wtorek, 18 maja 2021

Korona Bieszczadów na biegowo - relacja

 W czasach wirtualnych czelendży na Stravie i badży Garmina mała, blaszana odznaka z napisem "Korona Bieszczadów", którą przysyła pocztą oddział PTTK Sanok, może budzić pobłażliwy uśmiech. Kojarzy się trochę ze starym piechurem, który wpina ją w klapę brezentowego plecaka i niespiesznie rusza zdobywać kolejny szlak. 


 

A jednak czworo moich znajomych i ja zapragnęliśmy wejść w posiadanie takiej blaszki i zdobyć Koronę Bieszczadów. Na naszych warunkach czyli w 3 dni, biegiem. Ten sposób u starego piechura spotkałby się pewnie ze zdumieniem, ale brać biegowa powinna nas zrozumieć.   

Żeby zasłużyć na odznakę, trzeba zdobyć 15 bieszczadzkich szczytów, spośród których najniższy to Trohaniec 939 m npm, a najwyższa Tarnica 1346 m npm. Cała lista szczytów dostępna jest tutaj

Postanowiliśmy podzielić całe zadanie na trzy dni i każdego odwiedzić 5 szczytów, a odcinki między punktami startowymi pokonywać samochodem, żeby wyrobić się z całą  trasą w zakładanym czasie. Podobny projekt zrobiliśmy na jesieni 2020 roku zdobywając Koronę Beskidu Niskiego i całkiem nam się ta forma biegania po górach spodobała. Skład ekipy pozostał niezmieniony: Sebastian Burzyński, Kasia Popławska, Arek Popławski (support, kierowca i zdobywca części szczytów), Artur Zarzyński i ja. Tym razem cały plan opracowała Kasia, która bieszczadzkie szlaki ma w małym palcu i zna je jak własną kieszeń. 

Jako biegacze i fani rzeźnickich ścieżek pragnęliśmy sportowego wyczynu, ale liczyliśmy też na doznania estetyczne - widoki z połonin po horyzont, zielone zbocza Otrytu, może pierwszą opaleniznę. A jak było? Ha, Bieszczady wpuściły nas łaskawie w swoje trzewia, ale mieliły nas w nich na swoich warunkach.

Dzień 1 (44 km, +2421 m) - Trohaniec / Magura Stuposiańska / Dwernik Kamień/ Tarnica / Halicz

Na rozruch poszły niższe górki, raczej niewidokowe czyli Trohaniec i Magura w paśmie Otrytu, po którym ostatnio przechadzają się podobno bieszczadzkie niedźwiedzie. Ostrzegała nas przed nimi i gospodyni z naszej pierwszej kwatery i tablice przy szlaku. Misiów jednak nie spotkaliśmy. Był tylko pan prowadzący Chatę Socjologa, który słysząc, że zdobywamy Koronę Bieszczadów biegiem spytał: A po co tak? Ech, ten bieszczadzki slow life. 

Już pierwsze szczyty pokazały jednak, że wymiar wyzwania będzie trochę inny niż w Beskidzie Niskim. O wbieganiu na górę można było zapomnieć, bo średnio robiliśmy po 500 m przewyższenia na kilku kilometrach trasy.  Za to można było się nazbiegać do woli w dół testując moc czwórek i stabilizację kostek na stromych, śliskich od błota i kamienistych ścieżkach. 

Po pierwszych dwóch górach, które widokowo przeszły w sumie bez echa, Dwernik - Kamień już bardziej nam się spodobał. Polecam bo jest ze szczytu całkiem fajny widok. 



Nic jednak nie zapowiadało z jakim pogodowym przytupem, żeby nie powiedzieć pierdolnięciem, zakończy się nasz pierwszy dzień projektu KB. Na koniec piątku czekała nas pętelka 20 km z Wołosatego przez Tarnicę, Halicz i Rozsypaniec czyli wschodnia końcówka GSB. Oj ostrzyliśmy sobie zęby na widoki, ale już w drodze na najwyższy bieszczadzki szczyt było wiadomo, że to się nie uda. Był wiatr, deszcz i zero słońca.  Na Tarnicy sytuacja przedstawiała się tak: 



Ostatecznie Arek zawrócił do auta, a Artur i Seba pognali szybciej całą pętlę, żeby nie czekać na nas w tej wichurze. My zaś we dwie z Kasią ruszyłyśmy po ich śladach ścieżką przez Halicz. To był naprawdę niezły test charakteru i nie wiem, czy kiedyś biegałam w takich warunkach. Widoczność spadła do około 10 metrów, pizgało złem tak, że jak to określiła nasza koleżanka Ania, wywiewało gałki oczne i dodatkowo padało. Panoramy oczywiście brak, ale przynajmniej dwie krejzi babeczki miały cały szlak dla siebie.  

Spokój nastąpił dopiero na Przełęczy Bukowskiej, gdzie z kolei zaczął się mozolny zbieg w dół pełną drobnych kamieni drogą - współczuję wszystkim GSB-owiczom, którzy muszą już na oparach robić ten odcinek. On zdaje się nie mieć końca i daje w kość stopom.

Dzień zakończyliśmy w Bacówce pod Małą Rawką, niektórzy nad zasłużonym piwkiem (grzane z koglem- moglem wymiata!) 

 Dzień 2 (42 km, +2778 m) Wielka Rawka / Połonina Caryńska / Rabia Skała/ Smerek / Jasło 

Rano przed śniadaniem lubię sobie zrobić w domu jogę. Wiecie, pies z głową w dół, malasana. W Bieszczadach zrobiłam za to biegasanę, bo w związku z zamkniętą o 6:30 kuchnią bacówki, postanowiliśmy zastosować plan: najpierw Wielka Rawka, a dopiero potem kawka.  Tym razem widoki wynagrodziły trud.  Były też drobne emocje i pragnienie raczków, bo powyżej 1000 m npm leży miejscami jeszcze zlodzony śnieg. 




A po śniadaniu, ech Caryńska! Ostatnio byłam tam w 2015 na Rzeźniku. Wchodziliśmy co prawda z Przełęczy Wyżniańskiej, ale tak czy siak dzida na piękną widokową Caryńską zawsze jest konkretna i daje po dupie.  Bardziej jednak tego dnia dała nam po dupie Rabia Skała szlakiem z Wetliny.  Na niecałych 14 kilometrach urobiliśmy tam 840 metrów w górę. Ten szlak to wredzioch, bo najpierw wspina się na Jawornik, a potem parokrotnie opada w dół, by za chwilę znów stać się pionem.  Mówiąc krótko - wyssał z nas sporo sił. 



Energię uzupełniliśmy więc w Wetlinie świętując pocovidowe otwarcie gastronomii.  Co za luksus usiąść przy stoliku i zjeść pierogi z normalnego talerza, a nie ze styropianowej wytłoczki plastikowym widelcem. Długo jednak kalorie w nas nie zagościły, bo trzeba było się spieszyć - tym razem na Smerek. Żółtym szlakiem przez Przełęcz Orłowicza dotarliśmy wreszcie na górę, załapując się na  upragnione widoki. Po zbiegu ze Smereka czekało na nas już tylko Jasło. Powiem szczerze, że nogi już miały dość, a w moim przypadku też płuca, bo niestety ostatnio męczę się znów z astmą i jak Marit B. muszę sztachać się sterydkami. Mieliśmy więc już trochę po kokardę, ale Biesy umieją pograć.  Żebyśmy nie rzucili kart na stół, dały nam na koniec dnia zjawiskową pogodę. Zakończyliśmy dzień w dobrych humorach w Cisnej. 




Dzień 3 (46,5 km, + 2670 m) Łopiennik / Stryb / Hyrlata / Wołosań / Chryszczata  

Fajne to zdobywanie szczytów przed śniadaniem - tym razem znów ruszyliśmy na pierwszą górkę nieprzejedzeni. Łopiennik to szczyt, który swego czasu był w zestawie Rzeźnik Sky i moim zdaniem całkiem zasłużenie, bo 550 metrów w górę to się tam robi na 3,5 kilometrach, a pozostałe trzy kaemy to powrót biegiem w dół. 

Kolejnym, 12-tym już punktem programu był Stryb położony na paśmie granicznym. Ten Stryb to nieźle zapamiętamy, bo tuż po zrobieniu pamiątkowej fotki pod szczytową tabliczką całkiem niedaleko nas walnął piorun. Oho, spie....lamy! Ruszyliśmy co sił w zmęczonych nogach i kiedy już ucieszyłam się, że burza poszła bokiem, gdzieś tuż obok rozległ się taki grzmot, że jego moc przetransferowała się do naszych nóg. Jednym słowem zaczęliśmy spie....alać jeszcze szybciej. Do kompletu doszła ulewa, ścieżką płynął potok błota i w efekcie na parking dotarliśmy przemoczeni do gaci i cali utytłani. Czy jednak coś zmieniło to w planach? Skądże znowu. Wyżęliśmy tylko skarpetki i powoli susząc własnym ciałem przyklejone do nas koszulki i spodenki, ruszyliśmy zdobywać Hyrlatą. Lekko się trzęsłam z zimna, ale kto biegał Ultramaraton Bieszczadzki, ten wie, że Hyrlata grzeje lepiej niż setka na raz do dna. Tak też się stało. Na górze klimaty panowały magiczne, podeszczowe Bieszczady były puste, ciche, zamglone i zielono-szare. Piękne po prostu. 



Kolejnym szczytem był Wołosań. Pogoda nadal nas nie oszczędzała. Co trochę przeschliśmy w biegu, znów zaczynało padać.  Było jednak nam już wszystko jedno i zaczęliśmy odliczanie końcowe projektu. Niestety o szybkim powrocie do Warszawy nie było co marzyć.  W Duszatynie, u stóp ostatniej góry - Chryszczatej stanęliśmy w niedzielę o 17-tej. Ludzie o tej porze robią sjestę po niedzielnym obiadku albo zaczynają planować powoli poniedziałek, a my mieliśmy jeszcze do zrobienia 12,5 po górach 430 kilometrów od domu. No cóż, ultrasów poznaje się po tym jak kończą, a nie jak zaczynają.  Na szczęście szlak na Chryszczatą jest fajny i w sumie lajtowy. Mimo konieczności skakania przez liczne potoczki, szliśmy sobie nie za stromo pod górę obok malowniczych Jeziorek Duszatyńskich, w towarzystwie salamander i niebieskich ślimaków, a potem na nasz ostatni szczyt trasą archiwalnego Rzeźnika. 

A na górze włączył się nam ciąg na bazę i chociaż w nogach mieliśmy już konkretną 3-dniową wyrypę, wszyscy rzuciliśmy się biegiem z powrotem do Duszatyna. Głowa rządzi, shut up legs! O godzinie 19 zamknęliśmy projekt Korona Bieszczadów mając na koncie wszystkie planowane szczyty. 



To była bardzo intensywna biegowa przygoda - łącznie zrobiliśmy po Bieszczadach 132 kilometry i 7867 metrów w górę. Zanurzyliśmy się w te góry i poczuliśmy je każdym centymetrem ciała. I chociaż czwórki paliły, ścięgna i achillesy ciągnęły, a ciuchy były jednym wielkim bagnem, mieliśmy w sobie radość i pełną satysfakcję.  


A teraz... czas zgłosić się do PTTK po blaszkę i zacząć szukać następnej Korony.