sobota, 12 września 2020

Via Valais / Haute Route czyli marszobiegiem przez szwajcarskie przełęcze

 


Via Valais - moja trzecia samotna wyprawa w stylu light&fast (chociaż tym razem najmniej fast za to najbardziej light), ale w rankingu najpiękniejszych szlaków - pierwsza!  

Poprzednim, czyli wyprawie na Lofoty i do Kornwalii nic nie brakowało i absolutnie mnie zachwyciły. Tym razem czułam się jednak przez tydzień jak w reklamie serka Almette i czekolady wiadomo jakiej , z całym jej majestatem 3- i 4-tysięczników, słońcem, górskimi jeziorami i świstakami.  

Co, gdzie, kiedy

200 km przez Alpy Pennińskie (pasmo Alp w Szwajcarii w kantonie Valais) między Verbier a Zermatt, 23-31 sierpnia 2020 r.

Żeby napisać o Via Valais, powinnam najpierw wspomnieć o Haute Route. To szlak prowadzący przez Alpy w kantonie Valais. Liczy sobie +/- 190 km i na bazie tego szlaku powstała właśnie Via Valais, której nazwy nie znajdziecie na mapie (ale w internecie i owszem). A  tak Via Valais opisują jej autorzy, szwajcarscy biegacze górscy:  

"Biegacze górscy mają teraz swoje Grand Tour w Alpach! To biegowa wersja wytyczonej dla narciarzy i piechurów Haute Route. Ta została jednak zaprojektowana przez biegaczy, dla biegaczy. Nazywamy ją Via Valais. Ta wieloetapowa trasa prowadzi przez najpiękniejsze tereny Alp Szwajcarskich, nie tylko w górę i w dół, ale też trawersami wzdłuż dolin. Biegniemy pod licznymi 4000-metrowymi szczytami, wzdłuż lodowców i przez wysokie, alpejskie przełęcze." 

Gdzieś tam w którymś akapicie autorzy trasy dodają, że żeby ją pokonać, to "Alpine experience is almost mandatory". Hehe, wrócę do tego wątku za chwilę.

Oryginalnie Via Valais dzieli się na 9 jednodniowych etapów z dziennym kilometrażem między 17 a 30 km i przewyższeniami między 800 m a 2025 m.  Ja podzieliłam ją na 8 dni i trochę zmodyfikowałam dzienne przebiegi, a nawet samą trasę, o czym poniżej. 

Dodam jeszcze, że chociaż była to już trzecia samotna wycieczka, przed samym wyjazdem robiłam w majty ze strachu równo, a nawet gdzieś tam w duchu miałam nadzieję, że w związku z pandemią Szwajcaria ogłosi nagle zakaz wjazdu dla Polaków, albo LOT odwoła mi połączenie. 

Skąd taka spinka, skoro sama sobie tę trasę wybrałam? A bo wybrałam ją rok temu po powrocie z Kornwalii. Zobaczyłam zdjęcia, opis i od razu były ciary, pewność że "ja tam jadę" i że przygotuję się do niej na fest. Alpejskie przełęcze, skaliste single-tracki nad przepaściami? Wciągnę je nosem po serii przygotowań w Tatrach. No i będę z mężem, zawsze to raźniej we dwójkę. 

Ostatecznie plany planami, a rzeczywistość rzeczywistością. Ani nie przygotowałam się w Tatrach ani nie pojechałam we dwójkę. Dwukrotna kontuzja achillesa, 2x po 3 miesiące bez biegania, potem covid, zawirowania w pracy małżonka i jego rezygnacja z wyjazdu - to wszystko spowodowało, że na starcie w Verbier stawiłam się sama, bez przebiegniętego w tym roku nawet jednego kilometra w Tatrach. No ale nic, trzeba wziąć tego byka za rogi! Całą swoją pewność i wiarę w siebie mogłam jedynie oprzeć na dwóch filarach: 

pierwszym było słowo "almost"- czyli że to doświadczenie w Alpach, o którym napisali na stronie Via Valais jest PRAWIE obowiązkowe. To była właśnie ta furteczką, przez którą wślizgnęłam się na szwajcarski szlak, PRAWIE przygotowana do tego wyzwania, 

drugim były wszystkie moje biegi górskie i trekingi zrobione wcześniej. Zebrane razem do kupy: Lavaredo, Madera, Istria, Karkonosze, Beskidy, Lofoty, Kornwalia i Pireneje dawały pewien bagaż doświadczeń, którego trzymałam się kurczowo jak pierwszoklasistka worka na kapcie w drodze do nowej szkoły.      

OK, to lecimy po kolei: 

Dzień 1. Verbier do Cabane d'Essertze (32 km, 1334 m)

Zaczyna się bardzo pokrzepiająco. W moim B&B w Le Chable spotykam przy śniadaniu starszego Anglika (72 lata), który przyjechał zrobić jeszcze raz szlak Haute Route. Pokazuje mi szeroką bliznę na czole. To zeszłoroczna pamiątka po tym, jak spadł ze szlaku i zjechał jakieś 100 m w dół urwiska zatrzymując się czołem na kamieniu, po czym zalany krwią jakoś doczołgał się do miasteczka i tam dopiero otrzymał pomoc (tu tost z dżemem staje mi w gardle - może jeszcze nie jest za późno, żeby góry zamienić np. na objazd szwajcarskich miast i jezior). Z Anglika jednak twardy zawodnik  - przyjechał właśnie zrobić ten szlak jeszcze raz, żeby dokończyć projekt. Przy drugim toście postanawiam więc, że też będę dzielna i jednak idę w góry. 

Gospodyni wręcza nam tymczasem po karcie z napisem VIP pass i okazuje się, że to na darmowy wjazd wyciągiem z miasteczka do Les Ruinettes (2200 m npm), gdzie oficjalnie zaczyna się moja trasa Via Valais. Ten wjazd kosztuje normalnie 22 CHF. Fantastique!  Pakujemy się więc razem do gondolki i wtedy pada z ust mojego towarzysza tekst: 

- You don't have Covid, I presume?    

- I presume I don't. - pozostaję w klimacie odpowiadając na tę kwintesencję brytyjskości. 

Na górze, wychodzę z gondolki, jakbym wyszła ze starej szafy prosto do Narnii. 

Ruszam ku pierwszej przełęczy, wąskie ścieżki, kamienie, strome urwiska, chmury, na horyzoncie ośnieżone szczyty, z lewej biega stado górskich koziołków. Ludzi za to jak na lekarstwo. Covid wymiótł turystów. Jest perfekcyjnie. Cały ten dzień jest perfekcyjnym wstępem do mojej wycieczki.   


Trawersik

Znajdź kozicę



Lac de Grand Desert 

Lac de Cleuson

 Za przełęczami trafiam na turkusowy klejnot - Lac de Cleuson, wzdłuż którego leci długi trawers. Jest czas, żeby nacieszyć oczy, są warunki, żeby biec, jestem zachwycona i przeszczęśliwa. Na koniec zostaje mi konkretna dzida w górę, zbieg i wreszcie docieram do Cabane d'Essertze. Mam tu zamówiony nocleg i kolację. Okazuje się, że to kolejny po darmowej gondoli farcik tego dnia, bo przy niedzieli serwują Raclette - szwajcarski serowy specjał. Mogę jeść do woli, tonąc w aromacie topiącego się pod palnikiem sera i w ciekawej rozmowie z gospodarzami, miłą Szwajcarką i dwoma biegaczami, którzy też robią Via Valais, ale na bardzo szybko. 

Maszyneria do Raclette


Cabane d'Essertze

 Dzień 2. Cabane d'Essertze do Cabane Aiguille Rouge (32,6 km, ↗ 1650 m)

Rano budzę się podekscytowana - przede mną dzień z przejściem przez przełęcz Pas de Chevres po drabinach, którego się trochę obawiam. Wyciągam z plecaka zostawionego w głównej sali (z powodu pandemii nie wnosimy plecaków do pokojów, hm...) swój biegowy t-shirt i... zaraz zaraz, czy ktoś mi owinął nim swoje skarpetki?? Wali starymi skarami na kilometr i wtedy dociera do mnie, że t-shircik przyjął głęboki aromat sera Raclette z kolacji. Ups! Mam nadzieję, że to wywietrzeje, ale póki co mam na sobie pamiątkę po uroczej i gościnnej Cabane d'Essertze. Szybka owsianka, kawa i ruszam. Po trawiastych zboczach znów czas na trawers wzdłuż jeziora - Lac de Dix, przy pięknej, gigantycznej tamie Le Grande Dixance. Malownicza ścieżka wzdłuż jeziora jest płaska i da się biec, częściowo tunelami.  

Tu się myłam 

Gospodarze Cabany d'Essertze


Lac de Dix


Ścieżka wzdłuż jeziora nie zawsze jest widokowa

Wreszcie kolory ustępują miejsca kamienistej pustyni, która będzie mi towarzyszyć do końca dnia. Jest majestatycznie, ostro pod górę i znów pusto. Trochę brakuje mi towarzystwa - szczególnie po wesołej wycieczce w Pireneje z czwórką znajomych. Na szlaku jest wtedy raźniej, a już zupełnie bezcenne są te wieczory, gdzie przy piwku czy herbacie można się razem pośmiać i powspominać dzień, albo razem planować następny. 

Z drugiej strony, w samotnej wyprawie jest coś magicznego. Włącza Ci się pełna uważność. Tu i teraz. Głębiej wszystko odczuwasz, rejestrujesz głosy, zauważasz zwierzęta i rośliny. Mózg i zmysły pracują na wyższych obrotach nie dekoncentrowane żadną rozmową ani żartami. Podejmujesz na bieżąco dziesiątki decyzji. To jest ciekawe doświadczenie i mimo, że teraz odczuwam trochę samotność, to lubię ten stan.    

Gdzie te drabiny? Wreszcie po przedzieraniu się przez kamienie i głazy, dostrzegam je. Yyyy! Nie są takie straszne, ale na wszelki wypadek nie patrzę w dół tylko jak najszybciej wdrapuję się do góry licząc sobie kolejno stawiane na stopniach kroki. Uff, jestem na Pas de Chevres! Czas na szampana czyli wodę z bidonu! 





Droga do Cabane Aquille Rouge 

Robię kolację pod ławką


Cabane Aquille Rouge 


Toalety de luxe! 

Pozostaje mi zejść do doliny i tym razem wdrapać się do schroniska zwanego Cabane Aiguille Rouge. Na ostatnich pięciu kilometrach muszę zrobić ponad 400 m w górę. Nagrodą jest przepięknie położona Cabana - wyglądająca z dołu jak orle gniazdo, a z bliska jak schronisko, co ma pięciogwiazdkowy mountain view z kibla. Zabieram się za gotowanie na swojej kuchence, potem czytam (czy pisałam, że tym razem wzięłam czytnik ebooków i to był strzał w dziesiątkę? :) aż w końcu walę się spać.    

Dzień 3. Cabane Aiguille Rouge do Cabane des Becs de Bosson (27 km, 2052 m)

Noc była koszmarem. Dokwaterowali mi do sali dwie kobiety, z których jedna chrapała tak, że chyba wojak Szwejk by jej nie dorównał. Po śniadaniu czeka mnie stromy zbieg do doliny w towarzystwie świstaków, potem miły trawers. Spokój przerywa nagle dziwny łoskot. Po drugiej stronie doliny właśnie zaczęła się kamienna lawina. Wielkie bloki toczą się w dół żlebem jak klocki lego, słychać huk, a po chwili nad doliną unoszą się obłoki szarego pyłu. Czyli te kamienie serio się ruszają? Staram się za dużo o tym nie myśleć, tylko zapamiętuję, że w terenie kamienistym poruszamy się żwawo i nie robimy pikników. 


Śniadanko 





Na górze po lewej Cabane Bec de Bosson

Przede mną konkret zadanie. Zbiec z 2860 m npm do miasteczka na 1340 m, pobrać tam wodę i kasę z bankomatu, a następnie wgramolić się do kolejnej cabany na prawie 3000 m npm. Droga pod górę to piekło, stromo przez las, potem stromo przez jakieś trawiaste zbocza. Jestem tak zmęczona, że wprowadzam system "po każdych 100 m w górę 3 minuty odpoczynku" i jakoś to idzie. Diabelski żarcik czeka na mnie na samej górze, bo tuż pod schroniskiem Bec de Bosson ścieżka nagle leci w dół, gdzie zupełnie bez sensu wytraca się metry tylko po to, by za chwilę znów wspiąć się  górę. 

W schronisku postanawiam wreszcie zainwestować w prysznic - za 10 CHF to pewnie będzie wypasik, gorąca woda i może nawet coś upiorę. Terefere, letnia woda leci najpierw przez 40 sekund, żeby się namoczyć, potem przestaje i człowiek się musi namydlić, a następnie znów leci przez jakieś 1,5 minuty, podczas których szybkimi ruchami trzeba spłukać z siebie pianę. O myciu głowy czy praniu można zapomnieć.   

W cabanie poznaję miłego Szwajcara z siostrzenicą i dwoma Włoszkami. Siedzą ze mną na zewnątrz, gdy gotuję sobie na kuchence wodę na liofa, a potem częstują lokalnym winem, które jest "special welcome local drink". Why not? Umawiamy się wszyscy na oglądanie wschodu słońca następnego dnia.

Fondue





Dobrze nam się znajomość układa więc ekipa szwajcarsko-włoska zaprasza mnie do jadalni na fondue. Kolejny serowy klasyk lokalnej kuchni - czy mój t-shirt jest w stanie przyjąć jeszcze więcej aromatu sera? Dla Szwajcarów fondue to rytuał. Na stole ląduje specjalny podgrzewacz, na tym garnek pełen roztopionego sera gruyera pół na pół z fryburskim Vacherin, kostki chleba, dłuuuugie widelce, wino i multikaloryczną, high-fatową imprezę czas zacząć. Taki garnek sera na 4 osoby kosztuje 88 CHF w schronisku (to po szybkim przeliczeniu 362 złote polskie), więc częstuję się tylko dwoma kawałkami chleba maczanego w serze, bo zjadłam liofilizat, a ekipa szwajcarska szaleje nad fondue wyraźnie wygłodniała. 

Ta noc jest jeszcze gorsza, prawdopodobnie wysokość nad poziomem morza robi swoje, bo budzę się  o 1:40 w nocy i już nie mogę usnąć aż do wschodu. Za to wschód słońca jest piękny!   

Dzień 4. Cabane des Becs de Bosson do Zinal (28 km, ↗ 633  m)

Dziś wreszcie dzień odpoczynkowy. Tylko 633 m w górę, chociaż z drugiej strony sporo w dół. Najpierw muszę uzupełnić wodę, bo w schronisku nie ma bieżącej, jest tylko wystawiany rano i wieczorem baniak z wodą do mycia zębów. Napełniam bidony wodą z jeziorka Lac de Lona, wykorzystując swój drugi nowy gadżet czyli filtr MSR Trailshot Microfilter. Chyba działa, bo po wypiciu 1,5 litra nic złego z moim żołądkiem się nie dzieje. Zbiegam do turkusowego Lac de Moiry, podobno znaną i lubianą trasą dla mtb-riderów i gravelowców. Znów jest przepięknie. Humor mam wyśmienity, bo najbliższą noc spędzę w miasteczku i to ze sklepem, a to oznacza nielimitowaną wodę do picia z kranu, gorący prysznic, pranie i małe zakupy.  Hotelik Le Trift to zdecydowanie dolna półka, ale czuję się tam jak w Holiday Inn. Pokój z umywaleczką i wielkim łóżkiem to aż nadto. Poczucia, że jestem w raju dopełnia zimne piwo Cardinal, krakersy, wifi i wreszcie gorący prysznic. 





Błogość 

Dzień 5. Zinal do Gruben (19,7 km, ↗ 1390 m)

Oryginalnie dzisiejszy dzień prowadzi z Zinal do małego schroniska Turtmanhutte, które jest punktem wypadowym przed przejściem najtrudniejszego miejsca na całej Via Valais czyli przełęczy Schöllijoch na wysokości prawie 3400 m npm, a następnie lodowca.Długo biłam się z myślami, czy jednak nie spróbować, ale rozsądek zwyciężył, bo wygląda to tak. 


Klamry, drabiny, liny i stalówki. Szwajcarska skala trudności T5. Tutaj moje "almost" alpine experience mogłoby nie wystarczyć, a fakt, że idę sama nie dodaje mi odwagi. Rozważałam branie sprzętu do asekuracji, ale kask i lonżę do via ferraty musiałabym kupić, a potem to targać dla tego jednego zejścia, więc ostatecznie odpuszczam. Na pocieszenie obiecałam sobie, że wejdę tego dnia na szczyt wyższy niż 3000 m z przełęczy Forcletta. 

A więc idę. Gdy docieram na przełęcz liczę, że spotkam tam parę osób, bo to akurat jest trasa pokrywająca się z Haute Route. Ku mojemu rozczarowaniu nadal jestem zupełnie sama. Szczyt Omen Rosso (3031 m) chociaż bez szlaku to wydaje się osiągalny, ale lepiej czułabym się w towarzystwie. I wtedy nagle z drugiej strony przełęczy wchodzą na przełęcz oni... cali "na pomarańczowo" czyli Oranje. Trójka Holenderów złożona z ojca, córki i syna reaguje na moją propozycję wejścia na Omen Rosso pozytywnie, więc dołączam się do nich i powoli, po totalnie osypujących się piargach wchodzimy na szczyt. Ja w spódnicy bo #biegamwspódnicy i w ogóle #polkasport. 


Na Omen Roso (3031 m npm)





Jest super, wokół widać wyraźnie ośnieżone czterotysięczniki i jestem troszkę dumna, że tu dotarłam. Wreszcie po zejściu rozstaję z Holendrami i schodzę do Gruben w dolinie Turtmanntal, gdzie czeka mój nocleg. Śmieszna w dobie covidu sala wielosobowa zaprzecza wszelkim obostrzeniom, ale na wszelki wypadek ludzie zajmują co drugi materac. Nagle słyszę polski głos. To Max i Ula - fajna para podążająca Haute Route, którzy też będą tu nocować. Oj brakowało mi takiej zwykłej rozmowy przy piwku w rodzimym języku. Jeszcze kolacja pod drzewem z widokiem na wioskę i wieczór mija bardzo fajnie. 

Social distance? :)



Moja kuchnia

Dzień 6. Gruben do Täsch (Zermatt) (33,6 km, ↗ 2039 m)

Rano wszystkie szwajcarskie (czyt. precyzyjne) prognozy mówią, że po południu piękną pogodę szlag trafi. Strasznie mi szkoda - dzień 7. miał być spektakularny - wiszący most nad Randą, Europaweg i znów 3 tysięcznik. Postanawiam przemodelować plan i jeszcze dziś dotrzeć do wiszącego mostu, chociaż oznacza to więcej pionu i więcej kilometrów. Do roboty! 

Tabliczka w Gruben pokazuje, że na przełęcz Augstbordpass położoną 1000 m wyżej, można się dostać w 3 godziny. Tak zasuwam, że robię to w 1:55, póki co przy pięknej pogodzie i oczywiście znów w samotności. Mijam jedną parę wędrowców. Zbiegam przez kolejną pustynię pełną głazów, grając w kamienne bierki czyli stąpaj tak, żeby nie poruszyć kamieni, bo cholera wie, czy gdy one wyjadą spod nóg to nie uruchomią tych leżących wyżej. Żeby zdążyć na most przed deszczem, decyduję się na szybki zjazd gondolką z Jungen do miasteczka, skąd będę biegła do Randy. Zejście tam prowadzi przez las (zero widoków), jest bardzo strome, bo krótkie i ponoć nieciekawe. 


Na przełęczy Augstbordpass 



Na dole, już po 10 minutach ruszam biegiem w kierunku Randy. Przede mną 9 kilometrów wzdłuż oznakowanej na stałe trasy Zermatt Marathon. Mój plecak od początku był lekki, bo razem z wodą i żarciem ważył 6,5 kg (mało ciuchów, bez namiotu i śpiwora), więc nie przeszkadza w biegu. W Randzie robię podejście pod most - jebutny pion, 600 m w górę na niecałych 3 kilometrach, ale zasuwam co sił w nogach, bo czuję na twarzy pierwsze krople deszczu. Muszę zdążyć, muszę zdążyć! Tu już spotykam sporo osób, ale wszyscy schodzą i niektórzy przestrzegają mnie, że trasa jest ciężka, a ma padać. 

Wreszcie jest! Hängebruecke czyli piekny, półkilometrowy wiszący most. Robię foty, kręcę filmik, ale nagle po przejściu 20 metrów spoglądam w dół, czuję że on się cały buja i łapie mnie panika. W głowie mam tylko abstrakcyjny, komiksowy obraz zrywającego się mostu i wylatujących w powietrze ludzików. Oczywiście jak to u Szwajcarów, zamocowany jest super solidnie, ale głowa mi szaleje, a nawet każe robić odwrót. Nie ma jednak takiej opcji, bo nie po to tyle się namęczyłam, żeby tu dotrzeć. No i muszę napierać do przodu, a nie cofać się. Przełamuję w głowie swoje lęki i nie patrząc w dół pokonuję te pół kilometra po 70-centymetrowej gibiącej się kładce. Brawo ja! Brawo moja głowa! Za mostem wyżymam z potu koszulkę. 

Jestem zwycięzcą!  



Hostel w Zermatt

Zbiegam potem do Randy i lecę dalej do Taesch, ale że właśnie zaczyna lać, to łapię pociąg do Zermatt i podjeżdżam jeden przystanek, żeby zaczekować się tam w hostelu.     

Dzień 7. Zermatt do Mountain Lodge Ze Seewjinu (15,1 km, ↗ 1000 m)

Bez-na-dzie-ja! Wszystko zamglone i kropi! Nici z wycieczki po szlaku Europaweg, bo niedługo ma zacząć znów lać, a wyżej padać śnieg. W swoich Brooksach Cascadia nie mam tam czego szukać. Już w Karkonoszach na skałach dały popis NIE-przyczepności. Niestety mam zabukowany i opłacony nocleg w kolejnym schronisku w górach, więc muszę tam się znaleźć. 

High-tech ultra-light wdzianko przeciwdeszczowe

Stąd miało być widać Matterhorn

Spodnie przeciwdeszczowe, foliowe poncho i napieram w sporym już deszczu mijając po drodze tylko trenujących przed jutrzejszymi zawodami rowerowymi Enduro World Series ubłoconych bikerów. Dociera do mnie, że nie zobaczę wisienki na torcie tej wyprawy czyli szczytu Matterhorn. Robię nawet dodatkową wycieczkę w deszczu i błocie nad jezioro Stellisee skąd jest ponoć najlepszy widok na Matta, ale zamiast niego, jest tam "szara ściana". Ech, trzeba więc będzie tu kiedyś wrócić.      

Dzień 8. Mountain Lodge Ze Seewjinu do Zermatt (11,3 km, ↗ 60 m)

No cóż, a miało być tak pięknie. Zamiast triumfalnego pożegnania z Alpami i fotki z Matterhornem mam znów zejście w deszczu do Zermatt, skąd o 14 odchodzi mój pociąg do Genewy. Dekuję się na 3 godziny w MacDonaldzie, bo jest zimno a ja mam wszystko mokre i czekam. I podsumowuję. 

Tak naprawdę była to wspaniała i najpiękniejsza moja wyprawa oraz kolejna super ciekawa przygoda biegowo-trekkingowa. Słońce 6/8 dni to w sumie i tak doskonały wynik (np. w porównaniu z deszczową Kornwalią) więc nie będę narzekać. Całej Via Valais nie zrobiłam, chociaż do mety, dotarłam, pokonując 200 km i  10.158 m w górę. Wiadomo że w górach karty rozdaje pogoda i nie ma co kląć - trzeba brać co jest. 

Także, jakby komuś przyszło do głowy zobaczyć z bliska trochę Alp to ten rejon bardzo polecam! Ja zamierzam odwiedzić go jeszcze raz, chociażby po to, żeby wreszcie zobaczyć na własne oczy to: 

Fot.: https://elevation.alpsinsight.com/via-valais-stage-9/

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz