wtorek, 28 grudnia 2010

Nie ma to jak pierwszy raz...

Ha, no to pierwszy rok mojego bycia biegaczką dobiega końca, bo powiem otwarcie, że dopiero w 2010 zajęłam się tym świadomie. Biegałam tak sobie przez lata po parkach i ulicach, ale nie było to ani regularne, ani w jakikolwiek sposób planowane czy mierzone (z wyjątkiem mierzenia czasu pobytu poza domem). Chaos, chaos totalny. Nie interesowało mnie bieganie jako dyscyplina tylko jako nudny, ale skuteczny sposób na utrzymanie kondycji i spalanie kalorii.

Aż tu nagle w 2010 ... wkrętka.
W maju PO RAZ PIERWSZYzainteresowałam się czasem, w jakim początkujący może przebiec 5km.
19 czerwca PO RAZ PIERWSZY wystartowałam (w Biegu Ursynowa) i dobiegłam do mety.
1 sierpnia PO RAZ PIERWSZY poprawiłam życiówkę na 5 km.
11 listopada PO RAZ PIERWSZY wystartowałam na 10 km.
Na koniec, 26 grudnia PO RAZ PIERWSZY przebiegłam 15 km na treningu.

Co za rok debiutów ;-)
Bardzo fajny i udany rok, bo robienie rzeczy po raz pierwszy jest nieporównywalne z niczym i ekscytujące. Zresztą podobnie było też we wspinaniu - zawsze będę pamiętać mój PIERWSZY, majowy wyjazd na "West" czyli wspin w Hiszpanii, który był genialny.
A ponieważ PIERWSZE RAZY są takie fajne i można się od nich uzależnić, to zamierzam trochę podebiutować też w 2011.  
Co będzie się działo?

Różnie bywa z wykonaniem dlugoterminowych planów, ale uwielbiam mieć na horyzoncie zaplanowane pewne wydarzenia, bo to mnie nakręca.

A zatem, na 2011 wydarzeń mam kilka:

PIERWSZY PÓŁMARATON (w dobrym czasie, dodatkowo, chyba że pierwszy pobiegnę testowo w Wiązownie)



PIERWSZE WSPINANIE W GRANICIE W SOKOLIKACH



PIERWSZE WSPINANIE NA GRECKIEJ WYSPIE KALYMNOS


PIERWSZE DROGI O TRUDNOŚCI VI.2 OS (wszystko jedno gdzie :-D)



Maratonu w planach na 2011 brak - jednak nie będę jeszcze sięgać po ten wymagający respektu i wielu kilometrów w nogach dystans. Bo w końcu co by mi zostało na PIERWSZY RAZ w 2012?  Poza przejażdzką PIERWSZY RAZ drugą linią metra w Warszawie...

wtorek, 21 grudnia 2010

Wawer powder fun!

Nie oddalając się zbytnio od domu doświadczyłam dziś po 18-tej bardzo przyjemnego freeridu w puchu, a nawet można powiedzieć wrażeń off-piste, chociaż bez desek/-ski na nogach. I to wszystko w Wawrze, gdzie sypało, sypało i powoli zasypywało wszystkie ścieżki tak, że do biegania nie został mi praktycznie żaden odśnieżony kawałek.

A o mały włos do zaplanowanego na dziś treningu by nie doszło, bo najpierw zaczęłam się czaić i martwić - że przemoczę jednak nogi, że się poślizgnę, że będzie mi sypało w oczy.
Weź w garść kobieto! - powiedziałam sobie jednak, bo jutro na bieganie czasu ni ma. Nowa, klimatyczna płyta Skunk Anansie "Wonderlustre" zapodana dousznie pomogła w mobilizacji i wypełzłam na dwór. Okazało się, że jest super i z każdą minutą coraz fajniej. Na kawałku zrobiłam nawet małą przebieżkę. A jak stabilizację kostek i kolan dało się poćwiczyć :-) pelna koncentracja na stawianych krokach.
Ogólnie bieg był w świeżutkim puchu, z góry też padało, ale było ciepło, ciemno, cicho i daleko od wypchanych ludźmi galerii handlowych. Jakoś tak świątecznie. Dzyń dzyń dzyń!

Aha, apropos dzyń dzyń dzyń to PALEC POD BUDKĘ!! Ktoś ma ochotę w drugi dzień świąt (niedziela) pobiegać w Warszawie przed południem, zaczynając ok. 9:30 - 10:00, zanim znowu zajmie przydzielone miejsce za stołem?
Ja planuje zrobić ok. 12-13 km - miejsce do ustalenia byle w granicach południowo-centralnej części miasta:
1. ścieżka do Powsina
2. Łazienki + Agrykola (bez bieżni ;-)
3. Kabaty
4. Pola Mokotowskie
5. inna miejscówka ...

niedziela, 19 grudnia 2010

Moje Pumy lubią śnieg - test butów trailowych Puma Havasu XC

Kiedy spadł pierwszy śnieg i zaległ - najpierw w postaci puchu a potem ubitej i śliskiej warstwy - pomyślałam, że czas się uzbroić na bieganie w coś, co przywróci mi tarcie.  Chciałam radykalnie - buty z kolcami albo coś w tym stylu, ale po namyśle i analizie mojej trasy biegowej stwierdziłam, że nawet zimą trafiam na goły asfalt i wtedy co? W kolcach stukać będę jak Frank Sinatra na parkiecie albo co gorsza je stępię - i to w piorunującym tempie ;-)

No więc pozostały trailówki.  Założyłam na nogi swoje nowe Pumy Havasu (sprzedawane też pod nazwą Rodalban XC) przeznaczone do biegów w terenie i dziś, po zrobieniu w nich około 100 km mogę śmiało powiedzieć, że te Pumy lubią śnieg.


Wrażenia ogólne
Pierwsze wrażenia po przesiadce z Nike'ów Pegasus to "och, jaki wąski but". Cholewka nie rozszerza się w przedniej części i uszyta jest w ten sposób, że stopa wygląda smukło.  Mimo tego but nie uciska mnie w palcach, chociaż lubię mieć tu luz.  No cóż trzeba przyznać, że Puma Rodalban wygląda bardzo zgrabnie.
Kolorystyka mi akurat przypadła do gustu - grafitowa cholewka z błękitnymi detalami przezentuje się naprawdę dobrze.

Budowa buta
Cholewka uszyta jest z materiału syntetycznego, ktory sprawia wrażenie grubego, ale taki nie jest, bo Puma Rodalban to but zaskakująco lekki. Cholewka jest odporna na przemoczenie przy biegu po mokrej lub zaśnieżonej nawierzchni.
Sznurówki są grube, ale trochę śliskie i parę razy mi się rozwiązały podczas biegu, więc teraz robię dwa supły i jest OK.
Okolica kostki otoczona jest miękim kołnierzem, który zapobiega otarciom, nawet przy niezbyt grubej skarpecie.  Oczywiście naszło mi tam trochę śniegu przy wdepnięciu w zaspę w parku, ale na to radą są chyba tylko stuptuty.



Amortyzacja
Pierwszy bieg w Pumach zaliczyłam jeszcze jesienią kiedy śniegu nie było. Wtedy tak ich nie doceniłam - amortyzacji nie miały w nadmiarze i po asfalcie biegło się dość twardo. Po 12 km trochę bolały stopy. Jednak nie są to buty na asfalt tylko na miękkie podłoże, więc w sumie nie mogę mieć pretensji.

Dynamika
Dynamika nie jest najmocniejszym atutem tego modelu - biegnie się, ale bez wrażenia, że buty dają kopa i chcesz w nich frunąć. Natomiast są lekkie i to bardzo pomaga przy przebieraniu nogami na przykład na 10-tym już kilometrze.

Właściwości termiczne i wododporność
To co nie było ważne jesienią, stało się kluczowe zimą czyli odporność cholewki na śnieg i mróz. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że ani razu nie miałam po bieganiu mokrych skarpetek, a wpadłam w śnieg po kostki nie raz i zdarzył mi się też bieg w kopnym. Mokre były tylko okolice kostek, ale niżej sucho.  Było mi też ciepło w nogi nawet podczas biegu przy minus 9 stopniach.  Rok temu biegałam w zimie w siatkowych treningówkach i wracałam wtedy do domu  z przemoczonymi nogami.  Może być tak, że w Pumach Rodalban latem będzie za ciepło ze względu na mniejszą wentylację niż w butach siatkowych, ale w zimne dni sprawdzają się bez zarzutu.


Przyczepność
I tu dochodzimy do kolejnego bardzo ważnego zimą elementu.  Już nie chcę kolców - Pumy trzymają na śniegu świetnie. Miałam w nich poślizg po wbiegnięciu na lód, ale chyba mało kto regularnie biega po lodzie.  W warunkach:
- świeży śnieg
- ubity śnieg
- błoto pośniegowe
- nie do końca odsnieżony asfalt
nie sprawiły mi zawodu, czyli jednym słowem udało mi się wrócić do domu za każdym razem bez kontuzji. Ich bieżnik to poprzeczne beleczki i małe gwiazdki, które tworzą antypoślizgową kombinację. Odstępy między wypustkami są na tyle duże, że po tupnięciu nadmiar śniegu z nich wypada.

Podsumowanie
Pumy Havasu XC to chyba rozwiązanie mojego problemu biegania zimą.  Nie są to buty do trenowania na asfalcie ani do bicia życiówek w zawodach, ale jesli chodzi o treningi na śniegu, to nadają się do tego bardzo dobrze. Po ponad godzinnym treningu na miękkim podłożu stopy nie bolą i nic nie uciska. No i, co najważniejsze - zawsze sucho, zawsze pewnie ;-)

(Wkrótce test wraz z dodatkowymi infomacjami o konstrukcji buta ukaże się też na stronie etrampki.pl)

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Zimowy trening z Barbie-kulturystką

W sobotę bieg rozpoczełam w towarzystwie wielkiej czerwono-złotej kuli, która podnosiła się leniwie znad horyzontu. Godzina 7:20 rano, warunki idealne czyli lekki mróz, sucho i raczej bezwietrznie. Taka pogoda musiała dać kopa i kop był, bo przebiegłam sobie z radością 8,5 km w tempie średnim 5:36 min/km po wawerskich chodnikach i drogach.
Może też ta energia poranna podyktowana była lekkim wstydem za piątek, kiedy to miałam plan pobiegać, ale nic z niego nie wyszło. Wymiękłam mówiąc najkrócej po wystawieniu nosa za firankę.

O godzinie 11, na ktorą zaplanowałam bieganie, za oknem wiało, sypało i nie było nawet psów z kulawą nogą w zasięgu wzroku.
Po godzinie, kiedy to obiecałam sobie, że jednak wyjdę, było dokładnie tak samo. Status-do bani-quo. Rozpoczęłam dialog z samą sobą zakończony wielkim uff, bo w ostatniej chwili przyszło mi do głowy, że dawno nie ćwiczyłam brzuszków, wykroków, wymachów itp. Byłam uratowana - nie musiałam już wychodzić.

Zaczęłam od skakanki (na szczęście mam wysokie mieszkanie) ale potem postanowiłam znaleźć w necie jakieś fajne ćwiczenia bo mi sie nie chciało wymyślać. No to Youtube ... i jedziemy.
Jest! "Zuzanna's Workout". Być może Zuzanna o buzi aniołka znana jest niektórym panom, bo przyciąga wzrok nie tylko bicepsem, ale ja widzialam ją pierwszy raz. A kiedy ruszyła do swoich ćwiczeń zatytułowanych "550 Killer Reps" zrozumiałam, że to Barbie-cyborg-kulturystka, w dodatku ze sporą porcją silikonu z przodu. I z jakimś chyba wschodniosłowiańskim akcentem. Nie ma sie jednak co śmiać, Barbie naprawdę ma potencjał fitnesowy, a nawet przyrównałabym niektóre jej filmy do treningów z obozu dla rekrutów.




Ha, ha no więc postanowiłam poćwiczyć z Barbie. 550 powtórzeń "najszybciej jak się da" było poza zasięgiem, ale robienie ćwiczeń w 3 seriach po 15 uznałam za wykonalne. Oczywiście nie dałam rady dotrzymać Barbie cały czas kroku - szczególnie przy pierwszych wymachach ze względu na kontuzję pośladka (myślalam że mi wyrwie nogę z tyłka przy pierwszym wymachu). Po ostatniej pompce wgryzłam się w dywan, ale w sumie tętno uzyskałam zacniejsze niż po biegu, czas ćwiczeń również rekompensujący moje wymiganie się od biegania. Mam więc nową koleżankę od ćwiczeń na sieci. Następnym razem wypróbuję jej zestaw specjalny pod nazwą "Szybka śmierć" chociaż ćwiczonko pliometryczne z wyskokiem do góry i zaraz po tym pistoletem na jednej nodze to raczej sobie tylko obejrzę bo od samego patrzenia mnie bolą stawy, ewentualnie je zmodyfikuje na "dla ludzi".

piątek, 10 grudnia 2010

Czas na sport czyli sport na czas

Nawet nie wiem, jak mi się w ogóle udało znaleźć czas, żeby napisać tego posta :-)
Tak sobie czytam, jak niektórzy trenują po 5-6x w tygodniu i zastanawiam się, jak im się udaje to godzić z życiem codziennym i z ilu rzeczy rezygnują, żeby móc tyle trenować.
U mnie wychodzi ostatnio 2 treningi ściankowe i 2-3 biegowe i powiem szczerze, że milion rzeczy leży przez to odłogiem. Ostatnio jakoś mniej sprzątam, mniej oglądam telewizję, mniej zastanawiam się nad tym, co na siebie założyć, mniej robię zakupów. No i jakby pracuję mniej niż bym mogła/powinnam. Aha, są jeszcze dzieci, w przypadku których akurat nie za bardzo mogę "mniej".

Treningi moje jednak nie idą na marne, a nawet powiedziałabym, że regularnie poprawiam życiówki - na przykład jestem już mistrzynią w docieraniu z dzielnicy Wawer do dzielnicy Wola (Koło) w godzinach porannych - robię to coraz szybciej, coraz płynniej wciskam się na pasy do skrętu  i wynajduję coraz więcej tajemniczych uliczek, którymi można ominąć kory.

Stale widzę też progres w trenowaniu zmieszczenia w jak najkrótszym czasie godzinnego biegu z przebraniem, rozgrzewką i rozciąganiem oraz prysznicem "po". Szczególnie jesli w połowie treningu ktoś właśnie obdarzy mnie pilnym tłumaczeniem. Każda minuta się liczy. Prysznic to np. 2 minuty - bez oszukiwania.

Nie mówię już o samodoskonaleniu się w jednoczesnym szykowaniu 3 dań dla rodziny - jedną ręką mieszam coś tam w garze, w międzyczasie przewracam na patelni naleśniki a w wolnych kilkusekundowych interwałach ciacham warzywka do sałatki. Oczywiście rodzinę zaprzęgam do pomocy, ale ponieważ jest to trzech facetów, to jakby to rzec... nie garną się.

Sytuacja nie jest nowa, tylko że jakoś ostatnio mnie to wyjątkowo zmęczyło. Może dlatego, że faktycznie zwaliło mi się sporo roboty. Odpuszczenie treningów to jednak ostatnia rzecz jaką bym zrobiła, bo doprowadziłoby do mojej "zguby" a może nawet - nie bójmy się tych słów - utraty radości życia ;-) Ech, mógłby już przyjść ten Nowy Rok, kiedy znów zacznie przybywać dnia i wreszcie nie będzie tak cholernie ciemno o 7 rano. Mimo szczerych chęci, nie jestem w stanie się zmobilizować do wyjścia i pobiegania zimą przed świtem. A dałoby mi to bonus w postaci dodatkowego czasu.

I tylko ostatnio jadąc sobie własnie na ściankę pomyślałam, że ja stoję w korku, żeby dojechać na godzinkę przyjemności, a masa ludzi wokół stoi w korku, żeby za chwilę dać się zapuszkować za biurowca szklanymi drzwiami i tam spędzić cały dzień. Więc w sumie nie mam co narzekać. Bo gdybym jeszcze pracowała na etacie, to nie mam pojęcia jak bym znalazła czas na sport.


 

niedziela, 5 grudnia 2010

Tryb zimowy

W sobotę wybrałam się spróbować porannego biegania, żeby przekonać się, czy jestem ofiarą poważnej kontuzji mięśnia pośladkowego, ale okazało się, że nie - nie będę miała wymówki w mroźne dni :)

Z nadszarpniętą „szanowną” można biegać – gorzej z wiązaniem buta, skłonami i siadem prostym. Na ostatnim treningu wspinaczkowym zadanie na bulderze chyba przerosło moje mięśnie i po dość karkołomnym zadarciu nogi do dynamicznego ruchu poczułam coś jakby pyk w … mówiąc najkrócej - w tyłku. Najpierw myslałam, że naderwałam mięsień pośladkowy, ale chyba tylko go naciągnęłam solidnie. Boli przy siadaniu, schylaniu się, podnoszeniu prostej nogi do góry i machaniu nią w tył. Za to truchtać się da bez problemu. Tak nawiasem mówiąc chyba nie wystarczająco się rozciągam po bieganiu i po wspinaniu i to jest smutny efekt.

Powiem szczerze, że bieganie po warszawskich ulicach po opadach śniegu nie jest takie proste, nawet w trailówkach.

Rondo de Gaula – chodnik zawalony śniegiem po kostki, nie ubitym, o konsystencji lekko plastelinowej – masakra. Nogi się rozjeżdzają. Zrobiłam wycof na Nowy Świat.

Nowy Świat – tu nadziałam się prawie na rogi reniferów, które wprowadzano do zagrody w związku z wieczorną imprezą, czyli uroczystym pstryknięciem tysięcy lampek sponsored by Wedel. Dalej poszło gładko – biegłam sobie środkiem wyłączonej z ruchu jezdni i było komfortowo.

Zdjęcie © Radek Pietruszka/PAP
Krakowskie Przedmieście – zaczęłam jezdnią, ale widząc, że idę na czołowe z autobusem zwiałam na chodnik. Tu slalom między ludźmi, znowu błoto śniegowe.

Plac przed Grobem Nieznanego Żołnierza - ło matko, lodowisko na granitowych płytach. Bieganie przez skradanie – odetchnęłam wreszcie, gdy dotarłam do (zgodnie z przypuszczeniami) odśnieżonego Ogrodu Saskiego. W końcu to reprezentacyjny park w centrum stolicy. To znaczy nie był oczywiście odśnieżony do czarnego, ale śnieg był tak fajnie ubity na ścieżkach, że biegło się świetnie.

W parku spotkała mnie dodatkowa niespodzianka… nagle okazało się że znów biegnę na czołowe, ale tym razem nie z autobusem tylko z Hankąskakanką. Odbyliśmy we trójkę –  Hanka, jej mąż i ja - kółeczko czy też dwa pogrążeni w miłej konwersacji i każdy pobiegł w swoją stronę.

Mam jednak ostatnio niedosyt biegania, biegam mniej niż w ciepłe dni, bo i ciemność szybko zapada i jakoś czasu na to mniej. Skutkiem tego zdecydowane wrażenie przybycia na wadze :-( wolę nawet na wagę nie wchodzić, żeby się nie zestresować, tylko po prostu wrócić do systematycznego ruszania się, no i jednak mniej kalorycznych dań wsuwać. Szczególnie po wczorajszych „plenerowych” urodzinach mojego męża spędzanych przy minus 15 stopniach, gdzie w menu były kiełbaski z ogniska, żurek, tort i morze procentów :-)

Ale jak tu przy minus 10C jeść surowe marchewki i popijać wodą;-) ? No dobra  – wiem, że można zrobić pyszne ciepłe dietetyczne dania i zamierzam sporządzić sobie w przyszłym tygodniu gar na przykład szpinakowej, albo "ratatuję" żeby nie wrzucać w siebie grzanek z serem jak zmarznę tylko chude, delikatne i zbilansowane do bólu posiłki, chlip chlip… ;-)

wtorek, 30 listopada 2010

Zbroić się nadszedł czas*

Moja dzielnica jest bardzo fajna, dziewicza nawet trochę na tle pozostałych warszawskich dzielnic. Cywilizacja mniej tam dociera. Pługoodśnieżarki na przykład.
Popatrzyłam wczoraj rano za okno i uznałam, że dam radę pobiegać - po takim hartowaniu na lodowcu tzw. "w-morde-wind" mi nie straszny. Niestety poranna wycieczka chodnikiem, a potem autkiem po wawerskich uliczkach zmieniła tę optymistyczną wizję w obraz mnie leżącej z nogą na wyciągu wśród ludzi w białych kitlach.
O starych wytartych Pegasusach na tym lodzie i śniegu mogłam zapomnieć, więc stwierdziłam że czas uzbroić się w odpowiedni sprzęt. Sprawa podobna do zmiany opon (której notabene nie zdążyłam zrobić, więc poznałam wczoraj uroki Kolei Mazowieckich - dobre zapiekanki mają na peronie 2 W-wa Sródmieście - po godzinie czekania na pociąg smakują mega).
Wracając do tematu, postanowiłam zaatakować na ostro i bez półśrodków. Czyli najpierw wyguglać "buty biegowe kolce zima", bo taki mi przyszedł do głowy pomysł na rozwiązanie problemu śniegu i lodu. I znalazłam coś fajnego, a piszę o tym, bo potrzebuję konsultacji w temacie - a więc: Ludzie! czy ktoś w tym biegał? zna? poleca?

1. Kolczaste Icebug Phyto



2. Icebug Heros (o ile wiem z dokładaną na podeszwę nakładką z kolcami - niezły patent, bo można zdjąć na asfalt!)

3. No i w trosce o suche skarpety - fachowe stuptuty


Kwestie cen na razie pomijam - na szczęście nie wysłałam jeszcze listu do Rovaniemi i mam wolne miejsca w tabelce z nagłówkiem "Kochany Swięty Mikołaju! Byłam grzeczna w tym roku, więc przynieś mi proszę... "

PS. Dopisek z ostatniej chwili (30.11.2010 godz. 13:20) - zostawiłam w warsztacie samochód do zmiany opon i w międzyczasie odbyłam 45 minutowe, fantastyczne bieganie w moich trailowych Pumach Havasu (zwanych tez Rodalban). Powiem szczerze że na śniegu dają radę. Uslizgi tylko na błocie pośniegowym i w zlodzonych koleinach. W głębszym śniegu ubitym przez samochody spoko. Ale nadal interesują mnie Icebugi :-)  

* nie jestem przedstawicielem handlowym firmy Icebug, jakby co

sobota, 27 listopada 2010

Epoka lodowcowa 11.10

Zapiski z przedniego siedzenia samochodu:
Salzburg 150 km. Łykając kolejne kilometry austriackiej autostrady oddalam się od miejsca kaźni… tzn. tfu, miejsca, gdzie właśnie spędziłam urlop "wypoczynkowy". Wyjazd sportowy i wypoczynek nie idą jednak w parze, a szkolenie z Carvingsport jest wyjątkowo dobrym na to przykładem.

Tak na serio to nie zamierzam narzekać, więc napiszę od razu, że z wyjazdu jestem super zadowolona, ale sprana i normalnie wyżęta jak gąbka :)



Listopad 2010 okazał się ciut hardcorowy dla narciarzy na lodowcu Stubai - przez 5 dni szusowania na wysokości 2900-3200 m n.p.m. było tak:

1. dzień: temperatura -7C , wiatr porywisty, opad śniegu non-stop, widoczność na stoku 10 m (Entschuldigen, czy może mi ktoś włączyć kontrast i wyłączyć wiatr?)

2. dzień: temperatura -9C , wiatr porywisty, opad śniegu non-stop, widoczność na stoku 10 m (Błędnik dostaje kota, ale nie ma nawet czasu na pawia, bo trzeba naginać krótkim skrętem za Zbyszkiem)


3. dzień: temperatura -10C , wiatr porywisty, opad śniegu non-stop, widoczność na stoku 10 m (Idzie się przyzwyczaić do warunków, grunt że na przerwie można wlać w siebie heisse schokolade)

4. dzień: temperatura -15C , wiatr zmienny, opad śniegu zero, przebłyski słońca, widoczność na stoku niezła, pod nogami wreszcie sztruksik (Arktyka, więc instruktorzy w ramach solidnej rozgrzewki organizują nam sprinty i pompki z wyrzutem nóg do tyłu w butach narciarskich)


5. dzień: temperatura -17 C , SŁOŃCE!!!, wiatr lekki, opad śniegu zero, widoczność na stoku perfekto, sztruksik (5 warstw termo-ciuchów + kominiarka i dużo ruchu na stoku to podstawa przeżycia dzisiaj)

Nasz plan dnia na stoku był równie jednolity jak pogoda. Codziennie przez 5 godzin (z 30 min. przerwą) robiliśmy w grupach ćwiczenia z szalonym instruktorem Zbychem. Pobudka 6:50 rano, fest śniadanie, dojazd 30 min pod stok i do boju. Śmig bazowy, skręt slalomowy, skręt gigantowy. Jazda non-stop, jeden za drugim albo pojedynczo. Instruktor ochrzania, że znów ręce za nisko, tyłek za bardzo z tyłu, itp. itd.



 Co drugi dzień nagrywanie postępów kamerką, wieczorem grupowa video-analiza, podczas której człowiek może na własne oczy się przekonać, że nie jest Bode Millerem, chociaż tak mu się wydaje, gdy siebie nie widzi. Postępy jednak zrobiliśmy – setki zjazdów z kijkami w rękach, nad głową, za plecami, bez kijków i tysiące skrętów dały efekt.


Moja super-grupa!

I dlatego jak już ktoś zacznie jeździć z chłopakami z Carvingsportu na szkolenia, to na nie wraca. Bo nie ma to jak dać sobie w kość, poczuć każdy mięsień i palące uda. No i pokonać własne słabości. A miło też zaliczyć dodatkowy bonus czyli w barze po zajęciach sączyć austriacki izotonik, np. Zipfer Bier.

Nie biegałam ani razu. O 6:50 było jeszcze ciemno, a poza tym mieliśmy godzinę żeby się zebrać do wyjścia, za to po południu nogi były jak z betonu. Raz wspinałam się po nartach na fajnej ściance wspinaczkowej, ale ogólnie wyjazd wymuszał 100% skupienia na narciarstwie.



Chyba wzrosła mi też wydolność płuc. Godziny wysiłku przy tętnie raczej drugo-zakresowym, a czasem prawie max na 3 tys. metrów nie poszły mam nadzieję na marne. O astmie oczywiście zapomniałam - chyba z braku roztoczy i kurzu na lodowcu .


Może jestem masochistką, ale już myślę o tym kiedy by tu znowu dać się tak wykończyć, bo było to bardzo przyjemne.

środa, 17 listopada 2010

Ta ostatnia niedziela

Rok kalendarzowy ma swoje prawa, ale i swoje anomalie, jak widać. Dlatego niedzielę 15 listopada spędziłam wspinając się w skałkach i to w cienkich gatkach. Normalnie listopad to jest opcja zero – za zimno na deskę czy skały, za ciepło na narty na Kasprowym (pozostaje tylko nieśmiertelne bieganie ;-D), a tymczasem zawitała do nas taka pogoda, że grzech nie skorzystać. Wypad był typu orient expres kierunek Jura czyli zorientowany na ekspresowe 1-dniowe wspinanie, zakończone oczywiście genialną pizzą w miejscowości Żarki (powiat myszkowski).


Takie wyjazdy spokojnie da się robić - start 6:30 rano,


na miejscu od 9 do 17 i potem hajda do domu. Nasze trio czyli ja, Ironwoman i kolega W. urobiło chyba z 6 dróg w pięknym bukowym, szeleszczącym lesie na skale zwanej Boniek.







Z wyjątkiem jednej drogi na wędkę, resztę poprowadziłam, jednak nie były to drogi bardzo trudne. W przyszłym sezonie chciałabym podnieść swój poziom wspinaczkowy ponad to VI+ czy VI.1, które w tej chwili jestem w stanie zrobić. Będzie to wymagało intensywniejszych treningów na ścianie, ale taki mam plan.

W samochodzie odbyliśmy za to ciekawą rozmowę o oszukiwaniu w dziedzinie osiągnięć sportowych, sprowokowaną m.in. przez informację, że jeden z biegaczy (większości z moich czytelników znany ;-)) miał na B.Niepodległości czas gorszy wg własnego GPS niż według oficjalnych pomiarów i poprosił organizatorów o korektę, żeby było uczciwie*. Ile jest osób, które by to zrobiły?

A dla kontrastu – ile jest osób, które dla „blasku i chwały” ściemniają i przypisują sobie osiągnięcia niesłusznie. Począwszy od biegaczy amatorów, którzy ścinają na biegu krawężniki lub lecą po chodniku najkrótszą trasą, żeby urwać sekundy po osoby medialne mające sponsorów, które niby zdobywają jakieś szczyty, a potem okazuje się że zostały na nie wwiezione albo zatrzymały się w pół drogi. Osoby, które pozorują robiące wrażenie wyniki nie biorąc pod uwagę możliwości, że ktoś ich zdemaskuje. Ale w sumie nie o to chodzi, bo wielu im uwierzy.

Ogólnie pytanie jest po co i JAK się z tym czują? Czy faktycznie w głębi duszy mają poczucie sukcesu?

To tak tytułem dygresji…

A ja z poczuciem dobrze zakończonego sezonu zapakowałam wczoraj linę do szafy, żeby sobie czekała na sezon 2011 i pojechałam zawieźć narty do serwisu, ponieważ już od soboty w planach ostre szusowanie na lodowcu Stubai. Ja to tak mam, że jeździć od tak sobie zahaczając co godzinę o bar nie lubię. Wolę się skatować, utytłać w śniegu i czołgać się potem do samochodu. A wyjazd na narty z firmą Carvingsport (już kolejny więc wiem) zapewnia to zdecydowanie. Chłopaki z Bielska czyli trenerzy są bezlitośni, ale w takim pozytywnym sensie i po tygodniu szkolenia u nich człowiek czuje każdy mięsień. Szykuje się więc konkretny sportowy tydzień. I nie da się oszukać bo czas na gigancie mierzy fotokomórka ;-)

* Errata - no więc nie zgłosił organizatorom, ale ogłosił licznym czytelnikom na swoim blogu :-) Trochę przesadziłam przez niedoczytanie, co nie zmienia jednak uczciwości zawodnika.

czwartek, 11 listopada 2010

Pierwsza dycha zaliczona :-)


No to zacznę od końca - 50:49 netto.
Dwa tygodnie temu może czułabym lekki niedosyt, ale dziś, po ostatnich problemach, bardzo się cieszę, że w ogóle pobiegłam i dobiegłam do mety w tym czasie.



Wystartowałam ze strefy 45-50 min w towarzystwie Aśki aka Ironwoman. Pomysły na wynik miałysmy jednak lekko odmienne - o jakieś 2 minuty - więc szybko mi uciekła.  Niedługo potem lekko jak sarenka minęła mnie Hankaskakanka ;-) Ja na totalnej asekuracji zrobiłam początek w tempie rozgrzewkowym, ale na pierwszym kilometrze czas miałam 5:49, więc stwierdziłam, że ups! chyba można by szybciej. Ogólnie biegło się nieźle, rejestrując co się dzieje wokół.






Z lepszych komentarzy to np. pan w średnim wieku biegnący obok mnie klął głośno przy Złotych Tarasach "No i jednak zrobili ten podbieg - co za skurwysyństwo".
Z ciekawszych obserwacji:
- koleś na wózku robiący podjazd pod Centralnym - respekt!
- bosy biegacz w koszulce z napisem "bosy biegacz"
- facet w krótkich spodenkach i jak myslałam balerinkach żony, które jednak okazały się słynnymi butami Vibram Five Fingers.
- laski biegnące w butach, które na etrampki.pl opisujemy w kategorii "Lifestyle Street" czyli daleko od "Running" - w sumie też respekt dla tych lasek
- BoberPL który mijał mnie na wysokości GUS, tylko że po 2-giej stronie jezdni (czas musiał miec pewnie z 36-37)

  Na półmetku było u mnie 26:13 czyli nadal słabo, ale nie tragicznie.  Od tego momentu biegłam trochę szybciej, cały czas kontrolując, czy mogę nabrać głęboko powietrza w płuca. Było OK. Na zbiegu z wiaduktu przyspieszyłam, ale ostatni kilometr był ciężki - nie miałam pałera na finisz. Bolały mnie mięśnie szyi i czułam się trochę jak ryba poza swoim środowiskiem naturalnym.




Jednak zważywszy, że XXII Bieg Niepodleglości to mój debiut na 10 km - zrobiłam życiówkę ;-) i wpadłam we wspaniały humor - wreszcie na biegu byli znajomi, był też kibicujący mąż z foto-serwisem, organizacja świetna, pogoda jak na zamówienie.







































A wracając do przyczyn mojej radości, że w ogóle dobiegłam, to wyjaśnię, że ostatnie parę dni trochę mi zawirowało w życiu. Nagle z dnia na dzień oddychało mi się coraz trudniej, wrażenie płyty chodnikowej na piersiach pogłębiało się, aż wreszcie we wtorek poszłam do lekarza. Na spirometrii, którą powtarzali mi 3 razy wyszło, że coś słabo ze mną. Jeden ze wskaźników wydolności płuc nazywa się FEV1 i norma to 80-100%. Obturację czyli skurcz oskrzeli rozpoznaje się przy FEV1 mniejszym niż 70%. U mnie wyszło tych procentów 18.
Pani doktor uśmiała gromko się słysząc, że za 2 dni chcę pobiec na 10 km, ale kiedy zrozumiała, że to nie żarty przystąpiła do wypisywania recept na astmę, która mi się ponoć ujawniła po latach ukrywania. Pani doktor poradziła marsz zamiast biegu. Dowiedziałam się też, że przy takim skurczu oskrzeli ratuje mnie chyba tylko to, że biegam, bo w ten sposób wyrobiłam silne mięsnie oddechowe. Inaczej trafiłabym pewnie na ostry dyżur. A więc bieganie jest w pewnym sensie lekarstwem na astmę. Leków dostałam 5, ale wzięłam tylko 2 - te, po ktorych nie trzęsłam się i trochę pomogły, dzięki czemu wystartowałam dzisiaj.

A najgorsze jest to, że alergolog działa jak automat - "dusi sie Pani? Proszę oto 5 inhalatorków" Nie leczy przyczyn tylko zalecza objawy zapewniając sobie kasę z przyszłych wizyt, wrrr! Nie zamierzam być sponsorem alergologów.
No cóż jako astmatyczka ;-) hłe hłe, muszę lekko zbastować czyli w najbliższej przyszłości porzucam interwały oraz tempówki i będę sobie robić sesje w 1-szym zakresie z pomiarem tętna, żeby stwierdzić czy sytuacja się powtórzy. A za jakiś czas spróbuję znów szybciej i zobaczymy co wtedy.

niedziela, 7 listopada 2010

Można sobie planować...

Sobotni trening miał być precyzyjny - 2 km rozgrzewki + 4 x 5 min w tempie 4:36 i przebieżki. Miał być - bo nie był.
Od rana lało, ale to nie powstrzymało mnie, o nie! Uzbroiłam się zwyczajowo + wiatrówka i czapka z daszkiem. Zawiozłam młodego na Foksal na zajęcia i miałam 1,5 godziny, żeby pobiegać nad Wisłą.

Niestety kurtka przemokła już po kilkuset metrach, więc zastanawiałam się, jak będzie po godzinie biegu. Był nawet pomysł, żeby szybko kupić coś nieprzemakalnego, ale w sobotę o  9:30 na rondzie "De Gola" nie sprzedają waterproof jackets tylko co najwyżej sznurówki i korki do butów. Odesłałam w diabły wizję, jak to się znów przeziębiam i nie biegnę na 10 km w BN. Postanowiłam nie wymiękać. W końcu plan to plan ;-)

Trasa fajna - w dół koło Stacji W-wa Powiśle, potem do Tamki, Dobrą do BUW, następnie przemknęłam koło dużej masy ludzkiej żądnej wiedzy technicznej i naukowej stłoczonej w kolejce przed Centrum Nauki Kopernik i ruszyłam przez kałuże wdłuż rzeki.

W tym momencie tempo na pulsometrze zmieniło się na zero, chociaz nogami zdecydowanie przebierałam. Nie pomogły próby naciskania - footpod był dead tak jak "Zed is dead" i już wiedziałam, że po interwałach, no bo jak je biegać precyzyjnie bez pomiaru. Poza tym wszystko mi przemokło, łącznie z butami Lunaracer i było tak syficznie, że sam fakt przemieszczania się do przodu uznałam za sukces. Dobiegłam do Mostu Gdańskiego, nawrotka i z powrotem Tamką na Foksal. Wyszło 53 min w drugim zakresie chyba.

Na koniec jeszcze stałam jak zmokła kura pod salą zajęć czekając na synalka i robiło mi się coraz mokrzej i zimniej, a mysli o dalszym zdrowiu coraz bardziej czarne. Na szczęście w domu uratował mnie błyskawicznie podany zestaw uderzeniowy 3x250 ml (parzące usta kakao, herbata z sokiem malinowym i herbata z cytryną).
Interwały pobiegam jutro - bardziej lajtowo niż planowałam, bo Bieg Niepodległości już w czwartek, ale trochę przycisnę.

Jest tylko jeden problem - jakiś tydzień temu, po latach, wróciła mi astma objawiająca się strasznymi dusznościami. Nie wiem, czy to pleśnie i roztocza tak atakują tej ciepłej jesieni, ale nie jest dobrze :-(((((((  Okazuje się że to nie wearlink mnie uciskał ostatnio podczas biegu.
Idę więc w przyszłym tygodniu do alergologa dowiedzieć się co robić, bo słabo jest mieć wrażenie, że nabierasz do płuc tylko 50% oddechu.  2 wciągnięte dawki z Symbicortu dały jedynie taki efekt, że ręce latały mi jak na detoksie, a serce waliło nawet podczas stania, więc wyrzuciłam Symbicort do śmieci.   Może ktoś zna lepsze sposoby na astmę?

piątek, 5 listopada 2010

Tapicering? Tapiring?.... Tapering!

Co za słowo! - kolejna perełka w skarbcu tajemniczych biegowych haseł i skrótów (BNP, BPS, WB....). Dowiedziałam się o nim jakiś czas temu, zatem wreszcie mogę się fachowo wypowiedzieć ;-) że właśnie "tapering" przedstartowy trwa i u mnie.
Przede wszystkim chodzi o tapering emocjonalny. Przed Biegnij Warszawo moją głowę ogarnęło szaleństwo - pierwsza dycha, dieta "białko-potem-węgle", wlewy z izotoników, wizualizacje, itd. Potem mały prywatny dół, bo choroba mnie powaliła i wszystko poszło w diabły. No więc teraz podeszłam do tematu z większym dystansem i nie gorączkuję (się) tak jak poprzednio.
Co prawda parę dni temu dostałam takiego bólu gardła, że już widziałam się znów myślami po stronie kibiców, ale tony czosnku i płynu do płukania gardła uzdrowiły mnie. Ogólnie zluzowałam z emocjami do połowy przyjmując założenie, że co będzie to będzie. Może się uda w okolicy 50 min i wtedy będzie bardzo przyjemnie, a może nie. Na formę ma wpływ tyle czynników, że tydzień wcześniej nie ma sensu z góry zakładać jak będę biegła.

Co do taperingu biegowego to, że tak powiem "na małpę" skorzystam z części planu kolegi Zinowa, który ma precyzyjne, analityczne podejście do tematu i w dodatku jego plan dał już raz dobry efekt na BW :-).  We wtorek biegałam 6 kilometrówek w tempie ok. 5:00 min/km + truchty i przebieżki. W sobotę jeszcze czekają mnie interwały w sporym tempie czyli 4x5 min po 4:36 min/km + 4 x 200 rytmy (ok. 3:55 min/km)
A potem to już tylko regeneracyjne 6 km i coś nowego czyli mini bieg 3 km dzień przed startem. Do tej pory pauzowałam dzień przed, ale zobaczymy jak ta opcja się sprawdzi.

Trochę to koliduje z ciężkimi treningami wspinaczkowymi, ktore mam ostatnio (np. wspinanie z obciążeniem na kostkach i w talii) i które potem odczuwam przez dwa dni, ale w przyszłym tygodniu na ściance też obiecuję trochę odpuścić.
Tak przy okazji wpadła mi do głowy myśl, że może przenieść tę metodę  na grunt biegowy i polatać trochę z ciężarkami przyklejonymi np. do nóg power-tapem albo wsadzonymi w kieszenie. Jaką lekkość odczułby potem człowiek biegnąc bez takich ciężarków ;-) Inna sprawa to czy bieg "z kulą" (a nawet kulami) u nogi nie skończyłby się kontuzją. A może biegacze stosują takie ćwiczenia?


Weatheronline pokazuje, że w Dzień Niepodległości będzie ok. 6 stopni i bez deszczu czyli spoko. Kupiłam cieplejsze gatki Kalenji, które świetnie się sprawdziły 2 dni temu, więc zimno mi nie straszne. Paska pomiaru tętna raczej nie wezmę, kilometry będą oznaczone, zatem wystarczy stoper -  nie chcę zasuwać z wzrokiem utkwionym w nadgarstku i się stresować, że mi HR szaleje :-). Kusi mnie trochę żeby pobiec na ślepo, za jakimś zającem, ale chyba za bardzo już się przyzwyczaiłam do kontroli tempa, żeby tak zupełnie pójsć na żywioł.
Cieszę się na ten debiut na 10K, ale już gdzieś powoli rodzi się myśl o marcowej połówce, więc pewnie po 11 listopada tapering zamienię na prolonging i wycieczki biegowe po 15-20 kilosów.

niedziela, 31 października 2010

Pozdrawiam

Pozdrawiam serdecznie -


12 biegaczy, których minęłam na zasłanych żółtymi liśćmi ścieżkach w Łazienkach,

ekipę nordic-walkerów i walkerek idących kasztanową aleją, 

pana, który nieśmiało schowany za krzakami niedaleko Oranżerii ćwiczył tai-chi,  

starszą panią ubraną w bardzo amortyzowane buty sportowe, która maszerowała dziarsko przez cały park, kończąc swój "trening" podejściem Agrykolą do góry,

pana, który przemierzał chodnik na "nartorolkach" odpychając się radośnie kijkami,

rowerzystów, którzy we trzech robili sobie serię ostrych podjazdów spod Łazienek w stronę Placu na Rozdrożu,

ojca z synem, którzy strzelali sobie treningowe karne na Agrykoli,  

porannych spacerowiczów.


To naprawdę był świetny poranek: 1 godzinka z minutami i 12,5 km, na które złożyło się niezłe biegowe "minestrone"  czyli wszystkiego po trochu, a jedno zdrowsze od drugiego ;-)


Był trucht w dużych ilościach (5:30-5:40 min/km), był 2x interwał na odcinku 1,2 km (4:50 min/km), były 2 podbiegi Agrykolą do góry (5:18 min/km). I było słoneczko, ulubiona playlista (m.in ta świetna muza przy refrenie której zawsze mimo woli przyspieszam)  a także bardzo dobry humor.   
To naprawdę budujące, ile ludzi wyszło w sobotę rano z domu, żeby spędzić aktywnie czas. Bardzo mi było miło w ich towarzystwie, chociaż nikogo nie znałam.

czwartek, 28 października 2010

Amatorski sportowy mix

Bardzo ciekawe biego-blogi sobie poczytałam wczoraj :-) Jakoś tak mniej relacyjnie, a bardziej refleksyjnie się zrobiło na nich tej jesieni. To ja też coś dorzucę! :-)

Po co biegam? Co chcę osiągnąć?
U mnie najpierw miało to być po prostu uzupełnienie treningów wspinaczkowych. Biegałam "na pałę" - bez stopera, planu, dystansu, celów. Jedyną zmienną był czas - idę pobiegać 20 min albo 30 min. Kropka.
Przełomem był start w Interrun Ursynów. Pojawił się punkt odniesienia - pierwszy pomiar czasu. Pojawiła się adrenalina, chęć pokonania poprzeczki. I już nigdy nie będzie tak, jak przed tamtym biegiem, nawet jeśli porzucę książkowe plany treningowe.

Bieganie niespostrzeżenie i podstępnie wciągnęło mnie w swoje tryby, kazało kupić pulsometr, czytać pisma z artykułami o treningach, startach i gadżetach biegowych, sprawdzać tętno, myśleć co jem i ile piję. Wepchało się "z butami" nawet do mojej wakacyjnej walizki, no bo przecież nie zrobię przerwy biegowej na urlopie. No cóż, ustawiło mi trochę życie.

Ale muszę określić w jakim kierunku chcę zmierzać. Maraton za rok? Może. Starty krótkie? Na pewno. Zdecydowanie bieganie przestało być dla mnie tylko uzupełnieniem wspinaczki.


Okazji szukam wszędzie - tu pażdziernikowy weekend na Trasie Łazienkowskiej
 Mój priorytet nadal się jednak nie zmienił i to wspinanie jest nr 1. Planując bieg zawsze biorę pod uwagę nr 1, żeby zdążyć się zregenerować. Po prostu teraz na obie rzeczy poświęcam więcej czasu dążąc do jakiejś równowagi:
poniedziałek - wspinanie
wtorek - mocne bieganie
środa - odpoczynek
czwartek - wspinanie
piatek - bieganie lekkie
sobota - bieganie + ćwiczenia wspinaczkowe np. na chwytotablicy
niedziela - uff, odpoczynek

Równolegle leci też drugi (bardzo sztywny) plan na dni: poniedziałek-niedziela, który obejmuje 2 dzieci, zakupy, dom, pracę. Idzie to jakoś pogodzić. Dziecko chore? Przenoszę trening na 7 rano, kiedy wszyscy jeszcze śpią. Dziecko zdrowe? Prosto spod przedszkola ruszam na trasę.

Nie chcę wybierać, doskonalić się w jednej dziedzinie (np. zakupy ;-P), chociaż pewnie wyniki wtedy byłyby lepsze. Ale nie byłoby ciekawiej. Więc nawet za cenę amatorstwa i mini-postępów zamiast maxi-postępów wybieram "amatorski sportowy mix", który daje mi frajdę. W ramach mixu jadę na przykład 20.11 na obóz narciarski na Stubai, chociaż planowałam wcześniej bełchatowską 15-tkę. A tak to będzie tylko warszawska 10-tka. Ale buty biegowe na narty zabiorę... i wspinaczkowe też, bo podobno jest w Fulpmes niezła ścianka :-)

niedziela, 24 października 2010

Oho, zaczęło się

Gdzie te czasy, kiedy człowiek wrzucał buty na nogi, muzę na uszy i myk na bieganko. W sobotę szykowałam się na trening prawie jakbym była uczestnikiem laboratoryjnego testu NASA. Na ręku pulsometr, na klacie nadajnik tętna, na bucie footpod. Na tyłek dodatkowe spodenki ocieplające. Na nogi podkolanówki kompresyjne.  No i nowe trailówki. Plus rozgrzewka. Uff! Zeszło się z pół godziny :-(  Ipoda też w końcu wziełam żeby nudno nie było przez godzinę, ale czułam się jakby to powiedzieć... "przesprzętowiona".
Do kalibracji  footpoda nie doszło, bo postanowiłam przemierzyć leśne i polne ściezki w nowych Pumach, a tam nie miałam zmierzonego 1-kilometrowego odcinka. Jednak Polar sam rozpoznał i aktywował footpoda, więc uznałam, że coś tam zmierzy, nawet jeśli trochę przekłamie.

Biegło się dziwnie, a wskazania odczytane po biegu już zupelnie wprawiły mnie w konsternację.
A założenia były takie banalne: ok. 1 godziny lekkiego wybiegania. Po prostu.

Co z tego wyszło?  
Wg pulsometru:
czas: 1:05:10
dystans: 12,35 km
max tempo: 3:33 min/km
średnie tempo: 5:40 min/km
Max HR: 178
Sredni HR: 161 (!)

Ki diabeł?
Podczas biegu było mi za gorąco (softshell+2 tshirty). Wearlink na klacie jakby lekko ograniczał oddychanie. Tętno szybko weszło na ponad 160 i nie spadało nawet, gdy biegłam wolniej. W trailowych Pumach jakoś dynamiki nie było. Po 30 min. wpadłam na spontaniczny pomysł zmierzenia HR max bo dobiegłam do mojego wzorcowego kilometra.
I tak to z tętna 163 utrzymywanego przez ostatnie 20 min. wystartowałam do biegu "w trupa".
Po jakichś 800 m poczułam jednak, że ten pociąg dalej nie pojedzie, więc stanęłam. HR 178. Tylko? Dziwne :-( Ostatnie 35 min przetruchtałam i dalej to cholerne tętno było >160. Skąd to - ni panimaju. Przecież we wtorek przy truchcie miałam 135.
Ogólnie nie było to beztroskie brykanie.  Pytań mam parę: czy był jakiś błąd sprzętu? czy miałam słabszy dzień? Czy ten HR to z przegrzania? I generalnie, czy o takie bieganie mi chodziło?  :-))))) Muszę to przeanalizować...

czwartek, 21 października 2010

P jak .. Polar, pulsometr i Puma

Od paru dni zaprzyjaźniam się powoli z moim Polarem. Nie tym ciepłym na suwak, chociaż na niego też już czas, tylko z nowym gadżetem Rs200sd z nazwy brzmiącym prawie jak R2D2. Trochę jak pies do jeża podeszłam do niego, więc na razie monitoruję sobie tylko tętno, ale w sobotę planuję kalibrować na Agrykoli footpoda.
Niestety nadal nie wiem jaki mam HRMax, bo jakoś się nie udało wpasować tego testu między inne zajęcia, więc póki co odczytuję tylko liczbę uderzeń serducha. Ciesząc się jak dziecko nową zabawką, odczytałam ją już sobie w różnych okolicznościach przyrody :-) czyli na przykład podczas jazdy samochodem (68), siedzenia przy kompie (55), biegu interwałowego (175), wspinania na ściance (135-165) i truchtu (140). Z pewnością nowe ciekawe okazje jeszcze się pojawią (np. w kolejce do kasy na zakupach przedswiątecznych w grudniu)...

Póki co największą pracę wykonało serducho na przydługim biegu interwałowym, o którym więcej tutaj.  Co nas nie zabije to nas wzmocni ;-) Do opisu Aśki dodam tylko, że nastąpiła pomyłka w dobrą stronę, bo po weryfikacji dystansu oraz tempa (nie 5:00 tylko 4:35 min/km) moje chwilowe załamanie spadkiem formy zamieniło się w umiarkowany optymizm. Gorzej by było gdyby ta alejka miała mniejszą długość niż zakładałam, a tak to wykonałyśmy jakieś 140% normy.


Dziś natomiast mialam aż 2 okazje pomiaru, gdyż postanowiłam zafundować sobie sportowy czwartek i to z Pumą. Mrauu! Ale po kolei.
Na treningu wspinaczkowym rano (bulderowanie), który był ukierunkowany na robienie siły czyli krótkotrwałe, spore obciążenia w seriach 4x2 z przerwą jednominutową co 2 drugie przejście (no dobra, nieważne), tętno szło mi do góry, ale opornie. Mój trener jednak postawił sobie za cel doprowadzić moją pikawkę do min. 160 i udało mu się - ułożył mi taką kombinację na koniec zajęć, że pulsometr pokazał na chwilę 165, a jego właścicielka padła trupem na materac.

Drugą okazją był wieczorny trening biegowy pod egidą akcji Puma z biegiem miasta. Jak się okazuje jest w miarę stała ekipa, która biega co czwartek spod pomnika Kopernika już od dwóch lat - lato, zima, deszcz, słońce, mróz. Dołączyłam się do nich dzisiaj i muszę powiedzieć, że było to ciekawe doświadczenie. 13 osób w wieku różnym (od ok. 17 do ponad 50) pod wodzą Pawła Januszewskiego ktory jest tzw. ambasadorem biegowym Pumy.
Trening sam w sobie był mega lajtowy - 4 km truchtu przez Starówkę, nad Wislą i z powrotem do góry na Krakowskie (tętno ok. 135-140), a zakończył się izotonikiem pod nazwą "małe Królewskie lane" w Pubie na Oboźnej!
Podobno co tydzień nie biegają na browar tylko oblewali 2-lecie spotkań, a ja się fartownie załapałam ;-) Na browarku było jednak bardzo miło, poznałam nowych ludzi - zakręconych, bardzo fajnych i otwartych - sama przyjemność. Był na przykład sympatyczny gość, który prowadził na Maratonie gąsiennicę. No i prawie wszyscy będą startować w Biegu Niepodległości.

A co do Pumy to jako portal etrampki.pl będziemy znów testować buty - tym razem Pumy Itana i Pumy Havasu XC (dawniej Rodalban XC). Havasu - do lasu - mi przypadły w udziale widoczne na fotce trailówki, więc w weekend zaczynam sprawdzać je w terenie.

piątek, 15 października 2010

Aby wyłonić się z chaosu

To znaczy może nie chaosu, ale na pewno prastarych i domyślnych technik obliczania wartości takich jak
- odległość (się brało auto/rower, patrzyło na licznik i ustalało kilometry)
- tętno (mogę gadać podczas biegu znaczy tętno niskie, wydaję z siebie urywane dźwięki - tętno wysokie)
- prędkość (się biegło odcinek z punktu A do B ustalony jako 1 km i patrzyło na stoper, ile wyszło)

A teraz będzie technological progress i w ogóle Ameryka, gdyż stałam się szcześliwą posiadaczką pulsometru Polar RS200sd z footpodem. Trafił do mnie z rąk Hani vel Hankiskakanki z jak najlepszymi recenzjami, więc myślę że odczuję znacząco wzrost świadomości podczas biegu no i będzie wygodniej (może z wyjątkiem tego cholernego paska na żebra, ale jakoś przeżyję). (Nawiązując do wcześniejszych planów zakupu Garmina, szepnę tylko 1 słowo "Kryzys". ;-)


Ponieważ sprzęt kupiłam bez paska z nadajnikiem, trzeba było uzupełnić zestaw. Najlepiej szybko, żeby zacząć bez zwłoki używać. I tu śmieszna historyjka. Znalazłam taki pasek w sklepie internetowym Godo (w Warszawie). Była szansa, że zaraz będzie w moich rękach, ale Zumi pokazało mi że sklep Godo jest na Białołęce czyli jakieś 25 km od mojej chaty, z dojazdem w korkach. Zadzwoniłam tam i z głupia frant spytałam pana, czy nie można odebrać gdzieś indziej bo ja z Wawra czyli z daleka. A pan - chyba właściciel sklepu - powiedział "A wie Pani, ja dziś jadę na Mokotów, to ja ten pasek wezmę i możemy się umówić przy Moście Siekierkowskim". Gloria! I tak oto sklep internetowy przyjechał z paskiem w pobliże mojego domu. Transakcja została załatwiona szybko i pewnie, towar za żywą gotówę z ręki do ręki"
A teraz siedzę z instrukcją i się trochę biedzę, bo do tego cała książka jest z ustawieniami. Ale w razie czego mam pozwolenie na hotline z Hanką, jakbym nie mogła czegoś rozkminić.

Najdziwniejsze jest to, że dziś wyszłam w południe na ostatni chyba trening bez pulsometru, za to uzbrojona w zegarek ze stoperem i ze stosunkowo skomplikowanym planem :
2 km trucht + 3 x 1 km (tempo 4:48/km) /w przerwie między kilometrami trucht 3min 30 sek + 2 km truchtu na koniec.  
Problematyczne było to 4:48/km - jak biec w takim dokładnie tempie bez pomiaru prędkości? Włączyłam stoper na starcie kilometra i ruszyłam na czuja. Moje zdziwienie było wielkie, gdy do linii mety 1 km dobiegłam w 4:46 nie patrząc w międzyczasie ani razu na zegarek!
Tak nawiasem mowiąc bardzo mi sie podobał ten trening (to z planu Bartoszczaka na 10km), chociaż się nieźle zmachałam tymi zmianami tempa - w sumie wyszło ok. 50 min.

wtorek, 12 października 2010

zdecydowanie w górę

W weekend (oraz dość irracjonalnie dzisiaj) poruszałam się raczej w górę niż do przodu. Pobiegałam zgodnie z obietnicą w piątek rano, ale potem było już tylko w górę za sprawą wycieczki do Podlesic, żeby zaliczyć ostatnie wspinanko w skałach w tym roku. Słoneczko na niebie grzało obiecująco, jednak termometr pokazujący z rana 2 st.C powinien był dać mi do myślenia.

Pierwsza droga, do której wystartowalam była łatwa, ale zacieniona i zaskoczyła mnie temperaturą skały. Po 5 metrach czułam się jak Pinokio, czyli chłopiec z drewna. Drewniane z zimna miałam wszystko, a najbardziej palce u rąk czyli kluczowy element przy wspinaniu. Chuchanie na ręce i skałę nie pomagało. Na szczęście znaleźliśmy potem trochę skał w słońcu i tam bardzo nam się poprawiło. Odzyskałam czucie i nawet z Magdą zdjęłyśmy puchówki, rękawiczki i zimowe czapki.


Ja na górze, Magda na dole. Droga "Rycerskie Szarpnięcie" (Mirów)

Ponieważ jednak twardym trzeba być, to wspinalismy się w trójkę do 18-tej. Trochę też po to, żeby zasłużyć na pyszniutką pizzę w miejscowości Żarki, którą piecze rodowity Włoch. Włoch ożenił się z Polką i otworzył tam pizzerię. Hity lokalu: pizza z rukolą i szynką parmeńską, Margerita D.O.C czyli z mozarellą z bawolego mleka i pizza z 4 serami - mamma mia! A przy tym wieeeeeelkie jak nie wiem co. Tzn. wiem jak co - "pizza duża" była jak koło od roweru 24 cale. Osiągnęlismy błogostan. 



Niedzielę zaczęłam za to od szczytowania na Dziewicy... Dziewica grzała się w słońcu i czekała na chętnych do wspinania po niej. Było trochę trudno, siadała momentami psycha, ale ją poprowadziłam. Dla niewtajemniczonych  Filar Dziewicy to droga w rejonie skalnym Kołoczek :-))

Potem jeszcze było trochę wspinania, a trochę oglądania jak mocarni znajomi wstawiają sie w drogi VI.3 i trudniejsze.



No-hand asekurującego ;-)

Dzien w sumie bardzo udany, chyba nawet cieplejszy niz sobota. Ostatecznie zwinięcie liny i pomachanie skałom łapką nastapiło znów o 18, ale tym razem nagrodą był swieży smażony pstrąg w Pstrągarni Złoty Potok. Niezle sobie tam dogadzalismy w sumie.

A dziś rano pomaszerowałam na trening na ściance, co wydawalo się kompletnie bez sensu po 2 dniach w skałach, jednak nie wiem skąd, ale wstąpił we mnie pałer i wykonałam grzecznie wszystkie zadania instruktora na bulderze. Może z tej radości że tam przynajmniej ściana była ciepła. 

Od środy ruszam na bieganie, bo jednak jutro odpocznę jak człowiek, żeby znowu nie przegiąć. Na początek treningu biegowego będzie 2 km trucht + 3 x 1 km (w okolicach pi razy oko 4:50) z przerwami i na koniec znow trucht. W sumie pewnie koło 8 km.

czwartek, 7 października 2010

słońce stawia na nogi

Jest lepiej, słońce swieci, bateryjki się ładują i po wymuszonej przerwie wczoraj już nie mogłam wytrzymać mimo obietnic, że pobiegam od przyszłego tygodnia. Ruszyłam na geriatryczny trening.  Tak tak nie bójmy się tych słów:
Etap I. zaczęłam od spokojnego rozruchu
3 x 2 min. marszu + 1 min. biegu

Etap II. Tu naprawdę dałam czadu
5 x 1 min. marszu + 2 min. biegu
Tempo - babci idącej spiesznym krokiem na nieszpory.

No i co, rozsądna ze mnie osóbka, do bólu. Ale za to, już jutro, hyc hyc, planuję wyskoczyć na pierwsze 5-6 km ciągłego biegu - oczywiscie też w tempie babci, ale tym razem galopującej do wolnego miejsca na końcu autobusu.
A od przyszłego tygodnia - poważniejsze bieganie się szykuje (może wg jakiegoś planu) chociaż doszły mnie słuchy o ataku zimy, czyli najpierw muszę ciepłe gacie zabezpieczyć, bo moje letnie leginsy są za cienkie. Chyba że założę pod spód docieplacze, bądź rajstopy, to zaoszczędzę na przedyskutowanych ostatnio u Midi gadżetach ;-)))))

Tymczasem w weekend robimy ZAMKNIĘCIE SEZONU WSPINACZKOWEGO W SKAŁACH.  Jedziemy pomarznąć trochę na Jurze i poprzystawiać się do co cieplejszych skał, bo potem to już tylko do wiosny sztuczna ściana (zresztą jedna nowa w Wawie, gdzie ostatnio zawitałam z koleżanką Ironwoman, całkiem całkiem fajna).

A oto i nowy poligon treningowy czyli ścianka pod nazwą "W górę"

niedziela, 3 października 2010

On the blue side

Chciałabym napisać: Przebiegłam swoją pierwszą dychę w zawodach. Czas netto....
Ale napiszę co innego.
Zielona Warszawa pobiegła. W piękny dzień, z pogodą de luxe, w super atmosferze i nawet jeśli nie wszystko było zorganizowane jak w szwajcarskim zegarku, to i tak myślę, że dla uczestników bieg będzie niezapomniany.

Ilość razy, jaką przemieliłam ostatnio w głowie pytanie "pobiec czy nie pobiec" skutecznie zajęła mi umysł na długie godziny. To było ważenie za i przeciw. Mowiąc szczerze jeszcze dziś rano się wahałam, ale testowy poranny trucht zakończony kaszlem i mega tętnem po jakichś 300 m przypieczętował decyzję. Przedwczoraj miałam gorączkę i to teraz wyszło,

chociaż do wyboru miałam parę opcji:

- wziąć udział na spokojnie czyli przeczłapać całą trasę w milczeniu (startujący znajomi biegli poniżej 50 min więc by na trasie szybko zwiali) i poczuciu, że nie o to chodziło - o nieeeeee!

- wziąć udział na wariata, czyli wydusić z siebie, ile się da, a następnie odchorować to solidnie - może jednak nie Ewo, przecież jesteś rozsądną dorosłą kobietą!

- zaszyć się w domu i z łezką w oku próbować zapomnieć o temacie "Biegnij Warszawo" - bez przesady świat się nie zawalił przecież!

Czyli żadna z tych opcji nie wchodziła w grę ale na szczęscie organizator przewidział też wersję dla słabowitych zwaną World Walking Day czyli "Maszeruję - Kibicuję" przez 5 km. Czyli coś jakby wycieczka do Ciechocinka w porównaniu z rajdem adventure.


I tu okazało się, że mój niebiegający mąż się tym marszem zainteresował, a nawet zaproponował wciągnąć w to jeszcze naszego starszego synalka Bartka. Oto nadarzyła się Okazja, żeby po raz 1-szy przebyć trasę co prawda nie biegu, ale masowego marszu wspólnie z rodziną! Wpoić dziecku tzw. dobry wzorzec ;-), pokazać że fajnie jest brać udział w takich akcjach i może zachęcić go do biegów w przyszłości. Bezcenne!
Rano pojechałam więc po koszulki dla chodziarzy. Biegnij Warszawo podzieliło się na 2 grupy "green t-shirts" i "blue t-shirts".  To było wyraźnie widać na Czerniakowskiej przed startem - zieloni po jednej stronie barierek, niebiescy (w mniejszości) po drugiej. I was on the blue side :-)

15 minut po starcie biegaczy my niebiescy ruszylismy pod dowództwem Korzeniowskiego i Sidora za "wesołym Hummerem", z którego cały czas robił show i zagrzewał nas "wodzirej".  Po jakichś 10 minut minelismy Tolę... Banę biegnącego w kierunku mety. 28 minut z hakiem - oto czas zwycięzcy BW.  Potem szliśmy rownolegle do trasy biegu Ujazdowskimi - mijaliśmy mnóstwo biegnących z tyłu stawki. To byli młodzi, starsi, matki z dziećmi w wózkach, wszyscy na zielono. I było super, bo oni mieli nasz doping, a nam się fajnie kibicowało.
Jakieś 500 m przed metą obok mnie znalazł się nagle Korzeniowski i krzyknął "idziemy idziemy". No i miałam okazję po raz pierwszy wyprobować sportowy chód ramię w ramię z mistrzem aż do samej mety. Bylo super. Było szybko. Podobno nieźle mi szło. A na koniec Korzeń przybił mi pionę. Taka osłoda mojego niebiegu, bo trochę mi smutno tak naprawdę. Cieszę się jednak, że chociaż pomaszerowałam, a ze mną moi faceci i że im się podobało.


Luby nawet napomknął coś o chęci startu na 5 km za jakiś czas, hihi. Ziarno zasiane!
A ja zawieszam na tydzień bieganie, zdrowieję, a potem może się na coś znów zapiszę :-)

czwartek, 30 września 2010

Miło będzie wziąć udział

Na początku była chęć próby sił na nowym dystansie.
Potem była chęć przebiegnięcia 10 km w dobrym czasie.
Po uzyskaniu 50 min na treningu pojawił się pomysł, żeby pobiec to jeszcze szybciej.
A potem pojawił się kaszel i osłabienie...
Wczoraj już myslałam, że odpuszczę Biegnij Warszawo. Treningi od niedzieli zawieszone, bateria syropów w użyciu. Ból w klatce piersiowej. Stwierdziłam że trzeba do lekarza.

                                            * * *
Przychodzi baba do lekarza z pytaniem "biec czy nie biec", a lekarz też w zielonej koszulce Nike Dri-Fit "Biegnij Warszawo".
I jak tu nie biec!

                                          * * *

Lekarz zapalenia oskrzeli nie stwierdził, baa, nawet uznał, że podłoże może być alergiczne. Ale w sumie co się dziwić skoro pani z rejestracji na prośbę o internistę zapisała mnie nie wiedzieć czemu do alergologa. Nie wierzę mu, ale może to i dobrze, że tak powiedział, bo od razu lepiej się poczułam  :-)
I postanowiłam wystartować jednak. Gdybym tego nie zrobiła, już nigdy nie mogłabym spojrzeć spokojnie na moją zieloną koszulkę Nike Dri-Fit "Biegnij Warszawo" z pakietu startowego. Smutek by mnie ogarniał wielki i skończyłaby na dnie szafy.

W związku z powyższym postanowiłam dziś lekko się ruszyć. Tylko co tu robić? Jak trenować po przerwie? Szybko, wolno, jaki dystans?
Zdecydowałam się przebiec ok. 5-6 km w tym cztery odmierzone kilometrówki - każdą kolejną ciut szybciej.
No i były 5:45/ 5:30/5:05/4:40 (tu prawie wyzionełam ducha). Pomiedzy nimi i na koniec trucht.
Znam swój organizm i widzę że jestem osłabiona, na Biegu Bemowa miałam 4:40 na pierwszym km i nie czułam żeby to było super szybkie tempo.

A więc  na końcu znów pojawił się pomysł żeby w niedzielę spróbować sił na dystansie 10 km i po prostu go przebiec. A na wyniki przyjdzie czas, jak się człowiek zregeneruje :-)

poniedziałek, 27 września 2010

Z perspektywy kibica i jeszcze parę dylematów

Zacznę oczywiście od MW. No więc zaciągnęłam swoje dzieciaki na trasę, żeby pokibicować i przyjrzeć się, jak to wygląda na żywo. Stanęlismy na zakręcie na Gagarina tuż przed pomiarem na 30 km i klaszcząc lub wyjąc "Uuuuu"  względnie "Brawo" wspieralismy biegnących.

- Trafiłam na grupy biegnące na 3:40 do 4:00 i z wyjątkiem paru osób ci ludzie wyglądali naprawdę dobrze - biegli, byli uśmiechnięci, naprawdę dawali radę, nawet ci w kwiecie wieku - byłam pod wrażeniem, bo przecież 30 kilosów już mieli w nogach. Odniosłam (jakże mylne) wrażenie (o czym poniżej), że ten maraton nie taki straszny i może bym niedługo spróbowała.

- atmosfera była naprawdę świetna, kibiców sporo, przybijali piątki z biegnącymi, chociaż mogłoby być ich pewnie więcej.  Ale myslę, że z roku na rok ich przybywa.

- wypatrywałam Hanki, Aśki-Ironwoman i DrProctora (hm, w sumie nie wiem czy bym go poznała ;-) ale nie widziałam ich. Poźniej dowiedzialam się że jeszcze ok. 20 min i by mnie mineli. Niestety nie moglam zostać dłużej, bo mi sie tałatajstwo rozchodziło i prawie wpadło pod samochód. Ale gratuluję im wszystkim ogromnie ukończenia MW!

***

Tego samego dnia poźniej ja też się ubrałam w strój biegowy i ruszyłam, a co... W końcu BW już w niedzielę. Plan zakładał ok. 9 km z podbiegami (m.in. na końcu), dość luźnym tempem.

Zrobiłam to, a nawet trochę więcej (bo pomyliłam trasę, więc doszła niechcący pętla 1 km), ale prawie umarłam :-(  i uśmiałam się z wcześniejszych pomysłów, że może by tak w maratonie... 

Dlaczego tak się stało? Otóż wniosek jest taki, że nakręciłam się tą dychą i przestałam myśleć racjonalnie:
1. Zgodnie z gdzieś wyczytanymi zaleceniami ograniczyłam od piątku węglowodany, żeby do nich wrócić od jutra. To znaczy trochę ich jem, ale mało. Efekt na treningu: słabość wielka, a pod koniec jazda na resztkach. To miał być eksperyment na moim ciele, ale chyba go nie będę powtarzać ;-)
2. Jestem nadal chora - kaszlę w stylu "wypluwamy płuca" i niestety ostatnia sesja biegowa nie wyleczyła mnie, jak widać. Chwilami więc tak sobie biegłam i kaszlałam. A jeszcze picia nie wzięłam. Po co biegłam chora? No bo przecież trzeba trenować przed startem. Głupia ja - tyle powiem!

Na koniec wieczorem sobie pomyślałam, że najważniejsze to nie zgubić tej radości biegania. Wiem że to truizm, ale właśnie dotarło do mnie, że nie muszę się słaniać i zaciskać zębow, bo przecież zaczynałam biegać nie dla wyniku tylko dlatego, że to było fajne i relaksujące. Miszczem nie będę przecież. O, taka LAMPKA OSTRZEGAWCZA się zapaliła! :-)