poniedziałek, 30 lipca 2012

Między biegami

No to przede mną ponad miesiąc odpoczynku. To znaczy tylko od startów, bo raczej nie od biegania, wspinania i innych działań. Przedwczoraj pobiegliśmy z Wojtkiem na 5 km w Biegu Powstania Warszawskiego, a na 16 września zapisaliśmy się na Półmaraton w Tarczynie.
A w międzyczasie luzik ;-)  zaplanowane mam biegi spokojne, raczej długie i raczej pod górkę/z górki. Trzeba jakoś przygotować ciało i umysł na 21 km.
Mniej będzie treningów szybkościowych, chociaż przebieżek "nie rzucim", żeby nie zamulić nóg powolnym człapaniem.  Za to będzie gorąco, ponieważ od niedzieli biegać będziemy znów w Palekastro na Krecie, tam gdzie stacjonowaliśmy rok temu.

Pierwszą konkretną duchotę podczas biegu mieliśmy już przedwczoraj. Niestety jak słupek termometru wspiął się na ponad 30 stopni rano, to jakoś do późna skubany nie chciał opaść i po raz pierwszy biegłam ten "powstańczy" bieg w upale. Jak zwykle było jednak bardzo fajnie pod względem oprawy, mimo że biegnąc nie zwracałam uwagi na żadne inscenizacje ani małych powstańców, więc to raczej były atrakcje dla kibiców. Odśpiewałam za to ze wzruszeniem Rotę (bardzo lubię ten moment przed Biegiem Powstania W.)

Co do samego biegu, na życiówkę raczej nie liczyłam - nogi były cały dzień ołowiane i nawet siedzenie w wannie z zimną wodą przed wyjściem na bieg nie pomogło :)  Ciągle było mi gorąco. Z lekkim wyrzutem sumienia zrezygnowałam nawet z zielonej koszulki przydzielonej przez orgów - sorry, ale to nie na takie temperatury ten Crafcik.



W końcu Wojtek mnie ochrzanił, że jak mówię, że nie zrobię życiówki to pewnie jej nie zrobię i co to w ogóle za podejście, przecież trzeba walczyć. No dobra, to zebrałam się w sobie i powalczyłam. Stanęliśmy w miarę blisko startu, bo późno skończyliśmy rozgrzewkę na Bonifraterskiej i weszliśmy do kolumny startowej od frontu. Po strzale oczywiście przepychanka, ja wyprzedzam, mnie wyprzedzają, ale potem się ustabilizowało. Moje tempo też było w miarę stabilne. Wykończył mnie czwarty kilometr na Wisłostradzie i jednak górka przed metą, gdzie musiałam odpędzać myśli typu "a może by się na sekundkę zatrzymać".  O tu widać jak biegłam:


Normalnie nie biorę na zawody pulsometru, ale tym razem chciałam sprawdzić swój HRmax. Oficjalny czas netto wyszedł ciut lepiej niż z Garmina, bo 23:55, co dało mi 15-te miejsce ogółem wśród kobiet (tu szok!) i 6. miejsce w kategorii wiekowej K-30. Natomiast max mojej pikawki to 187 uderzeń. Jest wreszcie punkt odniesienia.
Rewelacyjnie pobiegł mój utalentowany biegowo mąż. Znów zrobił życiówkę i tym razem walnął 21:51! O 10 sek. lepiej niż na Biegu Ursynowa - szacun, respekt i "szapo-ba". Muszę przyznać, że jego wyniki mocno mnie samą motywują do tego, żeby się nie opierniczać tylko tyrać na treningach :)

Nasz kochany kibic, ja i Wojtek, który dał z siebie wszystko  
No dobra, ale "piątki" za nami -  co tu zrobić, żeby wrześniowy Tarczyn nie zakończył się na tarczy? :) W końcu to ponad 21 km. Nie biegam nic powyżej 13 km ostatnio, więc chyba czas na longi i to częściowo w zakładanym tempie ok. 5:30. Marzy mi się czas 1:50, ale czy się uda? W każdym razie życiówkę chyba zrobię, bo w mojej jedynej dotychczasowej połówce uskuteczniałam marszobieg pokontuzyjny, więc czas miałam 2:27. Treningi w Grecji na pewno się przydadzą, gdyż będzie hardcorowo pod względem pofałdowania terenu i temperatur, a podobno, im więcej potu na treningu, tym lepsze wyniki na zawodach. Co prawda nasz cel wyjazdu to windsurfing i tego biegania tak strasznie dużo nie będzie, chyba że (cholera) nie powieje. Jedno jest pewne, coraz więcej tego sportu na wakacjach, więc coraz mniej można pić wieczorami, jeśli jakaś forma ma być. A retsina albo piwko Mythos tak dobrze wchodzi, ech.. ;-)

poniedziałek, 23 lipca 2012

Augustowskie przeszpiegi

Rzadko kiedy ma się luksus sprawdzenia trasy biegu odbywającego się w innym mieście z dużym wyprzedzeniem. Ja ten luksus miałam w ostatni weekend. Tak się złożyło, że akurat w sobotę jechaliśmy odwiedzić naszego syna na obozie koło Augustowa i że akurat ostatnio rozważaliśmy start w Półmaratonie Augustowskim 16 września.
W naszym przypadku konkurencją dla Augustowa był Tarczyn - bieg odbywa się tego samego dnia, a jednak z Warszawy jest o ponad 200 kilosów bliżej. Jednak Augustów na odległość wydał mi się ciekawszy i bardziej malowniczy - szum trzcin, plusk jeziora, świergot ptaków i te sprawy. No więc może jednak warto nadłożyć drogi.  Na szczęście mogliśmy to sprawdzić.


Plan w sobotę był taki, żeby po prostu przebiec pełną pętlę półmaratonu czyli ok. 10 km, a co za tym idzie poznać całą trasę (powtarzaną na połówce 2 razy). Szkicową mapkę mieliśmy z netu, więc był to lekki rajd na orientację, ale w sumie bez problemu podążaliśmy planowaną trasą biegu.  No i cóż ... jakie wnioski?
Otóż pobiegniemy w Tarczynie :)
Nie tak to sobie wyobrażałam mówiąc krótko i chyba nie warto, aż tak daleko się telepać, a szczególnie wracać w niedzielę 250 km do W-wy w stanie pobiegowego upodlenia (przypomnę że byłby to mój i Wojtka pierwszy półmaraton, bo nie zaliczę do zaliczonych Połówki Warszawskiej zrobionej w sukience i  "Gallowayem" ze względu na kontuzję mięśnia).

Po pierwsze - jest to bieg miejski - start z rynku, 90% trasy po kostce granitowej albo betonowej, wzdłuż jeziora też biegnie się betonową alejką dość wąską i raczej brak tego kontaktu z naturą, o którym myślałam. Scieżki są raczej wąskie - biorąc pod uwagę że mają być 2 pętle, może być ciasno ze względu na mijankę z szybszymi.

Wojtek na trasie - szybkie rozciąganko po wstępnym truchcie  


Po drugie - chociaż to w sumie dodaje atrakcyjności - trasa nie jest łatwa - sporo podbiegów i zbiegów i to niekoniecznie łagodnych chociaż krótkich - 2 pętle przy takiej trasie mogą dać w kość psychicznie.



Po trzecie i najgorsze - spory kawałek trasy wyznaczono wzdłuż ul Wyszyńskiego, która jest drogą krajową nr 8 (tą słynną z czasów afery o obwodnicę w dolinie Rozpudy), po której zasuwają tiry i osobówki. Ten odcinek powtarza się 4 razy (bo 2 pętle). Głośno, wąsko i śmierdzi spalinami - fe! I gdzie są, ja się pytam, te szumiące trzciny i czaple??



Trzciny i czaple owszem pojawiły się, ale w niedzielę kiedy Wojtek wybrał się na bieg w terenie wokół jeziora Sajno - gdyby tamtędy wiodła trasa połówki, nie wahałabym się ani chwili.

Niedzielne bieganie wokół Sajna. Móc rzucić się zaraz po biegu do jeziora - bezcenne :)

No więc podsumowując, biegało się w Augustowie bardzo fajnie, bez GPS-a ale dość szybko, natomiast potraktujmy to jednak jako wakacyjną przygodę, a 16 września prawdopodobnie udamy się do Tarczyna.  Podobno dostaje się na mecie jabłka, więc można potem w domu zrobić z nich szarlotkę z lodami waniliowymi, żeby uczcić debiut w półmaratonie :)

poniedziałek, 16 lipca 2012

A może by tak zostać pozerem?

A właściwie "POSE-rką". POSE-rzy naprawdę ładnie i efektywnie biegają.

Na metodę biegania zwaną POSE wymyśloną przez Nicholasa Romanova trafiłam zupełnie przypadkiem parę dni temu. Od razu mówię, że jego książki  nie przeczytałam (jeszcze), za to obejrzałam sporo  filmikow w sieci, łącznie z dostępnymi na stronie ttp://www.posetech.com/ - ta lekkość biegu, ta elegancja i szybkość, to mnie urzekło ;-)    A skąd w ogóle pomysł żeby zostać POSE-rką? No cóż, analiza zdjęć :( własnych.  Popatrzyłam sobie ostatnio na parę swoich fotek z biegania zrobionych przy okazji a to treningu, a to startu w zawodach i ... nie podoba mi się. Widzę, że walę z pięty, nóżki mi się za bardzo gną, plecy garbią, kiedy biegnę. A dynamika... dynamika gumki od starych gaci :)
Nie wygląda to ładnie, ale w końcu pal licho wygląd. Po prostu może gdybym poprawiła sylwetkę, mój bieg byłby bardziej skuteczny. A po ostatnich życiówkach na 5km i 10km apetycik rośnie, nie powiem :) Wydaje mi się co prawda, że przy mocnym zwiększeniu tempa cała jednak bardziej się prostuję (np. na finiszu), ale jak widać z Biegu Swiętojanskiego, nawet podczas wyścigu mam „gumowy krok”.
Zaczęłam więc szperać w googlach w poszukiwaniu porad dotyczących nauki dobrej techniki biegowej i oczywiście zamęt w głowie mam jeszcze większy.  Jedni, jak np. Skarżyński mówią - biegać z pięty!  Wyprostować się!  Inni jak Romanov  - nie biegać z pięty! Pochylić się do przodu! Zresztą doświadczenia znajomych biegaczy też wskazują na to, że zdania co do tej nieszczęsnej pięty są podzielone.  Oczywiście pięta to nie wszystko. To tylko jeden z klocków całej konstrukcji w jaką układa się nasze ciało podczas biegu i dlatego opisana przez Romanova metoda POSE opierająca się na wykorzystaniu grawitacji jako siły przenoszącej nasze ciało do przodu podczas biegu wstępnie do mnie trafia. Trafnie określił to Wojtek po wstępnym rozpoznaniu metody POSE - Jest to bieganie stylem "Strusia Pędziwiatra" :)))
No cóż, zamierzam popróbować jutro nowej techniki. Wojtek już to zrobił w weekend (ja nie, bo tym razem byłam w skałach) i dziś jęczy, że ma mega zakwasy w tyłku oraz ból stóp. Czyli jak widać pracowało zupełnie co innego niż zazwyczaj podczas biegania. Ha, nagle Ewa po latach dreptania po swojemu puknęła się w główkę, że może warto by się komuś pokazać i usłyszeć co można poprawić, żeby biegało się lepiej i szybciej :)  A może pójdę na Skrę, na warszawskie zajęcia Biegam bo Lubię albo spróbuję do jakiegoś znającego się na rzeczy trenera uderzyć. Tylko kto w Warszawie szkoli POSE-rów?  

niedziela, 8 lipca 2012

Biegowa uczta nad morzem

Zanim cokolwiek napiszę o swoim biegu chciałam podzielić się radością z sukcesów polskich sportowców - rewelacyjnej Agnieszki Radwańskiej, która stanęła naprzeciw "Madagaskarowej Glorii" z łapą o sile "Madagaskarowego lwa Alexa" czyli Serenie i dzielnie z nią walczyła oraz z sukcesu jeszcze bardziej rewelacyjnych, wspaniałych, i w ogóle naj naj naj naszych siatkarzy - zwycięzców Ligi Swiatowej! Jestem wzruszona :) Przy ich wyczynach moje opowiastki to małe pitu pitu, ale każdy orze jak może ;-)

                                                                                  *

A tymczasem w Gdyni również emocji moc. Trójmiasto zaserwowało nam prawdziwą ucztę  a la carte - na przystawkę burzę z piorunami, na danie główne 10 km po kałużach i na deser - nową życiówkę lepszą o ok. minutę od poprzedniej.
Kiedy wyjeżdżaliśmy z Warszawy czułam się trochę dziwnie. Po raz pierwszy jadąc nad polskie morze zamiast desek windsurfingowych i żagli na dachu mieliśmy buty biegowe w bagażniku. Co za przewaga czasowa przy pakowaniu sprzętu na wyjazd - pach do torby i w drogę!
W Gdyni o 13:00 słońce i upał, chociaż kolega lokales wspomniał coś, "że może popadać", ale chyba nikt mu nie uwierzył. Na początek zastosowaliśmy ładowanie węgli w świetnej włoskiej knajpce Kozzi (albo Cozzi - nie pamiętam). W każdym razie jadłam zielone kluski z czerwonymi kropkami czyli papardelle szpinakowe z karmelizowanymi pomidorkami cherry, szpinakiem i ricottą - mniaaam! Jak się miało później okazać, ten zestaw daje moc.
Potem nastąpił spacer, odbiór pakietów startowych na bieg, chillout na gdyńskiej plaży


Oficjalna koszulka biegowa - czarna, gruba bawełna  ;-)



 a następnie niebo sczerniało i w ostatniej chwili dobiegliśmy do auta, w którym przesiedzieliśmy 45 min patrząc jak woda zalewa świat. Błyskało, grzmiało, lało, a do startu mieliśmy nieco ponad godzinę. W końcu decyzja - idziemy pod parasolem w stronę szatni i depozytu. Pod parasolem... hahaha, byłam cała mokra w 10 sekund po wyjściu na dwór, ulicą płynęła rzeka po kostki, w którą trzeba było wejść, bo nie było innej możliwości przejścia na drugą stronę. Ok, a więc potraktujemy ten bieg jak przygodę pomyślałam - jeszcze nigdy nie biegłam wśród piorunów. Jednak około 40 min przed startem burza sobie poszła i zza chmur wyjrzało słońce szykując się do malowniczego zachodu oraz tęcza - taki numer.



Początek trasy biegu

Co do biegu - trasa bardzo lekka nie była: 2 pętle po 5 km czyli 2x podbieg (łagodny ale 800-metrowy) ulicą Swiętojańską, 2 x zbieg na wybicie zębów wzdłuż jakichś wykopów i robót drogowych z krzywym chodnikiem na zakręcie i 2 x przebieżka zalaną wodą nadmorską promenadą wzdłuż kebabiarni i lodziarni.

Ostatnie minuty przed startem

Tradycyjnie już zastosowałam metodę - nie biorę Garmina, biorę muzę, dzięki czemu tym razem biegłam już prawie zupełnie na pałę, bo oznaczenia były tylko na 1-szym i 5-tym kilometrze. Od piątego do mety nie wiedziałam zatem, jaki będzie mój wynik. Biegło mi się dobrze, mini kolka minęła dość szybko i coraz to wybierałam sobie zająca, którego się trzymałam, a najdłużej biegłam za gościem z wielkim napisem FELER na koszulce z tyłu. I tak to FELER dociągnął mnie do mety w czasie 49:54 netto. Jupi ja jej! Na finiszu, kiedy wreszcie zobaczyłam metę majaczącą na końcu Skweru Kościuszki udało mi się skapitalizować papardelle szpinakowe i pocisnąć, ile moja fabryka dała, dzięki czemu jest nowa życiówa. Wojtek również może świętować bo pobił swój dotychczasowy rekord i zameldował się na mecie z czasem 47:03.  Po biegu zaś nastąpiło zapowiadane i wyczekane zimne piwko z kategorii "najlepiej smakujące piwo na świecie" w barze koło fontanny.

Potem jeszcze tylko trzeba było dojechać do naszej mety noclegowej czyli Muzeum Volkswagenów w Pępowie, które wynajmuje też pokoje. Co za miejsce! Hobby właściciela to kolekcjonowanie starych Garbich, "Ogórków" i innych klasyków z niemieckich fabryk samochodowych. Wszystko odpicowane, wyglancowane i naprawdę robiące wrażenie. Zakochałam się w Westfalii i już sobie wyobraziłam jak jadę nią na wakacje przez Europę :)


Love, peace and "ogórek" (czy widać moje kwiaty we włosach?) 

No a dziś czyli w niedzielę jeszcze tylko tradycyjna rybka nad morzem koło mola w Gdyni i zrywka do Warszawy, żeby zdążyć na mecz Polaków, o którym wspomniałam na wstępie. CO ZA WEEKEND!!!!

Foto: Megi (Hibiskus), Wojtek, Ewa