam maszyną na zbiegu z Policy i cieniem człowieka na ostatnim podejściu na Perci Akademików. Do tej pory podobny zgon zaliczyłam na trasie tylko dwa razy - pamiętna Istria Ultra Trail (moja pierwsza setka) i Dziki Groń w Szczawnicy (upał/brak wody).  

No ale tytułem wstępu...

  • Start w 3xBabia wymyśliłam spontanicznie na miesiąc przed biegiem, jako przygotowanie przez Janosikiem w Tatrach. 
  • Mimo mocnego biegowo maja (zrobiłam Koronę Bieszczadów, co było z kolei niezłym przygotowaniem do Babiej), nie czułam się kompetentna w temacie. Znajomi, którzy to biegli, wspominali trasę jako horror, niektórzy nie ukończyli, a relacje i zdjęcia sugerowały, że ta Babia to już bardziej ultra-perwersja niż ultra-bieg. Ok, a zatem potraktujmy te zawody jako "rajd przygodowy". Niby kategoria głębokie K40, ale ukryte dziecko we mnie nadal ma radość z ciorania po krzakach i wpadania w strumienie. 
  • Na 2 tygodnie przed startem czułam, że majowe treningi i astma związana z sezonem pylenia, dały mi nieźle po dupie. Zarządziłam tapering. Mało biegania, sporo ćwiczeń na core, codzienne faszerowanie się magnezem, witaminą B12, C i sokiem z buraka. W myśl zasady - lepiej niedotrenować niż przetrenować. Na świeżości polecieć.  
  • Przygotowałam też sobie opcje czasowe zakładając, że biorę w ciemno 14 godzin, a z 13-tu będę przeszczęśliwa.  Limit na 60 km i +4200 w górę wynosił 17 godzin - tyle samo co dla uczestników 4,5 i 6 x Babia (!). Już wiadomo więc, dlaczego finiszerów 6xBabia jest mniej więcej tyle samo co na Barkleys Marathon czyli zaledwie kilku na przestrzeni 8 lat.

Trasa 

Dla startujących w 3x Babia zadanie wyglądało tak:  

wejście nr 1 - szlakiem zielonym ze Stańcowej (dystans podejścia: 4,5 km, wznios +850 m)

wejście nr 2 - szlakiem czerwonym z Krowiarek (chociaż początek tego podejścia zaczął się 4 km wcześniej) (łączny dystans podejścia: 9 km, wznios +900 m)

wejście nr 3 - szlakiem niebieskim z Zawoi Policzne do Markowych Szczawin i potem żółtym (Percią Akademików) na szczyt (łączny dystans 8 km, wznios +1000 m, w tym sama Perć: 1,5 km i +500 m w górę)

A pomiędzy tymi wejściami sporo off-trailu - galopek przez bagnistą łąkę po kostki w wodzie, wiatrołomy na bogato, przejście przez rzeczkę i brodzenie przez jagodowe pola (yyy, czy tu som może żmije?) Dostaliśmy też trochę bonusowych górek (jakieś +1300 m się z nich uzbierało).  

Prolog 


Szybkie odliczanie i banda straceńców rusza o 3 nad ranem przez ciemny, gęsty las. Szybko jednak dochodzimy do zielonego szlaku, który zaczyna się coraz bardziej pionizować, a ja coraz bardziej zwalniam. Puszczam przodem szybszych zawodników, ze dwie dziewczyny wyprzedzają mnie same. Nie patrzę na tętno, bo po co się denerwować, ale czuję, że jestem w jego górnych rejestrach. Kiedy jeszcze gramolę się powoli w górę, w dół już zbiegają zaprzeczając prawom fizyki szaleńcy z 6x Babia. Niby człowieki, a trochę kozice. 

Wreszcie osiągam zamglony szczyt Babiej po raz pierwszy. Żadnego romantycznego wschodu słońca - jest zimno, szaro i wietrznie. Mój czas: 1h 7 min. Ej no, całkiem spoko. Na zdjęcie ze szczytu oczywiście szkoda mi czasu. Trzeba zbiegać. Hasło na dziś: tylko się nie wypierdziel, ty kozicą nie jesteś.  

Niebo po raz pierwszy 

Na szczęście okazuje się, że jakoś tam ogarniam to zbieganie. Wyprzedzam dziewczyny, co wcześniej mnie minęły pod górę. Nogi się dobrze kręcą. I co ja paczę? Lecimy normalną ścieżką? Tak bardzo nastawiłam się na chaszcze, że spodziewałam się ich przez prawie cały czas. No dobra, jest bagnista łąka i pierwsze wiatrołomy.  

Czy to zasługa buraka czy taperingu nie wiem, ale jest ok, a nawet bardzo ok. Grzecznie piję wodę (odwadnianie się na biegach to moja specjalność), nawet wciskam jakiś żel w siebie. Lecę całkiem szybko i na pierwszym pomiarze czasu słyszę, że jestem czwartą kobietą, a skoro pierwsza to Andżelika "Ultra Andźka" z 6x Babia, to ja jestem na swojej trasie trzecia. Serio?! Rosną mi skrzydła i jestem w niebie. 



Na 17-tym kilometrze ruszamy z Przełęczy Krowiarki po raz drugi na Babią. Znam ten szlak, ale w drugą stronę, bo kiedyś tędy zbiegałam i pamiętam, że to cholerstwo nie miało końca. Okazuje się, że nic się nie zmieniło w tej kwestii - idę, idę, a to cholerstwo nie ma końca. Turystów mało jeszcze, bo jest szósta rano i ogólnie panuje miły chłodek, chociaż słońce już świeci. Napieram, ile wlezie (za co pełna niewiedzy srogo niebawem zapłacę).




Po godzinie i 9 minutach osiągam szczyt Babiej po raz drugi. Tym razem widoki są za milion dolarów, ale jeśli mam nie zostać tu ze skręconą nogą, to czas analizować szczeliny między kamieniami na ścieżce a nie panoramę. No to dupę w troki i na dół. Phi, skoro 2x Babia zrobiłam w 4 godziny i został mi tylko jeden razik, to czeka mnie tu krótka piłka, a nie żaden hardcor. W całej swojej naiwności i ułańskiej fantazji nie słyszę, że obok rozlega się cichy chichot Diablaka. 

Krótka piłka? - mówi. Potrzymaj mi piwo, a ja Ci pokażę tę piłkę.   

Piekło po raz pierwszy, drugi, trzeci i pierdyliard ósmy 

Za Krowiarkami (gdzie nadal jestem trzecią kobitką) jest jeszcze nieźle, chociaż pod górkę, ale ścieżka prowadzi w cieniu i mam zapas wody. No dobra, dawać mi tu te chaszcze, górskie strumienie i hardcor. Sponiewierać się tu przyjechałam. 

Mówisz, masz! Zaczyna się grube podejście w słońcu na Policę, a za chwilę ścieżka zaczyna przypominać tor z lasem skoszonym jak po katastrofie lotniczej. Co chwilę zwalone drzewo, które trzeba obchodzić górą, dołem albo bokiem. Obchodzę ja, obchodzi jeszcze paru chłopaków. 


 Ogólnie tłumu na trasie już nie ma. Coraz cieplej, wody coraz mniej. Czuję jak stopniowo opuszczają mnie siły, a wraz z nimi pewność siebie i ułańska fantazja. No ale trzeba wieźć to trzecie miejsce do mety.  Na szczycie Policy siły mi cudem wracają i pędem puszczam się w dół, zadowolona, że mijam chłopów, co mniej przed chwilą wyprzedzili.  Ach co tam, że moje czwórki ulegają właśnie zniszczeniu, hajda i do przodu. YOLO! 

Na rozstaju dróg stoi chłopak i kontroluje, czy zawodnicy mają folie NRC (nie masz, kara czasowa). Obok niego leży na murku zawodnik, ewidentnie pokonany przez słońce i trasę. Ej ty, posuń się, ja też się położę - po raz pierwszy przychodzi mi do głowy ta myśl. Ale nie - przecież ja walczę, ja muszę napierać.  Biorę jeszcze wodę z przydrożnego potoku mając gdzieś, co w niej żyje, bo we flasku już pusto i zaczynam kolejne podejście. 

Brnę powoli, ale na dole wyciągu Mosorny Groń ma być mój mąż, więc to mi dodaje trochę energii. 

Oszukuję głowę: - To jeszcze do tamtego pieńka i usiądziesz. 

A przy pieńku: - Dobra stara, nie umierasz jeszcze, więc może do następnego pieńka. 

I tak to od pieńka do pieńka sunę w stronę Babiej Góry po raz trzeci. Na wypłaszczeniu słyszę nagle za sobą wyraźny stukot kijków, odwracam się i ..... badums.... morale, pewność siebie i wszystko co dobre obraca się w proch. Dogoniła mnie. Ta czwarta. 

Dziarsko idzie za mną, za dziarsko i już wiem, że raczej jej nie ucieknę. Shit! Jeszcze zbieram się w sobie, zbiegam najszybciej jak się da wzdłuż wyciągu, ale tam walę się na trawę wykończona. 

- Ej czwarta Cię goni. Woła jakiś chłopak. Nie oddawaj miejsca! 

- Żebyś ty chłopie wiedział, jak bym chciała go nie oddawać, ale właśnie siadły mi bateryjki.

Czuję taką niemoc, że mogę tylko odprowadzić wzrokiem koleżankę i za chwilę po zebraniu się z trawy zacząć oglądać jej plecy. Ech! Żal i złość na samą siebie. Że coś spieprzyłam. Za mało trenowałam. Za szybko zaczęłam. Za stara jestem. Próbuję mieć ją w zasięgu, ale zaczęło się podejście na Markowe Szczawiny i kolejne metry w górę wysysają ze mnie resztki sił. 

I wtedy pyk, naszą walkę o trzecie miejsce kończy sympatyczna blondyneczka cała w loczkach, która mija nas po prostu jak pendolino. Dziękuję, pozamiatane.  

Oto Ewa Siwoń - żywy trup, dyszący ciężko, wlecze się w stronę schroniska na Markowych Szczawinach. Jest mi nagle niedobrze, ale przecież jak pójdę wymiotować w krzaki, to zaraz będę już szósta a nie piąta, więc trzeba to przetrwać.  Doganiam jakiegoś kolesia i zagajam: 

- Ciężko, no nie? 

- Rzygać mi się chce - odpowiada blady. 

- Mi też - wołam prawie z radością, że są obok mnie towarzysze niedoli w równie czarnej dupie jak ja.  

Wreszcie widać dach schroniska na Markowych. Marzę tylko o tym, żeby się tam gdzieś położyć i już zostać, ale wytresowana głowa ultrasa decyduje za mnie i za moje nogi. I nie chodzi tu o odruch warunkowy ślinienia się na widok żarcia na punkcie, ale o myśl, że punkt, to jedyne miejsce, gdzie można zyskać przewagę, jeśli się tam spędzi jak najmniej czasu. 

Moja rywalka akurat wsuwa spokojnie ziemniaczka, więc ja tylko łapię colę z wodą, pomidora, arbuza, dowiązuję luźne buty i na chwiejnych nogach oddalam się w kierunku najgorszego podejścia na całej trasie. Perć Akademików. Skały, klamry, łańcuchy i pion.




I nie chodzi o te łańcuchy. Istotne jest to, że na odcinku 1,8 km trasa wznosi się o 500 m.  Już ledwo podnoszę nogi na tych cholernych schodach, ale idę. A za mną wyprzedzona przed chwilą czwarta. Kur..a, nie mam już siły walczyć o jakiekolwiek miejsce - wszystko mi jedno, która będę. Zatrzymuję się i mówię do niej, żeby sobie spokojnie szła, bo ja już umieram i gonić jej nie będę. I nie jest to kurtuazja, bo serio tak się czuję. 

Żeby sobie poprawić humor stwierdzam, że przed biegiem chciałam zrobić czas 13 godzin, a będzie poniżej 12. Krok za krokiem w stronę szczytu. Tak bardzo nie chcę już tego robić, ale Babia Góra przyciąga mnie jak wielki magnes. Wreszcie, YES!!!!! Staję po raz trzeci na szczycie i zostaje mi tylko zbieg do mety. Oczywiście włącza się euforia biegacza na finiszu i organizm sięga do ukrytych rezerw. Ostatnie 4,5 kilometra zbiegam ciurkiem bez przystanków i sama nie wierzę, że przed chwilą byłam zombie. Naprawdę niezbadane i kuriozalne jest to ludzkie ciało i głowa. Najlepszym dowodem na to jest też to, że patrzę na zegarek i martwię się, że miało być 60 kilometrów, a wyjdzie 59. Może dokręcić gdzieś wokół klombu? 




Wreszcie jest meta i teraz jestem znów w niebie. Wpadam biegiem, prosto w ramiona Wojtka, dostaję medal, walę się szczęśliwa na ziemię. Pies też szczęśliwy liże mnie po twarzy. Już nic nie muszę, jest pięknie. 3x Babia zrobiona. Piąta kobieta, druga w kategorii, czas 11:31. 


Stwierdzam, że takie ultramaratony są lepsze niż sesja z psychoterapeutą - w ciągu kilkunastu godzin jesteś w stanie bardziej poznać siebie niż podczas rocznej terapii. 

Zdjęcia: Magdalena Sedlak, InArt-Radosław Denisiuk, Idea Photography, Karolina Sarnowska, własne 

wtorek, 18 maja 2021

Korona Bieszczadów na biegowo - relacja

 W czasach wirtualnych czelendży na Stravie i badży Garmina mała, blaszana odznaka z napisem "Korona Bieszczadów", którą przysyła pocztą oddział PTTK Sanok, może budzić pobłażliwy uśmiech. Kojarzy się trochę ze starym piechurem, który wpina ją w klapę brezentowego plecaka i niespiesznie rusza zdobywać kolejny szlak. 


 

A jednak czworo moich znajomych i ja zapragnęliśmy wejść w posiadanie takiej blaszki i zdobyć Koronę Bieszczadów. Na naszych warunkach czyli w 3 dni, biegiem. Ten sposób u starego piechura spotkałby się pewnie ze zdumieniem, ale brać biegowa powinna nas zrozumieć.   

Żeby zasłużyć na odznakę, trzeba zdobyć 15 bieszczadzkich szczytów, spośród których najniższy to Trohaniec 939 m npm, a najwyższa Tarnica 1346 m npm. Cała lista szczytów dostępna jest tutaj

Postanowiliśmy podzielić całe zadanie na trzy dni i każdego odwiedzić 5 szczytów, a odcinki między punktami startowymi pokonywać samochodem, żeby wyrobić się z całą  trasą w zakładanym czasie. Podobny projekt zrobiliśmy na jesieni 2020 roku zdobywając Koronę Beskidu Niskiego i całkiem nam się ta forma biegania po górach spodobała. Skład ekipy pozostał niezmieniony: Sebastian Burzyński, Kasia Popławska, Arek Popławski (support, kierowca i zdobywca części szczytów), Artur Zarzyński i ja. Tym razem cały plan opracowała Kasia, która bieszczadzkie szlaki ma w małym palcu i zna je jak własną kieszeń. 

Jako biegacze i fani rzeźnickich ścieżek pragnęliśmy sportowego wyczynu, ale liczyliśmy też na doznania estetyczne - widoki z połonin po horyzont, zielone zbocza Otrytu, może pierwszą opaleniznę. A jak było? Ha, Bieszczady wpuściły nas łaskawie w swoje trzewia, ale mieliły nas w nich na swoich warunkach.

Dzień 1 (44 km, +2421 m) - Trohaniec / Magura Stuposiańska / Dwernik Kamień/ Tarnica / Halicz

Na rozruch poszły niższe górki, raczej niewidokowe czyli Trohaniec i Magura w paśmie Otrytu, po którym ostatnio przechadzają się podobno bieszczadzkie niedźwiedzie. Ostrzegała nas przed nimi i gospodyni z naszej pierwszej kwatery i tablice przy szlaku. Misiów jednak nie spotkaliśmy. Był tylko pan prowadzący Chatę Socjologa, który słysząc, że zdobywamy Koronę Bieszczadów biegiem spytał: A po co tak? Ech, ten bieszczadzki slow life. 

Już pierwsze szczyty pokazały jednak, że wymiar wyzwania będzie trochę inny niż w Beskidzie Niskim. O wbieganiu na górę można było zapomnieć, bo średnio robiliśmy po 500 m przewyższenia na kilku kilometrach trasy.  Za to można było się nazbiegać do woli w dół testując moc czwórek i stabilizację kostek na stromych, śliskich od błota i kamienistych ścieżkach. 

Po pierwszych dwóch górach, które widokowo przeszły w sumie bez echa, Dwernik - Kamień już bardziej nam się spodobał. Polecam bo jest ze szczytu całkiem fajny widok. 



Nic jednak nie zapowiadało z jakim pogodowym przytupem, żeby nie powiedzieć pierdolnięciem, zakończy się nasz pierwszy dzień projektu KB. Na koniec piątku czekała nas pętelka 20 km z Wołosatego przez Tarnicę, Halicz i Rozsypaniec czyli wschodnia końcówka GSB. Oj ostrzyliśmy sobie zęby na widoki, ale już w drodze na najwyższy bieszczadzki szczyt było wiadomo, że to się nie uda. Był wiatr, deszcz i zero słońca.  Na Tarnicy sytuacja przedstawiała się tak: 



Ostatecznie Arek zawrócił do auta, a Artur i Seba pognali szybciej całą pętlę, żeby nie czekać na nas w tej wichurze. My zaś we dwie z Kasią ruszyłyśmy po ich śladach ścieżką przez Halicz. To był naprawdę niezły test charakteru i nie wiem, czy kiedyś biegałam w takich warunkach. Widoczność spadła do około 10 metrów, pizgało złem tak, że jak to określiła nasza koleżanka Ania, wywiewało gałki oczne i dodatkowo padało. Panoramy oczywiście brak, ale przynajmniej dwie krejzi babeczki miały cały szlak dla siebie.  

Spokój nastąpił dopiero na Przełęczy Bukowskiej, gdzie z kolei zaczął się mozolny zbieg w dół pełną drobnych kamieni drogą - współczuję wszystkim GSB-owiczom, którzy muszą już na oparach robić ten odcinek. On zdaje się nie mieć końca i daje w kość stopom.

Dzień zakończyliśmy w Bacówce pod Małą Rawką, niektórzy nad zasłużonym piwkiem (grzane z koglem- moglem wymiata!) 

 Dzień 2 (42 km, +2778 m) Wielka Rawka / Połonina Caryńska / Rabia Skała/ Smerek / Jasło 

Rano przed śniadaniem lubię sobie zrobić w domu jogę. Wiecie, pies z głową w dół, malasana. W Bieszczadach zrobiłam za to biegasanę, bo w związku z zamkniętą o 6:30 kuchnią bacówki, postanowiliśmy zastosować plan: najpierw Wielka Rawka, a dopiero potem kawka.  Tym razem widoki wynagrodziły trud.  Były też drobne emocje i pragnienie raczków, bo powyżej 1000 m npm leży miejscami jeszcze zlodzony śnieg. 




A po śniadaniu, ech Caryńska! Ostatnio byłam tam w 2015 na Rzeźniku. Wchodziliśmy co prawda z Przełęczy Wyżniańskiej, ale tak czy siak dzida na piękną widokową Caryńską zawsze jest konkretna i daje po dupie.  Bardziej jednak tego dnia dała nam po dupie Rabia Skała szlakiem z Wetliny.  Na niecałych 14 kilometrach urobiliśmy tam 840 metrów w górę. Ten szlak to wredzioch, bo najpierw wspina się na Jawornik, a potem parokrotnie opada w dół, by za chwilę znów stać się pionem.  Mówiąc krótko - wyssał z nas sporo sił. 



Energię uzupełniliśmy więc w Wetlinie świętując pocovidowe otwarcie gastronomii.  Co za luksus usiąść przy stoliku i zjeść pierogi z normalnego talerza, a nie ze styropianowej wytłoczki plastikowym widelcem. Długo jednak kalorie w nas nie zagościły, bo trzeba było się spieszyć - tym razem na Smerek. Żółtym szlakiem przez Przełęcz Orłowicza dotarliśmy wreszcie na górę, załapując się na  upragnione widoki. Po zbiegu ze Smereka czekało na nas już tylko Jasło. Powiem szczerze, że nogi już miały dość, a w moim przypadku też płuca, bo niestety ostatnio męczę się znów z astmą i jak Marit B. muszę sztachać się sterydkami. Mieliśmy więc już trochę po kokardę, ale Biesy umieją pograć.  Żebyśmy nie rzucili kart na stół, dały nam na koniec dnia zjawiskową pogodę. Zakończyliśmy dzień w dobrych humorach w Cisnej. 




Dzień 3 (46,5 km, + 2670 m) Łopiennik / Stryb / Hyrlata / Wołosań / Chryszczata  

Fajne to zdobywanie szczytów przed śniadaniem - tym razem znów ruszyliśmy na pierwszą górkę nieprzejedzeni. Łopiennik to szczyt, który swego czasu był w zestawie Rzeźnik Sky i moim zdaniem całkiem zasłużenie, bo 550 metrów w górę to się tam robi na 3,5 kilometrach, a pozostałe trzy kaemy to powrót biegiem w dół. 

Kolejnym, 12-tym już punktem programu był Stryb położony na paśmie granicznym. Ten Stryb to nieźle zapamiętamy, bo tuż po zrobieniu pamiątkowej fotki pod szczytową tabliczką całkiem niedaleko nas walnął piorun. Oho, spie....lamy! Ruszyliśmy co sił w zmęczonych nogach i kiedy już ucieszyłam się, że burza poszła bokiem, gdzieś tuż obok rozległ się taki grzmot, że jego moc przetransferowała się do naszych nóg. Jednym słowem zaczęliśmy spie....alać jeszcze szybciej. Do kompletu doszła ulewa, ścieżką płynął potok błota i w efekcie na parking dotarliśmy przemoczeni do gaci i cali utytłani. Czy jednak coś zmieniło to w planach? Skądże znowu. Wyżęliśmy tylko skarpetki i powoli susząc własnym ciałem przyklejone do nas koszulki i spodenki, ruszyliśmy zdobywać Hyrlatą. Lekko się trzęsłam z zimna, ale kto biegał Ultramaraton Bieszczadzki, ten wie, że Hyrlata grzeje lepiej niż setka na raz do dna. Tak też się stało. Na górze klimaty panowały magiczne, podeszczowe Bieszczady były puste, ciche, zamglone i zielono-szare. Piękne po prostu. 



Kolejnym szczytem był Wołosań. Pogoda nadal nas nie oszczędzała. Co trochę przeschliśmy w biegu, znów zaczynało padać.  Było jednak nam już wszystko jedno i zaczęliśmy odliczanie końcowe projektu. Niestety o szybkim powrocie do Warszawy nie było co marzyć.  W Duszatynie, u stóp ostatniej góry - Chryszczatej stanęliśmy w niedzielę o 17-tej. Ludzie o tej porze robią sjestę po niedzielnym obiadku albo zaczynają planować powoli poniedziałek, a my mieliśmy jeszcze do zrobienia 12,5 po górach 430 kilometrów od domu. No cóż, ultrasów poznaje się po tym jak kończą, a nie jak zaczynają.  Na szczęście szlak na Chryszczatą jest fajny i w sumie lajtowy. Mimo konieczności skakania przez liczne potoczki, szliśmy sobie nie za stromo pod górę obok malowniczych Jeziorek Duszatyńskich, w towarzystwie salamander i niebieskich ślimaków, a potem na nasz ostatni szczyt trasą archiwalnego Rzeźnika. 

A na górze włączył się nam ciąg na bazę i chociaż w nogach mieliśmy już konkretną 3-dniową wyrypę, wszyscy rzuciliśmy się biegiem z powrotem do Duszatyna. Głowa rządzi, shut up legs! O godzinie 19 zamknęliśmy projekt Korona Bieszczadów mając na koncie wszystkie planowane szczyty. 



To była bardzo intensywna biegowa przygoda - łącznie zrobiliśmy po Bieszczadach 132 kilometry i 7867 metrów w górę. Zanurzyliśmy się w te góry i poczuliśmy je każdym centymetrem ciała. I chociaż czwórki paliły, ścięgna i achillesy ciągnęły, a ciuchy były jednym wielkim bagnem, mieliśmy w sobie radość i pełną satysfakcję.  


A teraz... czas zgłosić się do PTTK po blaszkę i zacząć szukać następnej Korony.