piątek, 16 października 2020

Ultramaraton Bieszczadzki 2020 - między sportowym wkur..em a poezją



Do udziału w biegu górskim po Bieszczadach można podejść na kilka sposobów. Można zaplanować sobie wymarzony wynik i zasuwać patrząc uważnie pod nogi (bo korzenie, kamienie, błoto), żeby ten wynik osiągnąć. 

Można też pozostać w klimacie pewnej poetyckiej piosenki: 


Anioły są wiecznie ulotne, zwłaszcza te w Bieszczadach  

Nas też czasami nosi po ich anielskich śladach 

One nam przyzwalają i skrzydłem wskazują drogę 

I wtedy w nas się zapala wieczny bieszczadzki ogień.


Moje podejście do tegorocznego Ultramaratonu Bieszczadzkiego 52 km uplasowało się gdzieś pośrodku - pomiędzy sportowym wkurwem a poezją. 

Najpierw była poezja.... 

Próbując nie wykopyrtnąć się na kamienistych zbiegach i błotnistych ścieżkach kręciłam głową jak peryskopem łodzi podwodnej na wszystkie strony. No bo jak nie kręcić, skoro tu mgły wstające w dolinie, tam już przebarwiające się jesiennie niekończące zbocza gór i połoniny. Nawet zrobiłam zdjęcie, co mi się w zasadzie na zawodach nie zdarza, bo przecież szkoda czasu. Zachwycona gapiłam się wszędzie tylko nie za siebie, bo  bardzo nie lubię patrzeć na zawodach za siebie. A nuż zobaczę tam jakąś biegaczkę, która mnie dogania i się ciężko zdenerwuję. Lepiej już biec swoje bez stresu. 


Co ciekawe, krzywa sportowej motywacji rosła wprost proporcjonalnie do wzrostu zmęczenia. Zaczęłam bez przekonania. Bez wielkich oczekiwań. Wynik będzie jaki będzie, bez mocy jakaś taka jestem, Bizona w Supraślu przed chwilą biegłam, to sobie Bieszczady w truchcie pooglądam i będzie dobrze. Tylko tą koszmarną Hyrlatą trzeba urobić na 30-tym, a poza tym zapowiada się całkiem miła wycieczka. Tak to sobie wizualizowałam stając na starcie o 6:30 w Cisnej razem z Kasią i Arkiem.




Śmieszny był ten start covidowy. Wszyscy zamaskowani, a w ogóle to większość zawodników już pobiegła. W czasach pandemii nie może stać na linii startu więcej niż 250 osób, więc organizatorzy dzielą ludzi na fale, żeby tylko móc rozegrać zawody.  A zatem kupa luda była już na trasie Bieszczadzkiego, ale nic to, bo przecież mamy na nogach chipy. A chip to czas netto, więc może cię nie obchodzić, że ktoś zaczął ten bieg godzinę wcześniej, skoro i tak na wynik końcowy składa się czas między pierwszym piknięciem twojego chipa na macie startowej a ostatnim na macie mety. 

Smaczku tylko nabiera wyprzedzanie się na trasie, bo w sumie nie wiesz czy osoba, która cię dogania wystartowała równo z tobą (ok, jest trochę szybsza) czy może pół godziny po tobie (Oł noł, serio się tak guzdram tutaj?!). 

Co do covidowych zasad biegu muszę wspomnieć jeszcze o jednej rzeczy, która być może zaważyła na moim wyniku. Chodzi o żarcie. Parę dni przed biegiem psioczyłam na organizatorów, że na punktach przewidują tylko picie i całe jedzenie trzeba mieć ze sobą, a na innych biegach to punkty na wypasie. Co prawda w pakietach startowych miał być drobny prowiant, ale wyobrażałam sobie, że będzie to jeden batonik i może izo.

Ha! Odebrawszy pakiet w biurze ugięłam się pod jego ciężarem, a kiedy na kwaterze wyciągnęłam zawartość, okazało się, że mam na łóżku niezłe weekendowe zakupy jak z Biedry. Trzy batony, żelki, kabanosy, cukierki, krakersy, paluszki, 1,5 l wody, colę, izotonik i witaminę C. Pozostało odszczekać wszystkie złe słowa pod adresem  fundacji OTK Rzeźnik. Efekt oczywiście był taki, że zamiast skitrać połowę w plecaczku na bieg, sporą część pożarłam od razu w ramach carboloadingu. Na starcie stanęłam więc w stanie "glikogen wypełnia mnie" z plecakiem, w którym tkwił 1 baton i 2 izożele. W bukłaku miałam litr wody, a we flasku 0,5 litra Mountain Fuel. 

Strategia zła się nie okazała, bo pierwszy punkt żywieniowy minęłam lotnie, nawet nie myśląc o jedzeniu czy piciu. W sumie nieźle się biegło, bo brzuch był lekki, a jednocześnie nie czułam głodu. Początkowe poczucie zmęczenia powoli ustępowało i z każdą wyprzedzoną osobą coraz bardziej zaczynało mi się na tym biegu podobać. No ale 52 kilometry to kawał drogi. Wiedziałam, że spacerek to to nie będzie. 

Drugi punkt żywieniowy zrobiłam sobie również lotny jedząc 1/3 własnego batonika na 20-tym kilometrze raczej z czystego rozsądku niż głodu. W związku z tym w Roztokach na 28-mym km również nie skorzystałam z cateringu dochodząc do wniosku, że punkty żywieniowe są przereklamowane. Nogi już trochę czuły podejścia więc alternatywnie postanowiłam tam dostarczyć sobie energii muzyką. 

Nie wiem jak na Was, ale na mnie dobra muza działa jak EPO, jak żel z podwójną kofeiną albo świeżutkie bateryjki - po prostu daje mi kopa. Z punktu gdzie wsadziłam w uszy słuchawki wybiegłam więc w podskokach podśpiewując sobie "Give me fuel, give me fire" Metalliki. Było dobrze. Poczułam przypływ mocy i chociaż wymarzone średnie tempo poniżej 8:00 min/km jakoś nie chciało się pokazać na zegarku, coraz bardziej czułam, że mam niezły dzień na bieganie. Sporo osób już tutaj szło, a ja w truchcie czekałam spokojnie na pion Hyrlatej. 500 metrów w górę na 2,5 kilometra. Konkret. Ten konkret zniszczył mnie 5 lat wcześniej  na UMB w 2015 roku. Pamiętam że stawałam wtedy parę razy, żeby złapać oddech, miałam mroczki i totalny kryzys. Tym razem poszło znacznie lepiej - bez zatrzymania i wsłuchiwania się (dzięki głośnej muzyce) w swoje sapanie, dotarłam na szczyt i cisnęłam dalej.   

A teraz sportowy wkurw...

Z początkowego "niechcemisię" moje podejście do tego biegu przeszło bardziej w kierunku "cała naprzód" i coraz bardziej skupiałam się na tym co pod nogami i kto przede mną, a nie na widokach. Wyprzedzałam kolejne zawodniczki świadoma, że zaraz one mogą przycisnąć i wyprzedzić mnie, ale jakoś żadna spódniczka  się przede mną nie pojawiała. 


Znów poszła kolejna 1/3 batonika, ale czułam, że po żel trzeba będzie też sięgnąć, bo kalorie spalały się jak dzikie z każdą minutą. Wreszcie dotarłam na ostatni punkt odżywczy w Roztokach, gdzie zatankowałam tylko trochę wody i ruszyłam pod górę. Uch, wiedziałam, że podejście na Okrąglik może zniszczyć, szczególnie stroma w pieron końcówka i tu faktycznie poczułam słabość w nogach i płucach, ale heloł! na kogo się nie spojrzało dookoła - wszyscy emanowali słabością w nogach i płucach. Jedziemy na jednym wózku. 

Trochę mnie zmartwiła tabliczka informująca, że z Roztok do mety jest 11, a nie 9 km jak sądziłam i żadnym sposobem nie byłam w stanie wykoncypować dlaczego, skoro bieg ma mieć 52 km.  Jak się poźniej okazało miał mieć 52 km, ale Szefu Mirek dorzucił gratisowe 2 i zrobiło się 54 km. Oraz dodatkowe 300  metrów w pionie, senkju wery mać

No nic, gdy od mety w Cisnej dzieliły mnie już wartości jednocyfrowe poczułam się mentalnie lepiej - To już końcówka, daj z siebie ile możesz - mówiłam sobie. Zjadłam ostatnią 1/3 batonika, ale organizm domagał się jeszcze. Żołądek natomiast protestował. Ostatecznie wcisnęłam w siebie za Okrąglikiem jeszcze pół żela i to było wszystko, co mogłam mu zaoferować - zrobiło mi się niedobrze i nawet pojawiła się myśl o krzaczkach.  Na szczęście jakoś się obyło bez tego pitstopa. Zaczął się długi zbieg zakończony szaleńczym, stromym zlotem do Cisnej. Nigdy nie byłam gazelą w zbieganiu, raczej solidnym ruskim czołgiem na podejściach, ale czy to w efekcie dodatkowych ćwiczeń wzmacniających w Zdroficie czy po prostu silnej motywacji, czułam, że frunę w dół po tych korzeniach i kamieniach. 

Znów wyprzedzałam, ale jednocześnie modliłam się już o metę, bo jednak wskazówka zapasu energii nieuchronnie zbliżała się do zera. Oczywiście bałam się spojrzeć za siebie, żeby nie zobaczyć przypadkiem jakiejś goniącej mnie w podskokach osóbki, więc tylko zacisnęłam zęby i profilaktycznie leciałam, jak mogłam najszybciej do mety. Jeszcze tylko rzeczka na końcówce oferująca mycie butów z błota i wpadłam na boisko, a po chwili na metę, za którą zwaliłam się na ziemię jak przysłowiowa kłoda próbując złapać oddech.  

Uff, koniec zabawy, która trwała u mnie 7 h i 48 min. Porządnie pościgane, teraz można odpocząć i wreszcie coś zjeść konkretnego. Czas co prawda był daleki od wymarzonych 7 godzin, ale jakie było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłam, że jestem trzecia w kategorii wiekowej K40. To była prawdziwa nagroda za zmuszenie się do napierania.  Ostatecznie wręczyli mi statuetkę za drugie w wiekowej, bo nagrody się nie dublują, ale fakty są takie, że przybiegły przede mną dwie szybsze czterdziestki, a nie jedna.    




Trauma po UMB z 2015 roku została przełamana - tam byłam wrakiem od startu do mety. Tu czułam, że na trasie leciutko unoszą mnie w górę i kopią w tyłek dla rozpędu Bieszczadzkie Anioły. 


tekst piosenki: zespół "Stare Dobre Małżeństwo"





 




  





2 komentarze:

  1. Wow, gratulacje! Mordercza końcówka. Akurat byłem chwilę przed biegiem na urlopie w Bieszczadach i widziałem porozwieszane banery, obczaiłem mapę i rekreacyjnie przeleciałem sobie przez Łopennik. Za wiele na biegu nie zjadłaś, mnie po 30 km by chyba ścięło.

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej, dzięki :) Kurczę, no za mało jadłam, ale ja tak mam - w akcji (wyprawa, zawody) szkoda mi czasu na jedzenie, jestem w stanie się obyć bez niego, widocznie czerpię z zapasów, hehe, za to na co dzień, jak człowiek siedzi w domu na tyłku to robi wycieczki do lodówki. Taki
    paradoks :D

    OdpowiedzUsuń