niedziela, 22 lipca 2018

Lofoty.Ultra.Solo - dziennik z podróży (wersja długa - cz. I)



Tylko nie patrz w dół! Na ścieżkę się patrz głupia, bo znów ci zniknie! - biegnę trawersem stromego zbocza. 10 metrów pode mną czernieje tafla jeziora Botnvatnet. Lewa noga łapie uślizg i tylko kijek ratuje mnie przed kąpielą w nim we wszystkim co mam razem z plecakiem. To już jedenasta godzina w trasie tego dnia, a jeszcze muszę zbiec z gór na camping. Jest jasno, bo o tej porze roku słońce tu nie zachodzi, ale jestem zmęczona jak pies.

- Nie myśl o zmęczeniu, po prostu spadaj stąd tak szybko jak możesz. I nie marudź. Chciałaś Lofotów, to je masz. 
No chciałam.
***

Skąd pomysł, żeby wybrać się na bieganie 2,5 tys. kilometrów od domu, za koło podbiegunowe?
To proste. Rok temu otworzyłam stronę biegu Lofoten Ultra Trail, zobaczyłam zdjęcia i po prostu przepadłam. Co to te Lofoten? Gdzie to? Muszę tam pojechać.
W głowie zaczął powstawać plan - że sama, z plecakiem i że cały ten archipelag (260 km) w 5 dni - biegiem i marszem. Postanowiłam też połączyć to ze zbiórką charytatywną na rzecz Dominiki - dziewczynki, która nie może chodzić i potrzebuje specjalnego urządzenia do rehabilitacji NF Walker.

Co do samego dystansu to dla ultrasów 260 km w 5 dni to nic wielkiego - taki Bieg 7 Szczytów ma prawie tyle samo, a robi się go na raz. Tu jednak były pewne różnice czyli brak wsparcia z zewnątrz, plecak ok.7 kg no i terra incognita - brak znajomości terenu i zero taśm znakujących trasę. A przy tym zabawa etapowa w ultra, bo codziennie chciałam pokonywać ok. 50 km. Nalatałam się po naszych lasach i górach z hantlami, a nawet kilogramem soli w plecaku w trakcie treningów przygotowawczych, ale nawet tuż przed wyjazdem nie byłam pewna czy dam radę. Kto jednak nie spróbuje, ten się nie dowie. 

W każdym razie  "już" po roku spędzonym na placu budowy tego przedsięwzięcia według dość karkołomnego planu, który powstał w mojej głowie, znalazłam się właśnie tam, gdzie chciałam. A kiedy z pokładu promu zobaczyłam wyłaniający się na horyzoncie "mur Lofotów", coś mnie aż ścisnęło za gardło. A więc to się dzieje naprawdę.



Zeszłam na ląd w Moskenes, założyłam plecak, który miał być moim wiernym towarzyszem przez najbliższy tydzień i poszłam gdzieś przed siebie.
 - Ale jak to nie wiesz, gdzie będziesz spała pierwszej nocy?! - to Wojtek dwa dni przed moim wyjazdem. Pół roku ślęczenia nad mapą i nie masz planu?
Plan miałam - chciałam spać na dziko, bo nie potrzebowałam jeszcze prądu do ładowania sprzętu, który zapewniał camping. Zadania na początek były dwa: ukryć torbę i znaleźć miejsce do spania. Jaką torbę? Ano podróżną, która miała mi się przydać dopiero za tydzień do nadania kijków w bagażu do Polski. Złożyłam ją więc i po drodze zakopałam pod kamieniem (który oznaczyłam znalezionym kapslem po coli), a potem ruszyłam szukać jeziora, nad którym dałoby się zabiwakować. Wkrótce mój namiocik stanął nad Sorvagenvatnet, na gąbczastej lofockiej glebie. O tym że woda pod trawą i mchem jest tam wszędzie, miałam się przekonać już niebawem. Jak również o tym, jak ciężko się śpi, gdy całą noc świeci słońce, a nad głową krzyczą ci mewy.



Dzień 1.  (Å - Skagen (58 km)) 

Rano kierunek Å - ostatnia mieścinka na Lofotach, punkt startu mojej ultra-podróży. Lekko nie było. Plecak wypełniony na maksa ważył ponad 7 kg, bo miałam tam namiot, śpiwór, matę, ciuchy, zapas jedzenia na najbliższe 5 dni, elektronikę i litr wody. Trzeba będzie się przyzwyczaić.

Moja trasa (na błękitno zaznaczone zmiany w stosunku do planu sprzed wyjazdu)

Molo w A in Lofoten - początek drogi





Ten dzień miał być najtrudniejszy. Czekało mnie 20 km asfaltu,  przejście po górach bez szlaku do końca fiordu, bagno, góry, i znów asfalt. Uparłam się, że dotrę na nogach do Kirkefjordu, miejsca, skąd oficjalnie startuje Lofoten Ultra Trail, który był pierwowzorem mojej trasy, chociaż z czasem zmodyfikowanym. Oficjalnie nie ma tam ścieżki, a przejście po górach jest podobno niebezpieczne, ale wyrysowałam sobie trasę w aplikacji gpsies.com licząc, że mi się uda.

Dodam "planowana trasa" :)
I taka właśnie ta trasa była - wirtualna. W rzeczywistości wąziutka na dwie stopy ścieżka szybko się skończyła, a ja wylądowałam w pi...du na stromym zboczu w krzakach. Track w zegarku wariował. Pokazywał "zejście z kursu", za chwilę "jesteś na kursie", ale co to był za kurs - chyba dla kóz. Miotałam się tu i tam szukając jakiegoś logicznego  i bezpiecznego przejścia, a wszystko to na stoku o takim nachyleniu, że pod górę szłam na czterech, łapiąc się gałęzi. Przełęcz zaś, którą miałam przekroczyć pokrywał śnieg. Po godzinie złożyłam broń i jak niepyszna wróciłam na asfaltową drogę do Fredvang. Lofoty - Ava 1:0.
Z drogi co prawda też miałam piękne widoki. Słońce świeciło na czerwone norweskie domki, chmury zaczepiały się o strome, posępne szczyty, pachniało suszonym dorszem i było bardzo klimatycznie.




No dobra, to może chociaż dotrę na Kvalvikę. To taki secret spot - plaża schowana za górami, z białym piaskiem. Sporo osób tam biwakuje i ja też miałam ochotę, ale plan zakładał, że nocleg będzie dopiero w Ramberg, na 56-tym kilometrze trasy. Żeby dotrzeć w 5 dni na koniec Lofotów, czyli pokonać 260 km lepiej było spać tam, gdzie planowałam, a poza tym liczyłam na ciepły prysznic i prąd.

Kvalvika


Jeziorka ponad Kvalviką

Szlak na plażę

Plany jednak swoje, a życie swoje. Na campingu w Ramberg powitała mnie kartka "We are full". Wysłano mnie do Skagen na kolejny camping - jedyne 3 km dalej, ale wtedy ta droga to była męka. Treningowo zrobiłam przed wyjazdem maksymalnie 32 km z tym plecakiem, a teraz zegarek pokazywał już 58-my kilometr. Ogólnie jednak byłam w świetnym humorze, że tu dotarłam.
Camping Skagen jest pięknie położony nad samym morzem, ma prysznice i nawet nie musiałam gotować wody do zalania kolacyjnego liofilizatu. Dostałam instrukcję, że mam sobie jej nalać z kranu, bo jest "very hot".
Na wentylację w namiocie nie narzekałam

Skagen camping i mój tarptent
Mimo, że Lofoty przemierzałam sama, na każdym campie udało mi się kogoś fajnego poznać i pogadać. To były takie znajomości na chwilę, ale umilały samotność. Byliśmy jak liście, które wiatr na chwile przywieje do siebie, a zaraz potem dmuchnie i każdy poleci w swoją stronę. W Skagen poznałam dwóch chłopaków ze Śląska jadących na rowerach z Oslo na Nordkapp. Potem pojawił się jeszcze Grek Alex - fotograf, który na swoim motorze przemierzał Europę. Gadaliśmy do północy, bo przez to słońce ludzie spoza Lofotów tracą poczucie czasu.

Dzień 2. - Skagen - Haukland (52 km)

Poranek rozpoczęłam od biegu szutrówką w towarzystwie owiec pasących się na stromym zboczu lub wylegujących na fiordowej plaży.






Gęba mi się cieszyła, że jestem w tych miejscach, które tyle razy oglądałam w google earth. Po nastu kilometrach weszłam wreszcie na Fiskersti czyli ścieżkę wzdłuż klifu prowadzącą do Nusfjord, która od ponad stu lat była używana przez lokalnych rybaków. Jaka była moja radość, kiedy zobaczyłam pełen śladów butów szlak. Odciski butów to główne oznakowanie szlaków na Lofotach. Oprócz tego są one sporadycznie oznaczane namalowaną na skale lub drzewie czerwoną kropką (czasem literą "T"), a wysoko w górach kopczykami z kilku kamieni.

Szlak



"6 km /2 hours, some sections difficult" - taka była informacja na tabliczce. 2 godziny? Chyba żarcik - tak sobie myślałam, ale do czasu. A konkretnie do momentu kiedy pojawiły się głazy, skały, łańcuchy i drabina, po której trzeba było zejść. I faktycznie prawie 2 godziny zajęło mi dotarcie do Nusfjord - fajnej osady z żółtymi i czerwonymi domkami nad brzegiem fiordu, ale pełnej turystów. Zrobiłam parę zdjęć, poprosiłam dziewczynę sprzątającą jakiś domek o wodę z kranu i poleciałam dalej, bo dopiero teraz miało się zrobić ciekawie.




Nusfjord
Przede mną 15-kilometrowy odcinek po górach, z OS-em, o którym czytałam w relacjach innych ludzi. Początek tatrzański - droga w górę, świerki, kamienista ścieżka. Z czasem drzewa poznikały zastąpione przez gąszcz rachitycznych krzaczko-drzewek i przybyło głazów, po których się szło do góry lub w dół.



Ogólnie cała zabawa zajęła mi jakieś 6 godzin z przerwami na jedzenie, podziwianie widoków, zdjęcia i przemyślenia czy, aby na pewno dobrze idę. Nie licząc dwóch par turystów po drodze, szlak przebyłam sama, a od turystów dowiedziałam się tylko, że za 3 km będzie bardzo stromo i mam tam iść wolno oraz uważać, to wtedy nic mi się nie stanie. Yyyyy.....
OS-em okazała się wspinaczka po stromych skałkach, a następnie niedużo dalej zejście w podobnych warunkach w dół. Och, ale się cieszyłam wtedy z treningu w Tatrach przed wyjazdem, który oswoił mnie psychicznie z takimi miejscami. Naprawdę się przydał, a Tatry to idealny poligon treningowy przed Lofotami.


Na swojej trasie znalazłam jedną chorągiewkę z czerwcowego biegu Lofoten Ultra Trail. Przez chwilę byłam zawodniczką



Szlak


Droga wybrzeżem do Napp to chyba najładniejszy odcinek, jaki przemierzyłam na Lofotach i warto go przejść, chociaż faktycznie daje w kość. Kiedy wreszcie dotarłam do Napp mając do campingu 18 kilometrów drogą, postanowiłam złapać stopa przez podmorski tunel (1800 m), bo jakoś nie uśmiechała mi się wędrówka w tej rurze. 5 minut stania i już mnie wieźli mili Szwajcarzy - musiałam chyba wyglądać na kobietę w potrzebie :) Dalej pobiegłam drogą. Celem była plaża Uttakleiv, ale na wysokości jednej plaży bliżej czyli Hauklandstranda, spotkałam Polaków i dowiedziałam się, że na Uttakleiv biwakowanie jest za 100 NOK, a tu za free, więc zostałam. Tym bardziej, że dzień dał mi w kość, bolał mnie tyłek i marzyłam o tym, żeby zdjąć wreszcie plecak.




Na kolację moja kuchnia serwowała carbonarę w wersji na chrupko i na letnio, bo jedyna ciepła woda, jaką uzyskałam, to trochę podgrzana w menażce przy ognisku rozpalonym przez spotkanych Polaków. Nie byłam jednak wybredna. Tym razem spanko prawie na brudasa nie licząc wymoczonych w krioterpeutycznym morzu nóg.

Dzień 3. - Haukland - Rystad 
Poranna logistyka zabierała czas. Wszystko trzymałam w woreczkach strunowych, żeby nie zamokło (szczególnie elektronikę) i codziennie musiałam spakować się tak, żeby ważne rzeczy były w drodze pod ręką, a nic nie uwierało w plecy. Potem śniadanko - tego dnia akurat porcja muesli zalana wczorajszą wodą ze strumienia, bo nowej wody nie miałam, pakowanie śpiwora, namiotu i w drogę.

Rolowanko



Moim pierwszym celem był sklep, a tam ekskluzywna cola po 11 zł za 0,5 litra, woda i małe piwko na wieczór. Początkowo biegłam po płaskim wzdłuż głównej drogi, ale na 22-gim kilometrze odbiłam w stronę gór. Znów szłam w stronę szczytu zupełnie sama nawigując według tracka i aplikacji Locus Maps Pro, z wgraną mapą i trasą. Zabawa zaczęła się na górze. Niby byłam na szlaku, ale przede mną rozciągały się podmokłe łąki, paprocie, krzaki i żadnej logicznej ścieżki. Skończyło się tak, że po dłuższym kluczeniu po prostu zaczęłam schodzić na "siagę" w stronę jeziora mocząc przy tym nieźle buty i skarpetki. Nagle oznakowania szlaku się odnalazły - cienkie patyczki z czerwoną końcówką powbijane w równych odstępach wzdłuż zbocza. Uff! Co prawda prowadziły przez jakąś cholerną "dżunglę" - paprocie, kwiaty i leżące wśród nich kamienie, więc musiałam macać kijkiem, czy noga mi gdzieś tam nie utknie, ale przynajmniej trzymałam dobry kierunek.

Trasa z Lauvdalen do Hellosan




Jeszcze tylko spotkanie ze stadem kóz, na czele których stanął wielki cap i wyzywająco spojrzał mi w oczy i dotarłam do szutrowej drogi. No to teraz jeszcze tylko 17 km do campingu.

Do Rystad, które leży już na kolejnej wyspie Lofotów - Austvagoyi prowadzi bardzo wietrzny i długi most. Widziałam jak przede mną męczy się na nim z wiatrem obładowany sakwami samotny rowerzysta, którego w końcu minęłam, gdy zrobił przerwę. Godzinę później gadałam z nim w najlepsze w campingowej kuchni, bo Simone z Neapolu zmierzał na dwóch kółkach na Nordkapp (jak wszyscy napotkani przeze mnie rowerzyści i motocykliści) i podobnie jak ja wybrał na nocleg Rystad.



Dzień 4. (Rystad - Sandsletta (37 km)) 

Na początek dnia małe trzęsienie ziemi....

Druga część relacji: TUTAJ

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz