środa, 19 października 2011

Podwórkowe zabawy czyli primal workout ;)

Na Facebooku wpadł mi wczoraj w oczy filmik z Primal Workout czyli treningiem w terenie, otoczonym całą ideologią naturalnego poruszania się (MovNat) i zbliżenia do natury, co skutkuje m.in. bieganiem po lesie w gaciach jedynie i bez butów :) Na filmie oczywiście jest to robione w terenie idealnym do takich zabaw, którego w Polsce raczej nie uświadczysz.


 Przewalanie pni, wspinanie na drzewa, balansowanie na krawędziach, zbieg po stromiźnie, podbiegi pod skarpę, wspinanie boso, nurkowanie free, czyli jednym słowem cross w nowym wydaniu.Tak sobie na to patrzyłam i doszłam do wniosku, że swego rodzaju primal workout to ja miałam już kajtkiem będąc.

***
Jestem dzieckiem podwórka i parku. Nie to, żeby rodzice mieli coś przeciwko opiece nade mną, ale dzięki Bogu dzieciństwo spędzałam w czasach, kiedy jeszcze wypuszczano bardzo nieletnich na dwór bez stałej kontroli i komórki. W związku z tym, wolne chwile po szkole i jakąś tam część wakacji spędzałam z bandą rówieśników w mokotowskim Parku Morskie Oko w Warszawie.
Wchodziło się na przykład na drzewa: kasztanowce, podwórkową czereśnię - zanim szpaki zeżrą najlepsze czeresienki albo na grusze ulęgałki - podczas zabawy w chowanego.
Park Morskie Oko to był prawdziwy raj i poligon do zabaw w terenie - wielka skarpa (szczególnie przydatna w zimie), krzaki, kryjówki, stare domki, na których dachy można było włazić bawiąc się w podchody. Były też sprinty po parku (regularnie ganiał mnie i koleżankę portier z ambasady austriackiej, do której drzwi dzwoniłyśmy "dla jaj" i zwiewałyśmy).

Może od tamtej pory mam takie ciągoty do parków, drzew i placów zabaw. Zawsze kiedy trafiam z dziećmi na jakiś plac, to po prostu nie przepuszczę okazji ;) Teraz te place są naprawdę wypasione. Ostatnio trafiłam na świetny na Solcu przy Wilanowskiej i nie zważając na zgromadzonych na ławkach rodziców zaczęłam łazić z młodym po sztucznych ściankach, "pajęczynach", zjeżdżać na zjeżdżalni, itd. Było super!


Kiedyś plac to była jedna metalowa drabinka i urwana huśtawka, więc bogactwo dzisiejszych mnie fascynuje. Gdyby nie to, że mi trochę głupio (Co ludzie powiedzą?) to regularnie bym bywała w takim miejscu, żeby sobie tam porobić przez godzinkę ćwiczenia na tych wszystkich drabinkach, palach i pajęczynach...albo pochodzić po okolicznych drzewach. Nie odkrywam zresztą nic nowego, jak widać na kolejnym filmie :)

 

Wygląda na to, że te idee powrotu z ćwiczeniami do natury to znak czasów. Do kosza ze sterylnymi, chromowanymi siłowniami pełnymi milczących współćwiczących, bez dostępu powietrza za to z klimatyzacją i ekranami TV. Świat za oknem to jeden wielki plac zabaw, więc dlaczego tego nie wykorzystać i poczuć się jak beztroskie dziecko (a przy tym wzmocnić te i owe mięśnie). 

PS. Ktoś chętny na weekendowy primal workout w warszawskim parku?  :) Proponuję nie tylko w gaciach z uwagi na poranne przymrozki.

poniedziałek, 10 października 2011

Mój najbardziej ekskluzywny kros sezonu :)

Zeszły tydzień, środa - prognoza wskazuje, że nad morzem będzie co robić na desce. Wiatr z płd.-zach. o sile 4-5B. Może by tak zamknąć sezon windsurfingowy...
Czwartek wieczór - prognoza nadal się trzyma, co prawda na niedzielę nie za bardzo, ale piątek super. Zatem jedziemy.
Piątek 6:15 rano - dzieci zostają z babcią, fura spakowana, 2 deski, pięć żagli, ja i Wojtek.  Wyjazd, oczywiście do Chałup, bo przy płd.-zach. wietrze na Bałtyku to nie za bardzo gdzie da się pływać.
Piątek 12:30, Chałupy - OSZUKALI NAS! ;-) Stoimy sobie smętnie nad Zatoką P. obserwując jak pojedyncze, zakapturzone jednostki w czarnych piankach męczą się na 8-metrowych żaglach. Czyli mieliśmy do czynienia z prognozą graniczną, co znaczy, że wiatr gdzieś tam jest, ale pewnie trochę bardziej na zachód i wgłąb Bałtyku. Niech to szlag :)

Niezrażona tym co widzę, postanawiam jednak zamoczyć trochę sprzęt i siebie, skoro już to wszystko tu przywlokłam i może złapać chociaż parę ślizgów. Szybka przebierka w samochodzie, taklujemy i zaraz jestem w wodzie z żaglem ... 6,9 m. O losie! Dla niewtajemniczonych - to jest jak na moje preferencje bardzo duży, niefajny, ciężki żagiel i biorę go dopiero w chwilach desperacji. A zatem dołączam do innych Desperados.  Stopy co  prawda odpadają mi z zimna (nie cierpię pływać na desce w butach), na głowie mam wełnianą czapkę bo kaptura zapomniałam, ale co mi tam. Odpadam, odpadam, odpadam i wreszcie jest ślizg, w którym sunę jak tramwaj wzdłuż brzegu w stronę Kuźnicy. Jest fajowo, tylko że po paru minutach ślizg się kończy, a powrót niestety już nie taki szybki, bo na łapkach i halsując się. Bardzo staram się uniknąć pełnego zanurzenia w tej wełnianej czapie na głowie. Przypomina mi się Grecja. 2 miesiące temu fruwaliśmy tam na żaglach jak chusteczki przy 8-9B z radością wpadając do cieplutkiej wody w Palekastro.

Wojtek z uśmieszkiem lekko ironicznym czeka na brzegu, aż pójdę po rozum do głowy i wyjdę wreszcie z tej lodówki. Wychodzę i już wiem jaki jest plan B. Mąż ubrany w ciuchy do biegania proponuje mały trening zamiast męki na prawie bezwietrznej zatoce. OK! Wzięłam trailówki i leginsy, więc za chwilę zmieniam wdzianko i zaczynamy świetny cross - ścieżką po lesie wzdłuż wydm, trochę po samej plaży, z podbiegami, zbiegami i w zapadającym się piasku.


Po godzinie wracamy do samochodu najodowani i PADNIĘCI. Był to super trening biegowy, aczkolwiek mocno ekskluzywny, biorąc pod uwagę, ile wydaliśmy na wachę, żeby sobie pobiegać nad morzem, hehe.


Humory jednak dopisują mimo porażki windsurfingowej i z tego płynie wniosek taki, że jak nic innego się nie da, to zawsze pozostaje bieganie. Może sobie wiać, nie wiać, lać, prażyć, a ty włożysz tylko buty na nogi, czapkę  na łeb i ruszasz. I jest super! Tylko trzeba te buty zawsze ze sobą mieć.


PS. następnego dnia nie było lepiej, jeśli chodzi wiatr, więc skupiliśmy się na marszu brzegiem morza, bo po bieganiu dzień wcześniej nogi były jakoś dziwnie za ciężkie, żeby robić powtórkę :)

poniedziałek, 3 października 2011

No nareszcie

.. udało się pobiec w Biegnij Warszawo. Piszę tak, bo rok temu łykając łzy patrzyłam z kładki, jak zielona fala rusza do przodu, a ja ubrana w niebieską koszulkę Maszeruję Kibicuję czułam się jak wykopana z placu zabaw.  Wtedy nie pobiegłam, bo dopadło mnie mega przeziębienie i gorączka.
W tym roku przeziębienie zwalczyłam lekami, natomiast nie wiadomo było, jak zadziała kolano po kontuzji.  Bardzo nie chciałam noszenia kolejnej koszulki Biegnij Warszawo bez startu w biegu. No i po prostu "musiałam" wystartować w tej gigantycznej imprezie na 10 tysięcy osób. Udało się!

Przed startem trzeba sprawdzić czy działa sprzęt


Z "otejpowanym" kolanem i w opasce stabilizującej pokonałam dychę raz biegnąc raz idąc, chociaż przyznam się bez bicia, że marszu było mało, a konkretnie 4 przerwy po 2 minuty :) Czas jaki przewidywałam wcześniej, był jednak mocno zawyżony, bo na metę dotarłam po 1 godzinie i 43 sekundach. Przez chwilkę na Górnośląskiej pomyślałam nawet, żeby pocisnąć i zmieścić się w godzinie, ale głowa (tym razem w miarę chłodna) poradziła trzymać bezpieczne tempo. I tak to czas gorszy od życiówki o 10 minut!



Świetnie natomiast poradził sobie mój mąż debiutujący na dychę, który wykręcił 53:57. Zaczął bieg obok mnie, ale szkoda mi było chłopa spowalniać, więc szybciutko go pożegnałam mówiąc, że się widzimy za metą i zaraz mi zniknął w białym tłumie.


Biegło mi się fajnie i na luzie. "Premię górską" na Belwederskiej zaliczyłam spokojnym biegiem, natomiast jedyne co mi zaczęło doskwierać na około 8-mym kilometrze to plecy, a konkretnie lędźwiowy. Wyszedł brak ilościowy treningów biegowych i wspinaczkowych, bo po prostu te mięśnie mi się osłabiły podczas przerwy pokontuzyjnej.

Podczas biegu można się dowiedzieć różnych ciekawostek. Na 1-szym kilometrze podsłuchałam dwóch biegaczy, którzy gadali o kolanach. Jeden powiedział drugiemu - Jak chcesz odciążyć kolano, to biegnij wyprostowany, z głową nawet lekko odchyloną do tyłu. Spróbowałam więc i ja tak biec i faktycznie, biodra poszły do przodu, a nacisk na kolana jakby się zmniejszył. No więc "dumna i blada" oraz prosta jak struna sunęłam sobie do przodu, haha.

Podsumowując:

Podobała mi się: ogólnie atmosfera, pogoda, doping kibiców, to że jak ktoś upadł to zaraz inny biegacz do niego podbiegał, żeby pomóc, przybijanie piątek z ekipą Maszeruję - Kibicuję, Knoppers i duża woda na mecie oraz to że się zdecydowałam jednak wystartować.

Nie podobało mi się: dość słaba organizacja punktu z wodą, to że jakiś pan zasłabł przed Pl. Trzech Krzyży (mam nadzieję ze jakaś karetka szybko przyjechała do niego, bo jedna przeleciała obok bez zatrzymania) i to tyle z minusów.

Na uszach miałam muzykę i jakoś szczególnie dobrze mi się biegło przy tym kawałku Fort Minor (Remember the Name), który dedykuję wszystkim, którym nieobca  "orka" na treningach, żeby osiągać coraz więcej i iść do przodu
It's just ten percent luck
Twenty percent skill
Fifteen percent concentrated power of will
Five percent pleasure
Fifty percent pain
And a hundred percent reason to remember the name


Teledysk też jest fajny:


sobota, 1 października 2011

Biegnę, ale się boję

Jak w tytule. W miarę wygrzebałam się z przeziębienia, kontuzja można powiedzieć wyleczona, więc nie pozostaje nic innego jak wreszcie pobiec w Biegnij Warszawo. Że biec jestem w stanie, to wiem, bo parę treningów przeplatanych minutowymi przerwami na marsz już za mną (ostatni wczoraj 6,5 km) i w sumie wszystko jest OK, ale... 6,5 km to nie 10 km.

A co będzie jak kontuzja wróci??? To pytanie mnie dręczy. Niby bieg po prostej bez ruchu skrętnego kolana nie powinien zaszkodzić więzadłu bocznemu, jednak blizna jest dość świeża, bo z sierpnia. A tu jeszcze usłyszałam "wsparcie" - ja bym na twoim miejscu nie biegł.
 Pobiegnę, ale (jak to mawiała Anna Patrycy w reklamie) z pewną taką nieśmiałością. Najbardziej boję się utrzymania kontroli nad sobą. Bo głowa mówi - dużą część dystansu maszeruj, a nogi jak wiadomo na takich biegach po prostu mnie ponoszą (vide Półmaraton Warszawski). A więc muszę pilnować głowy i dam znać jak poszło.

Stawiam na 1h 15 min, ale nie zakładam żadnego tempa. Zobaczymy jak bardzo się pomyliłam :)