wtorek, 28 grudnia 2010

Nie ma to jak pierwszy raz...

Ha, no to pierwszy rok mojego bycia biegaczką dobiega końca, bo powiem otwarcie, że dopiero w 2010 zajęłam się tym świadomie. Biegałam tak sobie przez lata po parkach i ulicach, ale nie było to ani regularne, ani w jakikolwiek sposób planowane czy mierzone (z wyjątkiem mierzenia czasu pobytu poza domem). Chaos, chaos totalny. Nie interesowało mnie bieganie jako dyscyplina tylko jako nudny, ale skuteczny sposób na utrzymanie kondycji i spalanie kalorii.

Aż tu nagle w 2010 ... wkrętka.
W maju PO RAZ PIERWSZYzainteresowałam się czasem, w jakim początkujący może przebiec 5km.
19 czerwca PO RAZ PIERWSZY wystartowałam (w Biegu Ursynowa) i dobiegłam do mety.
1 sierpnia PO RAZ PIERWSZY poprawiłam życiówkę na 5 km.
11 listopada PO RAZ PIERWSZY wystartowałam na 10 km.
Na koniec, 26 grudnia PO RAZ PIERWSZY przebiegłam 15 km na treningu.

Co za rok debiutów ;-)
Bardzo fajny i udany rok, bo robienie rzeczy po raz pierwszy jest nieporównywalne z niczym i ekscytujące. Zresztą podobnie było też we wspinaniu - zawsze będę pamiętać mój PIERWSZY, majowy wyjazd na "West" czyli wspin w Hiszpanii, który był genialny.
A ponieważ PIERWSZE RAZY są takie fajne i można się od nich uzależnić, to zamierzam trochę podebiutować też w 2011.  
Co będzie się działo?

Różnie bywa z wykonaniem dlugoterminowych planów, ale uwielbiam mieć na horyzoncie zaplanowane pewne wydarzenia, bo to mnie nakręca.

A zatem, na 2011 wydarzeń mam kilka:

PIERWSZY PÓŁMARATON (w dobrym czasie, dodatkowo, chyba że pierwszy pobiegnę testowo w Wiązownie)



PIERWSZE WSPINANIE W GRANICIE W SOKOLIKACH



PIERWSZE WSPINANIE NA GRECKIEJ WYSPIE KALYMNOS


PIERWSZE DROGI O TRUDNOŚCI VI.2 OS (wszystko jedno gdzie :-D)



Maratonu w planach na 2011 brak - jednak nie będę jeszcze sięgać po ten wymagający respektu i wielu kilometrów w nogach dystans. Bo w końcu co by mi zostało na PIERWSZY RAZ w 2012?  Poza przejażdzką PIERWSZY RAZ drugą linią metra w Warszawie...

wtorek, 21 grudnia 2010

Wawer powder fun!

Nie oddalając się zbytnio od domu doświadczyłam dziś po 18-tej bardzo przyjemnego freeridu w puchu, a nawet można powiedzieć wrażeń off-piste, chociaż bez desek/-ski na nogach. I to wszystko w Wawrze, gdzie sypało, sypało i powoli zasypywało wszystkie ścieżki tak, że do biegania nie został mi praktycznie żaden odśnieżony kawałek.

A o mały włos do zaplanowanego na dziś treningu by nie doszło, bo najpierw zaczęłam się czaić i martwić - że przemoczę jednak nogi, że się poślizgnę, że będzie mi sypało w oczy.
Weź w garść kobieto! - powiedziałam sobie jednak, bo jutro na bieganie czasu ni ma. Nowa, klimatyczna płyta Skunk Anansie "Wonderlustre" zapodana dousznie pomogła w mobilizacji i wypełzłam na dwór. Okazało się, że jest super i z każdą minutą coraz fajniej. Na kawałku zrobiłam nawet małą przebieżkę. A jak stabilizację kostek i kolan dało się poćwiczyć :-) pelna koncentracja na stawianych krokach.
Ogólnie bieg był w świeżutkim puchu, z góry też padało, ale było ciepło, ciemno, cicho i daleko od wypchanych ludźmi galerii handlowych. Jakoś tak świątecznie. Dzyń dzyń dzyń!

Aha, apropos dzyń dzyń dzyń to PALEC POD BUDKĘ!! Ktoś ma ochotę w drugi dzień świąt (niedziela) pobiegać w Warszawie przed południem, zaczynając ok. 9:30 - 10:00, zanim znowu zajmie przydzielone miejsce za stołem?
Ja planuje zrobić ok. 12-13 km - miejsce do ustalenia byle w granicach południowo-centralnej części miasta:
1. ścieżka do Powsina
2. Łazienki + Agrykola (bez bieżni ;-)
3. Kabaty
4. Pola Mokotowskie
5. inna miejscówka ...

niedziela, 19 grudnia 2010

Moje Pumy lubią śnieg - test butów trailowych Puma Havasu XC

Kiedy spadł pierwszy śnieg i zaległ - najpierw w postaci puchu a potem ubitej i śliskiej warstwy - pomyślałam, że czas się uzbroić na bieganie w coś, co przywróci mi tarcie.  Chciałam radykalnie - buty z kolcami albo coś w tym stylu, ale po namyśle i analizie mojej trasy biegowej stwierdziłam, że nawet zimą trafiam na goły asfalt i wtedy co? W kolcach stukać będę jak Frank Sinatra na parkiecie albo co gorsza je stępię - i to w piorunującym tempie ;-)

No więc pozostały trailówki.  Założyłam na nogi swoje nowe Pumy Havasu (sprzedawane też pod nazwą Rodalban XC) przeznaczone do biegów w terenie i dziś, po zrobieniu w nich około 100 km mogę śmiało powiedzieć, że te Pumy lubią śnieg.


Wrażenia ogólne
Pierwsze wrażenia po przesiadce z Nike'ów Pegasus to "och, jaki wąski but". Cholewka nie rozszerza się w przedniej części i uszyta jest w ten sposób, że stopa wygląda smukło.  Mimo tego but nie uciska mnie w palcach, chociaż lubię mieć tu luz.  No cóż trzeba przyznać, że Puma Rodalban wygląda bardzo zgrabnie.
Kolorystyka mi akurat przypadła do gustu - grafitowa cholewka z błękitnymi detalami przezentuje się naprawdę dobrze.

Budowa buta
Cholewka uszyta jest z materiału syntetycznego, ktory sprawia wrażenie grubego, ale taki nie jest, bo Puma Rodalban to but zaskakująco lekki. Cholewka jest odporna na przemoczenie przy biegu po mokrej lub zaśnieżonej nawierzchni.
Sznurówki są grube, ale trochę śliskie i parę razy mi się rozwiązały podczas biegu, więc teraz robię dwa supły i jest OK.
Okolica kostki otoczona jest miękim kołnierzem, który zapobiega otarciom, nawet przy niezbyt grubej skarpecie.  Oczywiście naszło mi tam trochę śniegu przy wdepnięciu w zaspę w parku, ale na to radą są chyba tylko stuptuty.



Amortyzacja
Pierwszy bieg w Pumach zaliczyłam jeszcze jesienią kiedy śniegu nie było. Wtedy tak ich nie doceniłam - amortyzacji nie miały w nadmiarze i po asfalcie biegło się dość twardo. Po 12 km trochę bolały stopy. Jednak nie są to buty na asfalt tylko na miękkie podłoże, więc w sumie nie mogę mieć pretensji.

Dynamika
Dynamika nie jest najmocniejszym atutem tego modelu - biegnie się, ale bez wrażenia, że buty dają kopa i chcesz w nich frunąć. Natomiast są lekkie i to bardzo pomaga przy przebieraniu nogami na przykład na 10-tym już kilometrze.

Właściwości termiczne i wododporność
To co nie było ważne jesienią, stało się kluczowe zimą czyli odporność cholewki na śnieg i mróz. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że ani razu nie miałam po bieganiu mokrych skarpetek, a wpadłam w śnieg po kostki nie raz i zdarzył mi się też bieg w kopnym. Mokre były tylko okolice kostek, ale niżej sucho.  Było mi też ciepło w nogi nawet podczas biegu przy minus 9 stopniach.  Rok temu biegałam w zimie w siatkowych treningówkach i wracałam wtedy do domu  z przemoczonymi nogami.  Może być tak, że w Pumach Rodalban latem będzie za ciepło ze względu na mniejszą wentylację niż w butach siatkowych, ale w zimne dni sprawdzają się bez zarzutu.


Przyczepność
I tu dochodzimy do kolejnego bardzo ważnego zimą elementu.  Już nie chcę kolców - Pumy trzymają na śniegu świetnie. Miałam w nich poślizg po wbiegnięciu na lód, ale chyba mało kto regularnie biega po lodzie.  W warunkach:
- świeży śnieg
- ubity śnieg
- błoto pośniegowe
- nie do końca odsnieżony asfalt
nie sprawiły mi zawodu, czyli jednym słowem udało mi się wrócić do domu za każdym razem bez kontuzji. Ich bieżnik to poprzeczne beleczki i małe gwiazdki, które tworzą antypoślizgową kombinację. Odstępy między wypustkami są na tyle duże, że po tupnięciu nadmiar śniegu z nich wypada.

Podsumowanie
Pumy Havasu XC to chyba rozwiązanie mojego problemu biegania zimą.  Nie są to buty do trenowania na asfalcie ani do bicia życiówek w zawodach, ale jesli chodzi o treningi na śniegu, to nadają się do tego bardzo dobrze. Po ponad godzinnym treningu na miękkim podłożu stopy nie bolą i nic nie uciska. No i, co najważniejsze - zawsze sucho, zawsze pewnie ;-)

(Wkrótce test wraz z dodatkowymi infomacjami o konstrukcji buta ukaże się też na stronie etrampki.pl)

poniedziałek, 13 grudnia 2010

Zimowy trening z Barbie-kulturystką

W sobotę bieg rozpoczełam w towarzystwie wielkiej czerwono-złotej kuli, która podnosiła się leniwie znad horyzontu. Godzina 7:20 rano, warunki idealne czyli lekki mróz, sucho i raczej bezwietrznie. Taka pogoda musiała dać kopa i kop był, bo przebiegłam sobie z radością 8,5 km w tempie średnim 5:36 min/km po wawerskich chodnikach i drogach.
Może też ta energia poranna podyktowana była lekkim wstydem za piątek, kiedy to miałam plan pobiegać, ale nic z niego nie wyszło. Wymiękłam mówiąc najkrócej po wystawieniu nosa za firankę.

O godzinie 11, na ktorą zaplanowałam bieganie, za oknem wiało, sypało i nie było nawet psów z kulawą nogą w zasięgu wzroku.
Po godzinie, kiedy to obiecałam sobie, że jednak wyjdę, było dokładnie tak samo. Status-do bani-quo. Rozpoczęłam dialog z samą sobą zakończony wielkim uff, bo w ostatniej chwili przyszło mi do głowy, że dawno nie ćwiczyłam brzuszków, wykroków, wymachów itp. Byłam uratowana - nie musiałam już wychodzić.

Zaczęłam od skakanki (na szczęście mam wysokie mieszkanie) ale potem postanowiłam znaleźć w necie jakieś fajne ćwiczenia bo mi sie nie chciało wymyślać. No to Youtube ... i jedziemy.
Jest! "Zuzanna's Workout". Być może Zuzanna o buzi aniołka znana jest niektórym panom, bo przyciąga wzrok nie tylko bicepsem, ale ja widzialam ją pierwszy raz. A kiedy ruszyła do swoich ćwiczeń zatytułowanych "550 Killer Reps" zrozumiałam, że to Barbie-cyborg-kulturystka, w dodatku ze sporą porcją silikonu z przodu. I z jakimś chyba wschodniosłowiańskim akcentem. Nie ma sie jednak co śmiać, Barbie naprawdę ma potencjał fitnesowy, a nawet przyrównałabym niektóre jej filmy do treningów z obozu dla rekrutów.




Ha, ha no więc postanowiłam poćwiczyć z Barbie. 550 powtórzeń "najszybciej jak się da" było poza zasięgiem, ale robienie ćwiczeń w 3 seriach po 15 uznałam za wykonalne. Oczywiście nie dałam rady dotrzymać Barbie cały czas kroku - szczególnie przy pierwszych wymachach ze względu na kontuzję pośladka (myślalam że mi wyrwie nogę z tyłka przy pierwszym wymachu). Po ostatniej pompce wgryzłam się w dywan, ale w sumie tętno uzyskałam zacniejsze niż po biegu, czas ćwiczeń również rekompensujący moje wymiganie się od biegania. Mam więc nową koleżankę od ćwiczeń na sieci. Następnym razem wypróbuję jej zestaw specjalny pod nazwą "Szybka śmierć" chociaż ćwiczonko pliometryczne z wyskokiem do góry i zaraz po tym pistoletem na jednej nodze to raczej sobie tylko obejrzę bo od samego patrzenia mnie bolą stawy, ewentualnie je zmodyfikuje na "dla ludzi".

piątek, 10 grudnia 2010

Czas na sport czyli sport na czas

Nawet nie wiem, jak mi się w ogóle udało znaleźć czas, żeby napisać tego posta :-)
Tak sobie czytam, jak niektórzy trenują po 5-6x w tygodniu i zastanawiam się, jak im się udaje to godzić z życiem codziennym i z ilu rzeczy rezygnują, żeby móc tyle trenować.
U mnie wychodzi ostatnio 2 treningi ściankowe i 2-3 biegowe i powiem szczerze, że milion rzeczy leży przez to odłogiem. Ostatnio jakoś mniej sprzątam, mniej oglądam telewizję, mniej zastanawiam się nad tym, co na siebie założyć, mniej robię zakupów. No i jakby pracuję mniej niż bym mogła/powinnam. Aha, są jeszcze dzieci, w przypadku których akurat nie za bardzo mogę "mniej".

Treningi moje jednak nie idą na marne, a nawet powiedziałabym, że regularnie poprawiam życiówki - na przykład jestem już mistrzynią w docieraniu z dzielnicy Wawer do dzielnicy Wola (Koło) w godzinach porannych - robię to coraz szybciej, coraz płynniej wciskam się na pasy do skrętu  i wynajduję coraz więcej tajemniczych uliczek, którymi można ominąć kory.

Stale widzę też progres w trenowaniu zmieszczenia w jak najkrótszym czasie godzinnego biegu z przebraniem, rozgrzewką i rozciąganiem oraz prysznicem "po". Szczególnie jesli w połowie treningu ktoś właśnie obdarzy mnie pilnym tłumaczeniem. Każda minuta się liczy. Prysznic to np. 2 minuty - bez oszukiwania.

Nie mówię już o samodoskonaleniu się w jednoczesnym szykowaniu 3 dań dla rodziny - jedną ręką mieszam coś tam w garze, w międzyczasie przewracam na patelni naleśniki a w wolnych kilkusekundowych interwałach ciacham warzywka do sałatki. Oczywiście rodzinę zaprzęgam do pomocy, ale ponieważ jest to trzech facetów, to jakby to rzec... nie garną się.

Sytuacja nie jest nowa, tylko że jakoś ostatnio mnie to wyjątkowo zmęczyło. Może dlatego, że faktycznie zwaliło mi się sporo roboty. Odpuszczenie treningów to jednak ostatnia rzecz jaką bym zrobiła, bo doprowadziłoby do mojej "zguby" a może nawet - nie bójmy się tych słów - utraty radości życia ;-) Ech, mógłby już przyjść ten Nowy Rok, kiedy znów zacznie przybywać dnia i wreszcie nie będzie tak cholernie ciemno o 7 rano. Mimo szczerych chęci, nie jestem w stanie się zmobilizować do wyjścia i pobiegania zimą przed świtem. A dałoby mi to bonus w postaci dodatkowego czasu.

I tylko ostatnio jadąc sobie własnie na ściankę pomyślałam, że ja stoję w korku, żeby dojechać na godzinkę przyjemności, a masa ludzi wokół stoi w korku, żeby za chwilę dać się zapuszkować za biurowca szklanymi drzwiami i tam spędzić cały dzień. Więc w sumie nie mam co narzekać. Bo gdybym jeszcze pracowała na etacie, to nie mam pojęcia jak bym znalazła czas na sport.


 

niedziela, 5 grudnia 2010

Tryb zimowy

W sobotę wybrałam się spróbować porannego biegania, żeby przekonać się, czy jestem ofiarą poważnej kontuzji mięśnia pośladkowego, ale okazało się, że nie - nie będę miała wymówki w mroźne dni :)

Z nadszarpniętą „szanowną” można biegać – gorzej z wiązaniem buta, skłonami i siadem prostym. Na ostatnim treningu wspinaczkowym zadanie na bulderze chyba przerosło moje mięśnie i po dość karkołomnym zadarciu nogi do dynamicznego ruchu poczułam coś jakby pyk w … mówiąc najkrócej - w tyłku. Najpierw myslałam, że naderwałam mięsień pośladkowy, ale chyba tylko go naciągnęłam solidnie. Boli przy siadaniu, schylaniu się, podnoszeniu prostej nogi do góry i machaniu nią w tył. Za to truchtać się da bez problemu. Tak nawiasem mówiąc chyba nie wystarczająco się rozciągam po bieganiu i po wspinaniu i to jest smutny efekt.

Powiem szczerze, że bieganie po warszawskich ulicach po opadach śniegu nie jest takie proste, nawet w trailówkach.

Rondo de Gaula – chodnik zawalony śniegiem po kostki, nie ubitym, o konsystencji lekko plastelinowej – masakra. Nogi się rozjeżdzają. Zrobiłam wycof na Nowy Świat.

Nowy Świat – tu nadziałam się prawie na rogi reniferów, które wprowadzano do zagrody w związku z wieczorną imprezą, czyli uroczystym pstryknięciem tysięcy lampek sponsored by Wedel. Dalej poszło gładko – biegłam sobie środkiem wyłączonej z ruchu jezdni i było komfortowo.

Zdjęcie © Radek Pietruszka/PAP
Krakowskie Przedmieście – zaczęłam jezdnią, ale widząc, że idę na czołowe z autobusem zwiałam na chodnik. Tu slalom między ludźmi, znowu błoto śniegowe.

Plac przed Grobem Nieznanego Żołnierza - ło matko, lodowisko na granitowych płytach. Bieganie przez skradanie – odetchnęłam wreszcie, gdy dotarłam do (zgodnie z przypuszczeniami) odśnieżonego Ogrodu Saskiego. W końcu to reprezentacyjny park w centrum stolicy. To znaczy nie był oczywiście odśnieżony do czarnego, ale śnieg był tak fajnie ubity na ścieżkach, że biegło się świetnie.

W parku spotkała mnie dodatkowa niespodzianka… nagle okazało się że znów biegnę na czołowe, ale tym razem nie z autobusem tylko z Hankąskakanką. Odbyliśmy we trójkę –  Hanka, jej mąż i ja - kółeczko czy też dwa pogrążeni w miłej konwersacji i każdy pobiegł w swoją stronę.

Mam jednak ostatnio niedosyt biegania, biegam mniej niż w ciepłe dni, bo i ciemność szybko zapada i jakoś czasu na to mniej. Skutkiem tego zdecydowane wrażenie przybycia na wadze :-( wolę nawet na wagę nie wchodzić, żeby się nie zestresować, tylko po prostu wrócić do systematycznego ruszania się, no i jednak mniej kalorycznych dań wsuwać. Szczególnie po wczorajszych „plenerowych” urodzinach mojego męża spędzanych przy minus 15 stopniach, gdzie w menu były kiełbaski z ogniska, żurek, tort i morze procentów :-)

Ale jak tu przy minus 10C jeść surowe marchewki i popijać wodą;-) ? No dobra  – wiem, że można zrobić pyszne ciepłe dietetyczne dania i zamierzam sporządzić sobie w przyszłym tygodniu gar na przykład szpinakowej, albo "ratatuję" żeby nie wrzucać w siebie grzanek z serem jak zmarznę tylko chude, delikatne i zbilansowane do bólu posiłki, chlip chlip… ;-)