Jakie globalne ocieplenie, kurłaaaaa! Lewą ręką chwytam się kamieni, nogi ślizgają się po oblodzonej powierzchni gołoborza, którym biegniemy. Vibram srybram, continental - nic tu nie trzyma. Z przodu i z tyłu dochodzą mnie bluzgi i okrzyki innych zawodników walczących o pion. Wreszcie i ja ląduję na tyłku, ale bez konsekwencji.
Biegnę ultra - Janosika Legendę 110 km przez Tatry Słowackie i Spisz. Mamy sierpień 2021 rok. Parę kilometrów wcześniej na starcie biegu w Strbskim Plesie organizator w krótkich żołnierskich słowach poinformował nas, że w tym roku trasa jest skrócona i nie biegniemy przez Rohatkę (Prielom) i Polski Hreben, bo leży tam świeży śnieg i jest lód. Moje myśli powędrowały wtedy hen wstecz, do dnia, w którym zobaczyłam zdjęcia z tego biegu. Zdjęcia ludzi z numerami startowymi, którzy z pomocą łańcuchów wdrapywali się na skalistą tatrzańską przełęcz zwaną Rohatką. Ja też tak chciałam, pragnęłam wyzwania, serce zabiło wtedy mocniej, zapisałam się.... dla tej cholernej Rohatki.
Jednak na tym śliskim od lodu fragmencie trasy, mijając chłopaka, który skontuzjowany czeka pod folią NRC na ratowników, przyznaję organizatorom Janosika rację za tę decyzję. Rohatka nie zając.
Nie czuję się dobrze przygotowana na te zawody. Ostatnią stówkę biegłam w 2019 - to był BUT. W tym roku zaliczyłam tylko Ultrababią 60 km, owszem konkret, ale jednak 40 kilometrów mniej. Żadnej długiej wyrypy nie zrobiłam, poza etapową Koroną Bieszczadów. Głowa też gdzie indziej, życie to nie tylko bieganie. Nie szaleję więc, nie staram się wyprzedzać i zakładam, że to będzie dla mnie bieg na ukończenie. Grunt to dotrzeć do mety bezpiecznie, bo ten Janosik kruca fuks to jeden z trudniejszych górskich ultramaratonów, w jakich startowałam.
Póki co z rana pogoda jest piękna, więc podziwiam widoki (ależ te Tatry cudne!), ale prognozy są na deszcz. Byle zdążyć się ewakuować z tych gór suchą stopą, bo na mokrej skale będzie walka. Niestety kilometry mijają mi bardzo powoli. Długie podejścia odsysają energię. Na 30-tym kilometrze widoki się kończą i zaczyna padać coraz bardziej. Właśnie zaczyna się zabawa pod Janosikowym hasłem "Możesz więcej niż myślisz". Nagle ni stąd ni zowąd doganiam kolegę - Piotrka i zaczynamy biec w tym deszczu i tak bawić się razem.
Jeśli na podejściu między pierwszym a drugim punktem kontrolnym biegu było po prostu mozolnie, to teraz za przełęczą zwaną Sedlo pod Svistovkou (inaczej: Rakuski Przechód) robi się po prostu niebezpiecznie. Do deszczu, całkiem już mocnego, dochodzi grad. Z jednej strony fajnie, że wreszcie można puścić się w dół, zamiast ciągle podchodzić, ale mokra skała i pośpiech nie ułatwiają sprawy. Z ciekawszych miejsc zapamiętam fragment z łańcuchami. Leje, dołem płynie "rzeka", na łańcuchu tkwi spanikowana turystka, a za nią tłoczy się grupka niecierpliwych zawodników Janosika. Uspakajam dziewczynę żeby schodziła pierwsza, a my poczekamy, ale część chłopaków gramoli się w dziwnych pozach bokiem i dziewczyna nie wytrzymuje presji, kuca obok łańcuchów łapiąc się skały i przepuszcza nas czyli "wariatów".
Za Zelenym Plesem, gdzie mamy punkt odżywczy (rozmiękłe od deszczu ciastka, przemoknięci wolontariusze), zaczyna się kolejne podejście. Uff, teraz jest już bardziej ziemnie i trawiasto czyli myślę sobie - jakby co, to będzie miękkie lądowanie. Nic bardziej mylnego. Owszem na przełęcz prowadzi miła ścieżka, ale oto właśnie zaczyna się zbieg przez Dolinę Mąkową do Zdiaru. Coś tam chłopaki wspominali że ostro w dół i będzie tam jazda, ale dopiero teraz kumam o co im chodziło. Zbiegam sama, bo Piotrek został po drodze na pitstop kanapkowy, a zawodników na trasie jest niecała setka. Zbiegam i klnę. Jest stromo, z wielkimi głazami i błotem. I tak przez sześć kilometrów w dół aż na dno doliny. Tylko się nie wywalić. Dopiero zapłaciłam parę stów za leczenie kanałowe, nie stać mnie na implant jedynki.
Wreszcie pojawia się wypłaszczenie i cywilizacja - zupa brokułowa na punkcie, ciastka, cola. Nie rozsiadam się, chcę dalej, szybciej do tej mety. Mam świadomość upływającego czasu, a z mapki wynika, że po niedużym podejściu będzie to, co biegacze lubią najbardziej czyli bieganie. Po tatrzańskich skałach zostało tylko wspomnienie, osiągam trawiasty szczyt Magurki i tam włączam piąty bieg. Nikogo przede mną, nikogo za mną, ściągam garmina do ładowania i biegnę drogą przez las, ile wlezie licząc, że nie dogoni mnie żadna zawodniczka.
To uczucie gdy nagle dopada Cię z tyłu, a następnie mija z oburzającą lekkością rywalka jest okropne. No nie cierpię tego, a parę razy miałam okazję być tak mijaną. A więc walczę sobie samotnie mając za sobą już połowę trasy. Jakiś tam ścigaczek obudził się wreszcie we mnie. Za kolejnym spojrzeniem w tył niestety dostrzegam dwie sylwetki. No ktoś leci i jest szybki. Oby nie babka, myślę sobie. Za chwilę doganiają mnie Ci co byli z tyłu. Na szczęście to mój kumpel Piotrek i inny biegacz. Mamy motywację do szybkiego biegu - mówią - bo właśnie widzieliśmy 15 metrów od nas niedźwiedzia. Tadaam! Ja też niedawno biegłam tamtędy.
Zmierzamy szybko do Kacwina, gdzie będą takie dobra jak przepak i worek z suchymi butami. Te buty to był mega pomysł, bo 2 kilometry przed punktem jest przeprawa przez rzekę, w którą wpadamy z pluskiem, jak nie przymierzając zziajane mustangi z prerii. Obsługa punktu w Kacwinie przemiła - każą mi jeść (pyyyyszna pomidorówka!), dają wodę, worek przepakowy, obsługa królewska. Czas jednak leci, więc po wypitej duszkiem zupie, zmieniam buty na takie z agresywnym bieżnikiem na błoto, oddaję worek i zmykam cała zadowolona, że tak szybko się uwinęłam. Jest dobrze. Piotrek i kolega jeszcze zostają żeby odsapnąć i zjeść.
Nastaje czas błota. I czas ciemności.
Szybko dociera do mnie jednak, że wcale nie jest dobrze i nie powinnam być bardzo zadowolona. Po pierwsze, Kalenji XT7, mimo że drapieżne od spodu, nie działają w tym błocie i rozjeżdżam się co krok ratując sprawę kijkami. Ach, dlaczego nie wzięłam Inov8 Mudclawów?!
Po drugie .... ty tępa, roztargniona dzido! Nie wyjęłaś z worka zapasowych baterii do czołówki! Jak mam przebiec około 6-7, a może więcej godzin na jednej czołówce? Dramat. Od tej pory nie myślę o niczym innym tylko o tym jak tu skołować zapasowe bateryjki, bo wracać na punkt przecież nie będę. Może jakiś sklep, jakaś stacja będzie. Z mapy jednak wynika, że nie będzie. Może telefonikiem sobie poświecę. No w ciemnościach tego nie urobię. Wrzucam na głowę czołówkę, ustawiam tryb oszczędny i biegnę, póki widzę coś pod nogami.
Po trzecie (najgorsze!), przyplątuje się do mnie piosenka i nie chce się dać zapomnieć. Pamiętacie film "Czekając na Joe", jak główny bohater nie mógł wyrzucić z głowy Brown girl in the ring śpiewanej przez Boney M. U mnie jest znacznie znacznie gorzej. Absolutnie kuriozalnie siedzi mi w głowie fragment piosenki Mandalay śpiewanej przez ... Michała Bajora 20 lat temu.
Uwaga leci to tak (jak ktoś chce posłuchać i zrozumieć mój problem):
Szopa starej Godam w Mandalay / Siedem desek u zielonych mórz
To jest dopiero burdel, że aż hej/W kolejce pode drzwiami piętnastu czeka już
Na zegarek patrz, i raz, i wiej/Czy to jeden chłop jest w Mandalay
Dziwki są najlepsze, psia ich mać/ Grosz ostatni warto za nie dać
Także tak to.
Niebawem dogania mnie Piotrek wraz z trzema innymi chłopakami. Sępię o chociaż jedną bateryjkę na zaś. Piotrek, dusza człowiek oddaje mi jedną swoją , a potem... zostaje ze mną, chociaż moc w nogach ma 10 razy większą niż ja. Mówi, że słabo, żebym sama gdzieś tu zaliczyła spotkanie z kolejnym niedźwiedziem, no i jak stracę oświetlenie to też będzie kiepsko, a tak to mogę się podczepić po jego światełko. Co za dobry chłop z niego. Od tej pory lecimy już do mety razem.
Przed nami jeszcze jakieś 30 kilometrów drogi w błocie, deszczu i ciemnościach. I legendarny Żar czyli super pionowe podejście, na które podobno w błocie prawie nie da się wejść. Rozwieszona jest tam nawet lina poręczowa do pomocy.
Ja czuję że słabnę. Płacę właśnie za brak bardzo długich wybiegań i za być może za szybkie tempo przed Kacwinem. Gallołejuję czyli na zmianę marsz i bieg. Czasem biec się zresztą nie da, bo błoto ma konsystencję budyniu. Na punkcie w Łapszance wraca mi jednak doskonały humor, gdyż chłopak z obsługi pożycza mi swoją czołówkę!!! Złoty człowiek. Będę widzieć aż do mety, a na mecie będziemy gdzieś na 3 rano.
Mijamy kolejne punkty - Trybsz, Dursztyn. Czekamy na Żar, a właściwie to on czeka na nas. Mocy u mnie coraz mniej, ale oto właśnie mijamy dziewczynę z naszego dystansu. Próbuje zrobić sobie wdzianko z folii NRC, bo mówi że strasznie zmarzła i przemokła. No nie wierzę, serio dogoniłam jakąś rywalkę? Teraz mam oczywiście spinkę, żeby to ona nie wyprzedziła mnie i mówiąc szczerze dodaje mi to sił. Staram się wykrzesać ze zmęczonych nóg, ile się da.
Żar jest faktycznie masakrycznie stromy, 150 metrów w pionie na 500 metrów trasy, ale o dziwo wcale nie śliski od błota i na kijkach idzie się całkiem stabilnie. Co nie znaczy że lekko. Może lepiej, że jest ciemno i nie widzimy tego podejścia, bo mogłoby nam zryć psychę.
Zostało już kilkanaście kilometrów do mety. Jestem na oparach, zmuszam się do biegu siłą woli. Jest mi głupio, że tak zamulam, bo widzę że Piotrek ma moc na konkretny bieg. Proponuję mu, żeby leciał i nie czekał na mnie, ale odmawia. Razem to razem, bezpieczniej. No nie powiem - czuję się o wiele lepiej z nim, bo zawodników wokół nas nie ma żadnych - puchy na trasie. No i w biegu można pogadać, a wtedy czas leci znacznie szybciej. Kiedy biegnę, odliczam kroki, każdy zrobiony lewą nogą - do 200. Potem trochę marszu. I znów 200 kroków na lewą, czyli łącznie 400 na obie. Potem chwila marszu.
Pod koniec organizator Sławek zabawia się brzydko z nami zostawiając na drzewach śmieszno-kłamliwe tabliczki. "Do mety ino 2 km". A ponad kilometr dalej tabliczka "Do mety bliziutko - 1,5 km". Mija kilometr i trzecia tabliczka: "Do mety 1 km". Albo żartowniś z niego, albo działamy w jakimś innym systemie metrycznym.
No ale dobra, oto jesteśmy na zapowiadanym ostatnim zbiegu do mety. Moc karmiona adrenaliną wróciła, tniemy, słychać i widać już miasto. I nagle ... skręcik w bok i pod górę. Jakie było to motto Janosika? Możesz więcej niż myślisz? Mogie, ale nie chce. Co z tego jednak, że nie chcę. Teraz to już muszę.
Po górce jest już wreszcie ostatni zbieg - po błocie przez las, a jakże. Widzimy już metę, a mnie radość przepełnia od stóp do głów.
Jest trzecia nad ranem. Zrobiliśmy 102,5 kilometra w 19 godzin i 58 min! Udało się złamać 20. Udało się nie złamać nogi. Zgodnie z tradycją obsługa mety nalewa nam po kielonku śliwowicy, a następnie łoi pasem po dupie. I wręcza ten pas na pamiątkę. Tak się zostaje Legendą (chociaż bez Rohatki ta legenda jest niepełna, ale wtedy o tym nie myślę).
Ku swojemu zaskoczeniu jestem czwartą kobietą na mecie - kilka dziewczyn nie ukończyło, z powodu rezygnacji z biegu lub kontuzji. Wiem, że to nie był Janosik pełną gębą przez skrócenie trasy z powodu śniegu, ale niedosytu jakoś nie odczuwam. Jak ktoś chce się fajnie upodlić w klimatach tatrzańsko-błotnistych to polecam. Widoki na pierwszej części trasy wynagradzają wszystko!
ps. Moja czołówka Black Diamond Storm 300 wytrzymała w trybie oszczędnym 7 godzin. Black Diamond nie jest moim sponsorem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz