niedziela, 22 lipca 2018

Lofoty.Ultra.Solo - dziennik z podróży - (wersja długa - cz. II)



Pierwsza część relacji: TUTAJ 

Dzień 4. (Rystad - Sandsletta (37 km)) 

Na początek dnia małe "trzęsienie ziemi"....
Odpalam campowe wi-fi i na początku nie dociera do mnie to, co widzę. Zbiórka na Dominikę zakończona, bo jest 100% środków na koncie. Ale jak to? Tak to, że jakiś anonimowy pomagacz wpłacił 17 tysięcy złotych! Sie-dem-naś-cie tysi?????
Szok, łzy szczęścia, dzwonię do Wojtka i ryczę w słuchawkę, a on najpierw nie wie, o co chodzi i czy przypadkiem nie urwało mi nogi. Jeśli są takie momenty, w których czujesz, że unosisz się nad ziemią, to ja właśnie wtedy go osiągnęłam. Chciałam frunąć, biec przed siebie. Oczywiście mój kochany plecak ustawił mnie do pionu - co ty tu kobieto chcesz wyprawiać, truchcikiem, truchcikiem!
No to biegnę truchcikiem w kierunku Olderfjordu zadowolona, że dziś góry dwa razy i że tylko 37 km, bo wcześniej skończę. To będzie piękny dzień. Haha, dobre sobie! 

Wiedziałam, że przejście z Olderfjordu do Svolvaer będzie trudne i off-trail, ale liczyłam na jakąś ścieżynkę. Przed wyjazdem do wyboru miałam dwie trasy do Svolvaer i wybrałam trasę zawodników Lofoten Ultra Trail z zeszłego roku, tylko nie wzięłam pod uwagę, że oni mieli tam oznakowania, a ja nie.



Fjord jak to fjord, długi jak skarpeta kompresyjna, ale wreszcie po 5 km się kończy, przechodzę przez rzekę i bach! ląduję w samym środku bardzo podmokłej łąki. Buty i skarpetki łapią wodę w sekundę, a ja próbuję nawigować. No musi tu gdzieś być jakaś ścieżka! Nie ma. Garmin pokazuje że niby jestem kursie, ale ja jestem w dupie, a nie na kursie. Przedzieram się przez trawska, potem krzaki. Nagle dzwoni troskliwy Wojtek, który daleko stąd, w Warszawie obserwuje na live trackerze moje rozpaczliwe ruchy.
- Idź w lewo, bo jak pójdziesz przed siebie to masz bardzo strome zejście z przełęczy.
- Nie mogę iść w lewo, bo tam są skały pod przełęczą, a poza tym zegarek mi mówi, że w prawo. 

I tak sobie gadamy.
Zmieniam buty na sandały, w sumie nie wiem po co bo i tak buty są mokre. Grażyna trailu z teamu CCC rusza na podbój lofockich łąk i gór w profesjonalnym obuwiu podejściowym.


Gramolę się przez krzaki, połacie skrzypu polnego, paprocie, kamienie porzuciwszy nadzieję na jakąkolwiek ścieżkę (SMS od niezawodnego Wojtka: Gdzieś polazła? Tam nie ma żadnego szlaku!)






No i chu... Widzę, że nie ma, ale w moim zegarku jest. W końcu dochodzę do skałek, po których trzeba będzie się wdrapać. Sandały z CCC lądują w plecaku a na nogach znów Cascadie. Wreszcie jestem na górze. Wbrew oczekiwaniom dalej również na azymut, podobno w Anglii tak biegają, po prostu w dół zbocza, off-trail.
Chłonę widoki - mijam po lewej dwa piękne górskie jeziora, potem czeka mnie długi zbieg z jeszcze jedną wspinaczką i docieram do miasta Svolvaer. Były plany na przechadzkę po mieście, rest, zakupy, ale jest już przed 18, a przede mną jeszcze 15 km do campingu po górach z niezłą sztajfą po środku. Zaliczam sklep - ostatni przed końcem Lofotów i ruszam w dalszą drogę. W Polsce nigdy w życiu nie ruszyłbym o tej porze w góry, ale tu mam gwarancję midnight sun do samego rana, więc podejmuję wyzwanie. Mijam camping pod Svolvaer (A może tu zostać? Nie!!!!) i wchodzę w las. Najpierw szlak wiedzie po drewnianych podestach wśród bagien, potem wzdłuż rurociągu, aż w końcu zaczyna się konkretna wspinaczka - 520 m w górę na dystansie 4,5 kilometrów.

Idę po tych górach i zaczyna mi się robić jakoś tak markotno, że już późno, że jestem sama, nogi zmęczone. Przydałby się ktoś żeby zagadać, ktoś kto by pocieszył, pomógł psychicznie. I wtedy nagle dostrzegam wysoko w górze nieruchomą sylwetkę.
Ktoś siedzi chyba na skale, nie widzę szczegółów, ale to chyba człowiek. Może fotograf zaczaił się na orły, których lata tam sporo. Robi mi się raźniej, ktokolwiek by to nie był - zagadam i poczuję się lepiej, że nie jestem tu sama.
Widzę wreszcie, że to kobieta, skulona jak posążek, z wielkim plecakiem, wiszącym na szyi aparatem i kijkami na nadgarstku. Kiedy podchodzę bliżej zaczyna nagle do mnie krzyczeć z silnym francuskim akcentem "CAN YOU HELP ME?"

Okazuje się, że schodząc pomyliła ścieżkę i trafiła na połogą skałę, na której jej buty zaczęły się ślizgać. Usiadła tam więc, żeby nie spaść i tak tkwiła od godziny, czekając na nie wiadomo co. Jest w panice, boi się ruszyć, więc zaczynam intensywnie myśleć jak jej pomóc.
Musisz wrócić do góry - mówię jej - i znaleźć dobrą ścieżkę. Kręci głową. Nie chce wstać.
No cóż. trochę gadamy, w końcu składam swoje kijki, chowam za paski plecaka i przełażę do niej trawersując skałę. Cascadia na szczeście trzyma się jak przyklejona. Potem przy pomocy kijków wciągam ją do góry. Uff ! Tylko co dalej? Chce schodzić na dół, ale boi się. W końcu za moją radą ściąga plecak i turla go parę metrów w dół, żeby ten trudniejszy odcinek zrobić na lekko. Udaje się.
W sumie to miała farta ta Francuzka, bo ciekawe ile by tam siedziała, gdybym nie przyszła. Ja później nie spotkałam już nikogo, bo chociaż słońce świeci, to jednak ludzie o 19 nie idą w góry nawet na Lofotach.

Znów jestem sama. Ciągle w górę, w górę. 100% koncentracji na ścieżce, liczy się precyzja i czas. Nagle przede mną trawers po głazach, mam nadzieję, że są stabilne i nie wpadnę w jakąś dziurę. Wreszcie jest szczyt - śnieg leży dużymi płatami, kłębią się chmury, wieje. Szybkie parę zdjęć i trzeba stąd spadać.O tam wzdłuż jeziora jest jakaś ścieżka znakowana kopczykami kamieni i czerwonymi kropkami.

Środkiem zbocza w tle dzielnie sobie trawersowałam






Tylko nie patrz w dół! Na ścieżkę się patrz głupia, bo znów ci zniknie! - biegnę trawersem stromego zbocza. 10 metrów pode mną czernieje tafla jeziora Botnvatnet. Jestem zmęczona.



Nie mysl o zmęczeniu i o czasie, po prostu schodź tak szybko jak możesz. I nie marudź. Chciałaś Lofotów, to je masz. 

Wreszcie wchodzę w las i z ulgą wyczuwam powrót do cywilizacji. Na camping Sandsletta docieram po 22. To tak w kwestii krótszego dnia w drodze. Rozbijam namiot, biorę prysznic, piorę skarpetki, bo widzę, że jest gorący grzejnik i padam po jedzeniu na pysk.

Dzień 5. Końcówka (Sandsletta - Raftsund (53 km))

Po wczorajszych górach z ulgą powitałam drogę E10. Tu na samej północy ruch jest już mniejszy więc za bardzo samochody mi nie przeszkadzają. Po płaskim i w dół biegnę, a pod górkę maszeruję, sama dziwiąc się skąd mam jeszcze tyle siły. To chyba głowa, pani droga! Na wyspie Austvagoya są najwyższe góry z całych Lofotów i nie ma za dużo szlaków "tranzytowych" poza prowadzącymi na szczyty i z powrotem.








Mam więc w planach jedno obejście drogi górami, a potem już tylko asfalt i szuter, no ale cóż to jedyna opcja. Z jednej strony smutno mi, że to już ostatni dzień wyprawy, ale jednocześnie cieszę się jak cholera, że jestem aż tutaj i że wszystko poszło zgodnie z planem. Nie mogę doczekać się mostu oddzielającego Lofoty od wysp Vesteralen, który będzie moją metą, moim celem i spełnieniem mojego marzenia. Tunel podmorski (3 km) przejeżdzam stopem, a drugi (2 km) przechodzę pieszo i niecierpliwie zbliżam się do końca.


Wreszcie jest - widzę jak się wznosi nad cieśniną, majestatyczny, ogromny. To most Raftsundbrua - kres mojej podróży. Po 5 dniach w nogach mam prawie 260 km, a łeb pełen nowych wrażeń i doświadczeń. Nie mam z kim tam świętować, więc nagrywam filmik i wołam sama do siebie Hurra! A potem muszę jeszcze przejść 4,5 km na camping, żeby się przespać i umyć przed drogą powrotną na prom.


Tak, to wbrew pozorom ja ;-) Ta opuchlizna, to jak ustalono prawdopodobnie z odwodnienia. Mało piłam. 



Powrót 
Deszcz zaczął padać w nocy i to był pierwszy deszcz na tym wyjeździe. Ubrana w pelerynę próbuję łapać stopa do Moskenes, ale nikt się nie zatrzymuje. Mija prawie 40 min, podczas których zdążyłam już nieźle zmarznąć w tym deszczu. Wreszcie wpadam na pomysł, żeby ściągnąć pelerynę, bo przede wszystkim mogę wyglądać jak ten autostopowicz z horroru, a po drugie kierowcy pewnie nie chcą mieć mokrych siedzeń.



Bingo - po minucie zatrzymuje się auto i zabiera mnie aż 75 km dalej do Borge. A potem jeszcze bierze mnie do samochodu przemiła dziewczyna i wiezie prosto do Moskenes. Dzięki temu zaoszczędziłam 290 koron i poznałam super miłych Norwegów.
Ostatnią noc na Lofotach spędzam na "ławce-półce" w mikroskopijnej poczekalni promowej, ale jest za darmo i sucho, a rano okrętuję się na prom do Bodo.



Wreszcie będzie hostel ze śniadaniem w cenie (zjem wszystko!), normalne łóżko, łazienka, czas na spacer bez plecaka i kolejnego dnia rano powrót do Polski.



Lato w Bodo

Widoki z promu
Podsumowanie 
No cóż - udało się, jestem bardzo szczęśliwa. Cel został osiągnięty i ta wyimaginowana i nierealna z pozoru wycieczka wydarzyła się naprawdę. Chociaż do końca nie miałam pewności, czy dam radę przebyć całe Lofoty w 5 dni, to udało się -częściowo biegiem, a częściowo marszem. Sukcesem zakończyła się też zbiórka charytatywna. Czuję się po prostu spełniona. 

Lofoty są obłędnie piękne, naprawdę poznałam niezły ich kawał i to nie tylko te najbardziej turystyczne miejsca, ale właśnie te ukryte, poza szlakami, trudno dostępne. Pogoda sprawiła mi prezent wstrzymując deszcz i ustawiając temperaturę na optymalną do biegu, co też uważam za wielki fart.
Jeśli chodzi o ciało, to zniosło wyprawę lepiej, niż myślałam. Owszem bolał mnie mięsień pośladkowy, ale 2 tabletki przeciwbólowe załatwiły sprawę i poza tym nie dolegało mi nic poważnego, pięta się nie odzywała, stopy się nie odparzyły, więc nie muszę teraz leczyć kontuzji ani ran. Mogę tylko z czystą satysfakcją odpoczywać nieśmiało snując plany, gdzie to ja bym chciała pobiec następnym razem. 



Jeśli chodzi o aspekty techniczne fastpackingu czyli wyprawy biegowo-marszowej z plecakiem, to napiszę wkrótce oddzielnego, szczegółowego posta o sprzęcie, którego używałam, jedzeniu, nawigacji, itd. Może przydać się tym, którzy chcieliby się tak pobawić.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz