niedziela, 21 lipca 2013

No i co tera?

Nowa życiówka w półmaratonie wprawiła mnie w lekką konsternację. Ucieszyła of kors, jakże by inaczej, ale po biegu usiadłam i pomyślałam: "No dobra - zrobiłaś to, co miałaś zrobić w Tarczynie we wrześniu. Co w takim razie osiągniesz we wrześniu? Urwiesz kolejne dwie minuty? So what? Czy to da ci radość? Czy to wystarczająca motywacja, żeby mocno trenować przed Tarczynem?

O ile jestem w stanie się poprawić na 21,1 km, nie wiem. Wskaźnik VDOT niby pokazuje, że pole do poprawy jest, ale tabelka nie biega :) O ile szybciej dam radę pobiec półmaraton niż 4:56/km?




Oto  dopadły mię wątpliwości co do sensu biegania dla urwania tu minutki, tam dwóch. I pomyślałam, że prawdziwym wyzwaniem będzie jednak dla mnie dopiero maraton, na którym mogłabym się zmagać nie z bolącym brzuchem tak jak to było na Orlenie, ale z palącymi ze zmęczenia udami. Na tym pierwszym tak bardzo nie bolały. Czyli maraton 2014 i/lub... coś zupełnie nowego. Hm, bieg górski, hm, bieg łączony z czymś (ale nie tri), albo hm, bieg typu adventure. Coś takiego musi się wydarzyć w następnym sezonie, bo głowa potrzebuje nowego :)

Jednak potem znów wolta i decyzja - jestem przecież już zapisana na Tarczyn, mam numer startowy 274, przygotowałam sobie wstępnie kalendarz pod ten bieg, więc nie szarpmy się, zamknijmy ten rok zgodnie z planem. A plan sportowy jest taki:
1 września - sprawdzian na dychę - dawno jej nie biegłam, a zatem bieg na 10 km na Rodzinnym Pikniku Biegowym w Czosnowie (mój Tomek też biegnie, na 400 m)
15 września - półmaraton w Tarczynie
potem ROZTRENOWANIE i mocny trening wspinaczkowy
12 -19 października - wyjazd wspinaczkowy do Turcji
listopad - obóz biegowy Tatra Running i początek przygotowań do maratonu wiosna 2014!


Taki to plan. Nie ma w nim Biegnij Warszawo, nie ma Biegu Niepodległości (choć może się pojawi), ale ładny jest prawda? No a poza tym, umówiłam się z moim trenerem aka Planodawcą, że znów popracujemy razem,  a trenera zawieść bym nie chciała ;-) Tak więc właśnie dostałam nową rozpiskę na półmaraton i ruszyłam w piątek z kopyta robiąc podbiegi na leśno-piaszczystych wydmach w Falenicy.

Ale żeby nie było tak różowo, mam też niestety problem z pasmem biodrowo-piszczelowym. Boli mnie kolanko czyli przyczep tego pasma i to szczególnie na zbiegach. Nie jest bardzo źle, ale źle być może jeśli to zaniedbam, a więc chłodzimy, rozciągamy i wzmacniamy przy pomocy takich oto ćwiczeń:



Niech już ten zaplanowany plan się uda zrealizować, a potem będzie można kombinować czym by tu pomęczyć ciało i uradować duszę w przyszłym roku.

czwartek, 11 lipca 2013

Stampede wokół jeziora i inne kowbojskie zabawy

Po pierwsze - o co chodzi z tym Stampede? Nazwa pochodzi od dawnego zajęcia kowbojów polegającego na pędzeniu bydła przez prerie. Tak się złożyło, że przybyliśmy do Calgary akurat w porze dorocznego święta zwanego Stampede. Teraz mało kto pędzi tu bydło, ale za to 3/4 miasta chodzi przez tydzień w kowbojkach, wywiniętych kapeluszach i panują klimaty kowbojsko-indiańskie.

Wódz plemienia Stoney Nakoda w tradycyjnym stroju ;-)


 A topową atrakcją jest rodeo, na które zjeżdzają się najwięksi chojracy by walczyć, kto dłużej wytrzyma na wsciekłym ogierze oraz jarmark z lokalnymi przysmakami ;-)

Wszystko bardzo duże :)

Smażone ciasteczka Oreo? Nie skusiłam się :)


Stampede Road Race to bieg towarzyszący co roku temu świętu i w sumie nazwa trafna, bo jak inaczej nazwać przepędzenie stada ludzi wokół jeziora na dystansie 21,1 km :) Organizatorzy nie zawiedli z pakietami startowymi - zgarnełam sliczną koszulkę Pumy.  Oprócz tego 2 saszetki izotoniku, wafel, torebkę fajnego musli i żelki energetyczne. Na szczęscie rozpoczęcie półmaratonu było o 7:30 rano. Co prawda trzeba było wstać o 5:20, żeby zjesc i dojechać na czas, ale przynajmniej nie było upału. Tradycyjnie Garmina wziął Wojtek, a ja zadowoliłam się zegarkiem i wykreowaną na marathonguide.com opaską na rękę z międzyczasami. Celowałam łagodnie czyli w 1:46 zgodnie z założeniem, że o mocny wynik powalczę jesienią w Tarczynie. Co prawda Wojtek już parę dni przed biegiem miał spuchniętego i bolącego achillesa, ale nie zamierzał tanio oddać skóry, a ja stwierdziłam, że na półczuja biega mi się całkiem nieźle.

Ludzi było kilkaset a zatem dość kameralnie, ale byli nawet pacemakerzy. Pierwszy kilometr pokonałam w 4:27 (ups!) - było jasne, że koniecznie muszę zwolnić bo wysiądę w połowie. Jednak jakoś tak fajnie szło - przede mną biegł pacemaker na 1:40 (spoko, po pierwszych podbiegach znikł mi z oczu), a potem obok pojawił się zając na 1:45. W sumie przez pierwsze 4 kilometry biegłam obok niego i pomysł wykręcenia 1:45 całkiem mi się spodobał. Wypracowałam sobie przewagę około 2 minut do mojej opaski z międzyczasami i biegłam dość równo (straciłam dopiero 30 sek. na podbiegu na 19-tym kilometrze).

Około 10-tego niestety dogoniłam Wojtka - od razu wiedziałam ze musi być kicha z achillesem, bo to się u nas nie zdarza. Odmówił biegu razem, kazał mi lecieć do przodu, więc naprawdę musiało go boleć. Tu zaczęły się cięższe momenty - pacer na 1:45 oddalił się trochę - chociaż go ciągle widziałam, ale były odcinki, gdy biegłam po prostu sama i za bardzo to nie pomagało. Góra, dół, góra, dół  - scieżka wokół jeziora i wzdłuż rzeki nie miała zbyt wielu płaskich prostych, ale apogeum nastąpiło na 14-tym, gdzie musieliśmy pokonać najpierw chodnik zawalony błotem, które zostało po niedawnej powodzi (tu leciało się po prostu gęsiego, bo w miarę czysty był pasek około 50 cm), a potem podbieg-killer.


Jakoś udało mi się nie przejść do marszu, bo już tam obok mnie biegli inni, co nieźle mobilizowało.
Popełniłam w sumie tylko dwa błędy podczas biegu - najpierw postanowiłam przekręcić na ręku opaskę z międzyczasami - niestety papierek nasiąkł od potu i trach... po próbie pociągnięcia połowa została mi w ręku i tak to zostałam bez międzyczasow na 15-19 kilometr. Kolejnym zonkiem było zaklajstrowanie się żelem GU. Niestety nie wpadłam na pomysł, że może być gęsty i tak oto na 13-tym kilometrze wypełniłam otwór gębowy bananowo-truskawkowym klejem, a punkt z wodą pojawił się  dopiero po 2 kilometrach.

Ogólnie szło nieźle, ale organizatorzy zafundowali jeszcze podbieg właśnie na 19-tym i potem miałam już naprawdę dość. Srednie tempo 4:56 to chyba granica moich obecnych możliwości na półmaraton. Ku swej radości na 20-tym zobaczyłam znów zbliżające się plecy pacemakera na 1:45. Myk i teraz on widział moje plecy. Dajesz, dajesz, już nie możesz tego wyniku wypuścić - tak sobie tłumaczyłam wypatrując stadionu gdzie miał być finisz. No i wreszcie tartan - zrobilismy po nim prawie całą pętlę, a ja dostałam takiego speeda widząc że mija mnie jakaś pani z na oko mojej kategorii wiekowej, że wyprzedziłam ją jak struś pędziwiatr. Efekt końcowy: 1:44:41 netto. Aż się boję teraz, o jaki wynik mam walczyć w Tarczynie, skoro sama sobie tak podkręciłam śrubkę na biegu, co to miał być rekreacyjny :)



 Pacemaker dobiegł w 1:45 (brawo! to pierwszy taki przypadek w historii mojej wspólpracy z zającami). Za metą padłam na trawę ale na krótko, bo trza było iść po medal


a potem przygotować synka do biegu na 800 m.

Tomek na mecie 800 m

poniedziałek, 1 lipca 2013

Wild west story

Pozdrowienia z prerii, krainy bydła rogatego i ponoć klonowego liścia, którego tu na razie nie widziałam na żadnym drzewie. Chwilowo zamieszkałam u rodziny na przedgórzu Gór Skalistych, niedaleko Trans-Canada Highway, przez którą czmychają sarny, jelenie i niedźwiedzie, a przy drodze stoją znaki "Attention! Wildlife on Road".



Dzieje się tu. Szczodrość natury w postaci gór, jezior, rzek i niekończących się długich prostych aż zachęca do biegania, jazdy na rowerach, wspinania, raftingu, itd. Ludzie są bardzo przyjaźnie nastawieni i aktywni.



Ostrzeżona postami Emilii, że w Kanadzie ciężko zjeść coś zdrowego spenetrowałam na początku lokalny hipermarket i w sumie, bez zastrzeżeń - oczywiscie są 4-litrowe wiadra "farby emulsyjnej" które po bliższym oglądzie okazują się lodami, pączki we wszystkich kolorach tęczy i serki niby-wiejskie o składzie na 5 linijek, ale można spokojnie kupić normalne zboża np. na śniadanka, swieże piękne warzywa i smaczne owoce. W knajpce udało się spożyć pyszną sałatkę ze szpinaku z kozim serem, octem balsamicznym i orzechami pecan. Są też soczyste steki. Da się żyć :)

No ale o bieganiu. Biegam i ja. Urobiłam już 43 km w tym tygodniu - w 3 wyjsciach. Raz koło rzeki, raz po highwayu pod wiatr (uch!) i raz w ramach rozpoznania trasy półmaratonu wokół jeziora Glenmore w Calgary. Połówkę mamy za tydzień, ale odkąd poznałam trasę, stresik wzrósł. Na mapce wyglądało to niewinnie - ot malownicza scieżka wokół jeziora - okazało się, że wije się w górę i w dół i tylko trochę po płaskim. Dobrze, że ogranizatorzy wpadli na pomysł startu o 7:30 rano (half-marathon walkers ruszają o 7:00), bo zapowiadana temperatura to ponad 30 stopni i to C a nie F. Gorzej że coś szwankują mi obie kończyny dolne - w lewej boli przyczep pasma biodrowo-piszczelowego przy kolanie, a w prawej od dziś grzbiet stopy - coś jakby mięśnie prostowniki palców. W sumie to nie wiem, skąd to się wzięło, ale mam nadzieję że przejdzie do 7 lipca, bo podczas zbiegów ból był zaje..niefajny. Co prawda jestem świeżo po lekturze "Bez ograniczeń" autorstwa triathlonistki i niesamowitej kobiety Chrissy Wellington i nabrałam troche innego podejscia do tematu: ja i ból podczas biegu. Prawdziwie żelazna Chrissy zacisnęłaby zęby i odcięła się mentalnie od prostowników palców stopy - tłumaczyłam sobie.
  
W ogóle biega tu dużo ludzi - przy jeziorze mijaliśmy ich całą masę, podobnie jak rowerzystów i rolkarzy, ale nikt nikomu nie przeszkadzał, chociaż było dość wąsko. Pełna kultura - "Morning!" "Passing on the left" i Thank you" na każdym kroku. Raczej trzeba było uważać na kojoty, podrywające grzywę statki powietrzne i moskity, których armia pogryzła mi tyłek w krzaczkach.



Nie samym bieganiem jednak człowiek żyje. Człowiek odbył też canoing po górskim jeziorze, żeby dać odpocząć nogom a zająć ręce i bardzo fajnie, że nie zaliczyłam wywrotki, bo woda tam ma temperaturę około 5 stopni. Ogólnie ręce odpadają po minucie zanurzenia.



Odkryłam też rewelacyjne skały, chyba wapień, klamy jak malowanie, tarcie też, więc biorę we wtorek linę i ten cały szpej, co to go ciągnęłam przez pół świata i zamierzam połoić trochę w Canadian Rockies.  A w ramach posiłku regeneracyjnego może jednak odważę się któregoś dnia na przykład na Deep Fried Banana with Maple Bacon  (czyli że tego biednego bananka owijają w namoczony w syropie klonowym bekon i smażą), albo np. stek z bizona :) Jeśli nie zginę od tego albo od strzał Indian (mieszkam w pobliżu dwóch rezerwatów), to za tydzień kolejna porcja wrażeń, w tym raport z mojego pierwszego zagranicznego półmaratonu. Howgh!