poniedziałek, 24 października 2016

zŁUTne poczucie przyczepności czyli Łemkowyna Ultra Trail 2016

Życiem na Ziemi podobno rządzi grawitacja. Podczas biegu Łemkowyna Ultra Trail w Beskidzie Niskim poczucie przyczepności do podłoża i działanie grawitacji było zdecydowanie zŁUTne. 
To był ultramaraton inny niż wszystkie. Ultramaraton czterech żywiołów

fot. Piotr Dymus

Żywioł pierwszy - Ziemia 
Wiecie, że ziemia umie mówić? Ona się z nami komunikuje. Ciamk, ciamk. Mlask, mlask. Glam, glam. "To brzmi, jakbyśmy biegnąc rozgniatali ślimaki" - jakiś chłopak obok mnie zauważył na którymś tam kilometrze trasy. Z taką ziemią w dziesiątkach jej postaci, zwaną potocznie błotem, nie miałam wcześniej na żadnym biegu do czynienia. I to przed nią trzeba było na Łemkowynie pochylić głowę w największej pokorze i robić to, na co ona pozwalała. To było błoto błot. Wzorzec błota z Sevres, jakiego nie powstydziłaby malezyjska dżungla w porze monsunowej.   

Punkt odżywczy w Przybyszowie (mój 55-ty kilometr) fot. Paweł Krupa

Ziemia połączona z wodą zaskakiwała mnie od samego początku trasy. Raz miała konsystencję wylewającej się z wiadra farby olejnej, po której nogi jechały bez kontroli, kawałek dalej przypominała świeżo wyrobione ciasto drożdżowe, które jeszcze nie odchodzi od rąk, tylko klei się do wszystkiego. Tutaj akurat kleiło się nam do butów, zasysało je i chciało ukraść. Biegło się po nim tak, jakby przy każdym kroku ktoś próbował złapać cię za piętę. Stuptuty ratowały sytuację, bo w przeciwnym razie jestem pewna, że moje speedcrossy utknęłyby gdzieś tworząc potrawę pod tytułem Salomon zapiekany w cieście z kruszonką z kamieni. Było też błoto rzadkie jak woda - na podmokłych łąkach za Tokarnią. Było wszystko czego chciałam i nie chciałam. Wydawało mi się, że znam połowę trasy, bo w 2014 r. biegłam Łemko Trail i będzie łatwiej. Nie było. Z żalem wspominałam moc w nogach, jaką miałam wtedy za Puławami. Wtedy to był mój pierwszy kilometr - teraz 41-szy. 

fot. Paweł Krupa

Nie jestem mistrzynią zbiegania - zdecydowanie lepiej idzie mi pod górę.  Muszę popracować nad siłą czworogłowych, stabilizacją i lękiem przed puszczeniem się w dół stoku. Tu zadanie miałam podwójnie utrudnione i właśnie fragmenty w dół męczyły mnie psychicznie najbardziej. Nie dość, że bałam się wypierniczyć na tym błocie, to jeszcze cały czas miałam wrażenie, że spowalniam tych za mną, więc starałam się poruszać jak najszybciej. W oczach miałam jednak przerażenie. I tak zaliczyłam klasyczną wyjebkę dwa razy, w tym raz właśnie na zbiegu, gdzie wpadłam do rowu i to z niezłym hukiem. Próbowałam dziabać na zbiegach kijkami - trochę mi pomagały, ale to też trzeba umieć, żeby sprawnie szło. Przypomniał mi się ZUK i zbieg ze Śnieżki. Tam też było ślisko i bez kontroli. Było jednak biało, puchato i pięknie. Tu było za to dość ohydnie, szaro-brązowo, ale to tu hartowała się stal w naszych umysłach i rodziły nowe związki słowotwórcze złożone z kombinacji różnych bluzgów. Na tym biegu ziemia rządziła i rozdawała karty. 

Żywioł drugi  - Woda 
ICM, Accuweather, Weatheronline, Pogodynka - kilka dni przed biegiem wszyscy rozpaczliwie przeglądali serwisy meteo w poszukiwaniu nadziei na słońce. Ale nie dane nam było. Żelazna konsekwencja prognoz sprawdziła się w stu procentach. Lało od rana, a skończyło po 7 godzinach. Na moim 50-tym kilometrze. To było moje pierwsze ultra w deszczu. Bałam się że przemoknę, że zmarznę. Kurtka jednak jako tako zadziałała, a ciągły ruch zapobiegał wychłodzeniu. Leje to leje, trudno. Pamiętałam tylko, żeby przed wkładaniem co jakiś czas kaptura na głowę wylewać z niego wodę, która się tam zbierała jak w garnku. Co prawda miałam jezioro w butach dzięki kałużom, w które wpadłam, wejściu do rzeczki i biegu po zalanej wodą łące i rozmoczone stopy bolały mnie bardziej niż zwykle. Powiem jednak szczerze, że ten żywioł aż tak mnie nie dobił. Gdybym miała wybierać deszcz czy błoto - to wybrałabym deszcz. Oczywiście jeżeli biegłabym 150 km, te wrażenia byłyby pewnie inne. Twardziele z tego dystansu musieli przejść 11 potoków, w tym jeden z wodą powyżej kolan i w tym wiele po ciemku, bo zaczęli biec 7 godzin przed nami, o północy. Wszechobecna, zimna woda im na pewno odbierała energię i wolę walki. Chylę przed nimi czoła i deklaruję - nigdy nie pobiegnę ŁUT 150 :)

fot. Piotr Oleszak
Żywioł  trzeci - Powietrze

Stanąć na chwilę w środku łąki po ultraśliskim zbiegu z Tokarni. Objąć spojrzeniem złote, brązowe i zielone drzewa. Połacie wzgórz lśniące od deszczu i (o ironio!) wychodzącego nieśmiało zza chmur słońca, tonące w oparach mgły, gdzie pełnię obrazu Łemkowszczyzny uzupełniały porozrzucane na polach złote bele słomy. Zachłysnąć się powietrzem i tą przestrzenią. Być częścią natury. Trzeci żywioł zdecydowanie był nagrodą na tym biegu. 

https://www.facebook.com/JulitaChudkoPhotography/

Żywioł  czwarty - Ogień

Ogień? Skąd na Łemkowynie ogień? Otóż ... z dupy! Nie przyjechałam tam spacerować w deszczu. Nie przyjechałam marudzić, siąść pod drzewem, walnąć w połowie trasy całym sprzętem i kijami z okrzykiem "pierdolę, dalej nie robię!". 
Kilka dni przed biegiem czułam się jak pies, który tylko czeka, żeby spuścić go z łańcucha. Dajcie mi biec! Więc pobiegłam - raz szybko, a raz świńskim truchtem, a tam, gdzie się nie dało biec, to szłam albo jechałam po błocie, ewentualnie leciałam tyłkiem prosto w kleistą maź. Ale w każdy, każdy cholerny krok na tym ultramaratonie, włożyłam całą energię jaką miałam, całe serce i zawziętość w głowie. Dlatego chociaż pobiegłam to w 9,5 godziny, a zwycięzca prawie o 3 godziny krócej, to nie zawaham się stwierdzić, że wykrzesałam cały ogień z dupy na miarę możliwości mojego organizmu. 

Na punktach odżywczych byłam 30 do 60 sekund. Łyk picia, 2 ciastka do kieszeni i dzida. W Przybyszowie chyba jeszcze krócej, bo tam dostałam szansę na wyprzedzenie rudej dziewczyny, z którą tasowałam się przez część trasy. Uciekłam z tego punktu. Tam zresztą dodatkowo podsyciła ogień  moja fantastycznie kibicująca drużyna Smashing Pąpkins i właśnie tam minął mi kryzys, który trzymał mnie od 48-ego kilometra i próbował mnie pokonać. W pewnym momencie było tak źle, że zmuszałam się do biegu po płaskim odliczając do 100, po czym wracałam na 100 kroków do marszu. 

Za to ostatnie 10 kilometrów trasy, kiedy wyprzedziłam jeszcze jedną dziewczynę z zielonym numerem, leciałam. Pokonałam biegiem leśną ścieżkę usianą kałużami nie zwracając zupełnie już uwagi na to, gdzie stawiam stopy i przebiegłam całe te cholerne asfaltowe 1350 m przed metą w Komańczy, chociaż w nogach nie było już NIC. I to był właśnie OZD czyli Ogień Z Dupy. Czwarty Żywioł Ultra.

fot. Jarosław Kruczek

fot. BO
A tak w ogóle to być może cały ten weekend wyglądałby inaczej gdyby nie pozytywna energia, od której aż iskrzyło na Łemkowynie, bo zjechało się tam prawie 30 pĄpkinsów i pĄpkinsek: 

#SMASHINGPĄPKINStakieFOREVER!!!



4 komentarze:

  1. Super, Ava! Aż dziwne, że Twój ogień nie wysuszył błota i nie odparował wody ;)
    PS. A co do mojego biegania... Bardzo chciałabym wreszcie wyleczyć stópki. Bardzo chciałabym wrócić do biegania. Ale... Na chwilę obecną brakuje mi wiary :/

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej, od czego medycyna i fizjoterapia. Ja wierzę że wrócisz, jeśli oddasz się w ręce dobrych specjalistów. Przecież nadal lubisz to bieganie, co nie? :)

      Usuń
  2. Świetna relacja! Ogromne gratulacje za tę błotowiznę!

    OdpowiedzUsuń