środa, 17 października 2018

Łemkowyna w wersji XXL czyli moje pierwsze ultra na 150 km


W tym roku krócej zeskrobywałam błoto z butów, to i relacja już jest.

Owszem, laczki trochę upaprałam, ale skala mudness na Łemkowynie osiągnęła tym razem zdecydowanie niski poziom - jakieś 2/10. I to jest właśnie potęga natury - robi co chce, bez względu na to, ile powstanie plakatów "Join the mudness!" zapowiadających błotne kąpiele. Tym razem błotnych kąpieli nam poskąpiła.



Lubię sobie różne rzeczy planować, więc zaplanowałam przed biegiem, że do Krynicy przyjeżdżamy w czwartek, robię lekki, ostatni trening, a potem już tylko relaks. I wszystko szło zgodnie z planem do piątku po południu czyli około 8 godzin przed startem.

Zaczęło się najgorzej - pies zeżarł mi żel. Może nie tyle zeżarł żel, co odgryzł i rozciamkał nakrętkę oraz fragment tubki od Nutrend Enduro Snack. Kiedy weszłam do pokoju, na łóżku zastałam wypływającą z opakowania maź o moim ulubionym smaku Pina Colada. Jedynym smaku, który toleruję o każdej porze na ultra. Żegnaj energio! 

Następnie grupowa wycieczka ze znajomymi po pakiet startowy zamieniła się w wyprawę po pakiet i ekspedycję Granią Kuracjuszy na Górę Parkową. Trasa dla seniorów po wszczepieniu endoprotezy zamordowała mi czwórki i pozbawiła tchu - żegnaj energio po raz drugi! ;-) Chciałam wrócić na kwaterę, paść i leżeć do rana. Nie miałam nawet siły, żeby depnąć do Żabki po wodę, a co dopiero biec 150 kilometrów do Komańczy. 

Ostatnią kłodą pod nogi był garmin. Gdy odłączyłam go od ładowania, moim oczom ukazał się ekran z napisem "Przesyłanie danych".  Żadne chaotyczne manipulacje przyciskami nie pomagały. Zawiesił się. Zrobiłam więc Soft Reset. Przesyłanie danych. Potem Hard Reset. Przesyłanie danych. W końcu Master Reset. Przesyłanie danych. Aaaaaa, będzie 150 km na czuja? 
Ostatecznie zostałam uratowana przez poradę z jakiegoś forum ... okazało się, że jest magiczna kombinacja odwieszająca, tylko trzeba trzymać guziczki 20 sekund.

Ekipa z MPK gotowa do boju!

I tak po wspomnianych przygodach udało mi się jakoś dotrwać do północy i stanąć o czasie na starcie biegu Łemkowyna Ultra Trail na 150 km w Krynicy. Znam smak 23 godzin na trasie - przerabiałam to na Lavaredo. Tym razem jednak zapowiadała się dłuższa akcja - o ile, tego nie wiedziałam, chociaż....był pewien PLAN.

Mój PLAN zakładał, że przy dobrych wiatrach uda się to zrobić w jakieś 26 godz z hakiem. Z pocałowaniem ręki brałabym też 27 godz. - w końcu to moje pierwsze ultra na takim dystansie.

Przed biegiem analizowałam, jakie czasy miałam na ŁUT 70, jak szybko biegłam inne ultramaratony, jak wygląda ukształtowanie całej trasy i prognoza na bieg.
Po tym całym tentegowaniu w głowie wyszło mi, że pierwszą część do Chyrowej powinnam pobiec w okolicach 9:15-9:30 min/km, a na drugiej połowie od Chyrowej do mety daję sobie luz i zwalniam nawet do powyżej 11 min/km, bo na bank będę zrypana. Oczywiście uwzględniałam postoje na siedmiu punktach odżywczych, krzaczki po drodze i właśnie wyszło mi, że może byłaby z tego szansa na 26 godzin. 

Z drugiej strony był luz, bo wiedziałam, że jak nastąpi jakaś katastrofa, to mam czas aż do śniadania w niedzielę, żeby dotrzeć do mety, zgarnąć 6 punktów ITRA, bluzę finishera, i co najważniejsze chałwę  chwałę ;-)

Jak ruszyć na trasę mając świadomość, że meta jest za 150 kilometrów i nie zwariować? Podzieliłam ją na "krótkie" odcinki - od punktu do punktu odżywczego. Czyli lecimy niecały półmaraton, potem półmaraton, po nim (niespodzianka!) kolejny półmaraton z małym haczykiem. A po nich jeszcze 16-tkę (pff, pikuś!), dla odmiany półmaraton i dwie kilkunastokilometrówki. Oczywiście nie udało mi się wyprzeć z głowy myśli typu "Przebiegłaś 40, przed tobą jeszcze 110", ale w sumie ich absurdalność bardziej mnie bawiła niż przerażała.

Obrazy z tej doby zacierają mi się i mieszają, ale szło to jakoś tak: 

Lecimy w tłumie, gęsiego pod górę i w dół. Pierwsza rzeczka i można suchą stopą, a Jacek opowiada, jaka tu była woda do kolan w 2016-tym. W sumie fajnie, że jest sucho. Patrzę na niebo, na te gwiazdozbiory. Niebo tu jakieś czarniejsze, a gwiazd więcej i mocniej świecą. Najlepiej byłoby zgasić czołówkę i się pogapić, ale nie przyjechałam tu na kontemplację widoków. To znaczy owszem, jednak priorytet to przesuwać się do przodu, w stronę Komańczy.
Pierwsza noc fajna, ale bez magii w porównaniu do tej kolejnej, w dużej części samotnej (o czym poniżej). Najlepiej zapamiętałam Cmentarz w Rotundzie - delikatnie podświetlone drewniane wieże z łemkowskimi krzyżami, które wyglądają absolutnie niesamowicie.

fot. https://www.facebook.com/KarolinaKrawczykFotografia/

Ropki  19,6 km (2:42:10, miejsce 234)


Na pierwszym punkcie jestem 15 minut przed zakładanym czasem. W sumie nic mi nie trzeba, to dopiero początek. Witam się z Gosią, która jest wolo i mistrzowsko opiekuje się zawodnikami. Do następnego punktu biegnę razem z Jackiem. Temperatura fajna, ale są duże różnice. W lesie cieplutko, a przy łąkach wieje chłodem i wilgocią. Zdjęłam kurtkę i teraz zamarzam w samym, lekko upoconym t-shircie, więc żeby już nie ściągać plecaka, jak zakładam znów kurtkę jak chirurg fartuch od przodu na same ręce, żeby ogrzać się chociaż częściowo. Szkoda że nie mam rękawków.

Wołowiec 42,5 km (6:22:06, miejsce 191)

Wpadam na punkt 20 min wcześniej niż planowałam. Świta. Są herbatniki, pomarańcze, herbatka, cola. Korzystam. Na trasie tasuję się z dziewczyną, która leci z kompanem i ciągle słyszę "Grzegorz! jesteś?" albo "Grzegorz, uwaga, woda w dole!" Może ten Grzegorz bez czołówki albo bez okularów - myślę sobie. Ale razem z Jackiem przeżywamy lekki szok widząc, że ta laska za punktem normalnie odpala sobie szluga i z nim przemieszcza się po trasie! To na pewno nie są haluny, bo z kolejną fajką widzę ją potem jeszcze raz, za Przełęczą Hałbowską (nie wygrała zawodów ;-).

https://www.facebook.com/ManuelUribePhotography/

Przełęcz Hałbowska 64 km (chyba 9:45)

Nie mogę się doczekać tego PK, bo wiem, że tu będzie na mnie czekać mąż i nasz czworonożny urwis Lilu. Ponieważ rozpiska z planowanymi czasami mojego przybycia na punkty, którą mu dałam, zaczyna rozjeżdżać się z rzeczywistością, Wojtek wchodzi na punkt równocześnie ze mną ledwo zdążając. Niestety tracker z GPS-em padł tuż za Krynicą, więc pozostaje albo do siebie dzwonić albo sprawdzać w necie międzyczasy.
Już jest ciepło, więc zmieniam leginsy na szorty, coś tam jem, piję i sru w stronę Chyrowej. Aby do Chyrowej - stamtąd już znany teren! Ale już po 2-3 minutach marszu pod górę orientuję się, że zostawiłam na punkcie kijki. Brawo ja! Powrót.
Jest pięknie. Złoto-czerwone lasy, słoneczko. Co za malownicze tło dla mojego "ścigania się" z dwoma zawodniczkami. Tak się akurat składa, że i za mną i przede mną jest babka. No to lecimy we trzy, zmieniając się co jakiś czas na prowadzeniu. Nawet coś do nich zagaduję. Chyba że faceci nie mają z nami szans, bo taki jeden się podczepił pod nasz tramwaj, ale po kwadransie zostaje i siada na pieńku dysząc. W końcu wyprzedzam koleżanki. A potem jeszcze jedną. 
Mamy ostry zbieg, lecę uważnie, bo już jedną glebę zaliczyłam, ale patrzę, a tu jakiś koleś robi mi zdjęcie z boku. Hm, czy to......? nie, niemożliwe! A jednak! To Alexis Berg. No i teraz siedzę i czekam na galerię jego zdjęć z Łemko. Mam nadzieję, że opublikuje moje. Z tego wszystkiego mylę drogę razem z kilkoma innymi osobami i znów muszę się cofnąć jakieś 100 m.

Chyrowa 80,9 km (12:29:44, miejsce 118)

Mówią że maraton zaczyna się po 30-stu kilometrach. A po ilu zaczyna się takie ultra? Cały czas biegnie mi się fajnie, a pod górę dziarsko maszeruje. Kryzysu ani śladu, ale przecież do mety jeszcze 70 (ciii!). Różne bóle, które mnie na początku niepokoiły, poznikały, tejpy trzymają staw skokowy i kolana. Zardzewiała maszyna się rozruszała i wszystko działa w miarę sprawnie. I oby tak dalej!


W Chyrowej na punkcie znów jest Wojtek, Lilu i tym razem siadam, bo nogi zmęczone, a wolontariusze obsługują mnie jak królową. Aż mi nieswojo, że tak wokół mnie skaczą. Na Lofotach nikt koło mnie nie skakał. Wojtek podładowuje w międzyczasie mojego garmina i tym razem wybiegam z punktu zapominając właśnie tego drobiazgu. Na szczęście znów szybko się wracam.

Z jednej strony się cieszę, bo trasę do mety znam już dość dobrze po trzech wcześniejszych startach, w tym epickim w 2016 roku, a z drugiej strony wiem, co niestety mnie czeka. I jest też pewna różnica. Rok temu podejście łąką do góry i wspinaczkę na Cergową robiłam o 7-8 rano. Teraz jest sam środek słonecznego dnia. Piję, ile wlezie. Cergowa jest mordercza - zdaje się nie mieć końca, no ale wreszcie ją zdobywam cała radosna, że najtrudniejsza góra na trasie już za mną. Mimo upału ciągle jestem przed czasem w stosunku do planu i to mi daje motywację. Zaczynają się asfalty. Niby nie lubię, ale mówiąc szczerze po tych leśnych zbiegach i podejściach dają chwilę oddechu. W tym roku nie wzięłam Inov-8 Mudclaw tylko na nogach mam Cascadie Brooks, a one na twardym spisują się doskonale.


Iwonicz 102,2 km (16:17:52, miejsce 91)

W Iwoniczu podobno imprezka na punkcie - jest Wojtek i znajomi, w tym Aga, która ukończyła jako druga kobieta bieg na 100 km (!). Na deptaku witają mnie okrzyki, dzwonki wolontariuszy i taki entuzjazm, że trudno tu marudzić.


Znów siadam, zmieniam szorty na dłuższe leginsy, jem jakieś tosty. Jest piwo, ale wybieram herbatę, bo mój biedny wytrzęsiony żołądek zaczyna dawać oznaki buntu. Dalej nie ma kryzysu, dalej mi się chce - wybiegam samotnie z punktu chcąc jak największą część trasy pokonać za dnia.

Odcinek między Iwoniczem, przez Rymanów aż do Puław pokonuję w zasadzie sama. Akurat się powoli ściemnia, kiedy za Rymanowem mijam tablicę z napisem "Ryzyko spotkania niedźwiedzia" i widzę, że moja trasa prowadzi prosto do lasu. Lalalala!  Nie no ten miś, nawet jeśli tu był, to na bank zwiał, przecież przebiegła tu horda ludzi przede mną - tłumaczę sobie. Easy! Kurczę, został już tylko maratonik do mety. Wybiegam z lasu nietknięta przez misia i już w zupełnych ciemnościach biegnę asfaltową drogą do Puław.
Szelesty w krzakach na poboczu, złoty półksiężyc nad lasem, mój oddech i moje kroki, ciemność - czuję to ultra całą sobą, pełne zanurzenie. 

Puławy 121 km (19:36:43, miejsce 86)
fot. Szczudło Dionizy

Puławy, ech - tu zaczynałam bieg w 2014 roku, gdy Łemkowyna debiutowała, a ja wybrałam dystans 30 km. Dziś też mam do pokonania trzydziestkę, ale w nogach już 121 km. Jestem prawie godzinę przed zakładanym czasem. Kochany Wojtek znów jest obok mnie, a Gosia dolewa mi wodę z colą, daje zupę dyniową (tak, to dla tej zupy biegłam taki kawał!) i pieczone ziemniaki, które próbuje zjeść mi mój pies. Na każdym punkcie tak robi skubana - Lilu, miałaś mnie supportować, a nie wyżerać mi energetyczne przekąski!

fot. Gosia Rutkowska

Dobra, nie ma się co rozsiadać, trzeba skończyć tę walkę. Znów wybiegam sama z punktu.
Droga pod górę dłuży się niemiłosiernie. Od tej pory w zasadzie wszystko mi się dłuży - niby tak blisko do mety, a tak daleko. Najpierw idę z jakimś chłopakiem, ale muszę przystanąć na chwilę i znów jestem sama.

Szelesty w krzakach, złoty półksiężyc, mój oddech i moje kroki, ciemność - czuję to ultra całą sobą. Ja jestem ultra.

Biegnę, daleko z tyłu kilka białych światełek. Co to tak szeleści? Świecę czołówką na boki gotowa nawet na spotkanie z parą oczu. Las żyje. Suche liście spadają, może jacyś jego mali mieszkańcy wyszli na poszukiwanie kolacji. Nie panikuję, zadanie dotarcia do kolejnego punktu jest ważniejsze niż strach. Tylko ten brzuch - naprawdę już daje mi się we znaki. I wtedy jak z nieba spada mi dziki punkt w lesie, ognisko, mały stoliczek, a na nim herbata miętowa. Mistrzostwo!

Od tego punktu mam towarzystwo dwóch ultrasów. Raźniej i czas szybciej leci, bo można pogadać, np. o bieganiu, hehe. Trochę biegniemy, trochę idziemy, narzekają na kolana przy zbiegach. Ja mam dylemat, bo w sumie widzę, jak przy tym marszu tempo mi spada i wiem, że mogłabym szybciej w dół. Z drugiej strony, czy warto ich zostawiać? Co zmieni te kilka minut? Nie odłączam się.

Przybyszów (136 km, 22:36)
Muzykę słychać już z daleka. Wesoły punkt w Przybyszowie, ostatni punkt - tak blisko już! Czerwony krzepiący barszcz, krzepiące słowa. Już wiem, że mam to, że dotrę do mety w czasie, jaki mi się nie śnił nawet.
Znów jestem z chłopakami - las, las, łąka, Wahalowski Wierch, łąka, las. Aaaaa, niech to się skończy! Z Sebastianem wpadamy na pomysł, żeby może jednak złamać te 25 godzin. Małe szanse, ale zaczynamy biec. Skąd siły - nie wiem. Co jakiś czas przechodzimy do marszu, bo nogi błagają o litość, ale ogólnie to heloł - jakieś 140 kilometrów w nogach, a my walczymy o minuty. Śmieszne to.

I jest!!!! Ulica w Komańczy. The last mile. Dociera to do Ciebie, gdzie jesteś? No trochę nie dociera.
Ulica dłuży się, dłuży, ale wreszcie widzę tablicę z napisem Finish i skręcamy biegnąc prosto do mety. Koniec! Udało się!


Meta 150 km 
Czas 25:04:51 
Miejsce 77 w open
Miejsce 6 wśród kobiet
Liczba pĄpek na mecie: 15
Średnie tempo 10:02 min /km (tempo pierwszej połowy do Chyrowej: 9:15 min/km, tempo od Chyrowej do mety: 10:46 min/km) 

Piękna Łemkowyno! Dziękuję Ci, że byłaś dla mnie tak łaskawa.  

Cholera, na mecie się śmiałam, a teraz mam łzy w oczach, kiedy to piszę i przeżywam od nowa. Czy  ja naprawdę to zrobiłam? To było trochę jak piękny sen. Nie wierzę sama, że udało mi się pokonać 150 km bez kryzysów, myśli o zejściu z trasy, zniechęcenia. Że do końca byłam w stanie biec. Na pewno pomogli cudowni ludzie - mój Wojtek, wolontariusze, znajomi i nieznajomi, z którymi biegłam. Dziękuję im za wsparcie, jakie dostałam.
ps. Pies też pomagał






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz