wtorek, 27 września 2016

Relacja z Maratonu Warszawskiego 2016 - czyli #irunwarsaw



Nie będzie tu epopei, nie będzie Feniksa odradzającego się na 37 kilometrze z popiołów - ten bieg był techniczny i wyrachowany do bólu. Kalkulacja, weryfikacja. To nie znaczy, że nie był piękny. 

Gdy głowa nie pracuje "przed"
Do ostatniego dnia nie wiedziałam, na jaki wynika tak naprawdę chcę biec. I na jaki mnie stać.
Po buńczucznych początkowych zapowiedziach że łamię 3:30, we wrześniu rurka mi zmiękła i nie byłam psychicznie gotowa na szybciej niż 3:35. Niby moje przygotowania do maratonu to zawsze biegi w szybszym tempie niż docelowe - na tym się koncentruję, nawet bardziej niż na długich wolnych wybieganiach, żeby mieć potem jednak w nogach tę szybkość. Mimo to miałam wrażenie, że tempówki robię na za małym luzie, za mało zaliczyłam długich biegów i nóżka się słabo kręci. 
Ciężkich treningów jednak nie odpuszczałam. Tempo progowe (4:38-42) stało się moim przyjacielem. Biegałam o wiele więcej szybkich interwałów po 2-5 km niż tzw. BC (biegów ciągłych). Tygodniowo robiłam w sumie po 60-65 km. Takie przygotowania sprawdzały się przy poprzednich maratonach, więc uznałam że i teraz zadziałają.

Ale mimo to głowa nadal nie chciała uwierzyć w moc nóg. Ale jak to? 42 km po 4:58? 4:59? To se neda. Głowa ostatecznie łaskawie zgodziła się na 5:01 z pierwszymi kilometrami wolniejszymi o parę sekund.

pĄpasta party - carboloading / wiaroloading 




Jak nie wiesz gdzie znaleźć motywację, idź na spotkanie z pĄpkinsami. Nasze spotkanie przy makaronie i pizzy na dzień przed maratonem nie tylko nafaszerowało mnie glikogenem, ale przede wszystkim dobrą energią i wiarą. Pomysł biegu na 3:35 został wyśmiany i logicznie wytłumaczono mi, że mam stanąć za zającami na 3:30. Najwyżej potem zwolnię. Stwierdziłam, że spróbuję. Oprócz tego, dostałam niespodziewanie totalnego extrasa - czyli prywatnego zająca na ostatnie 11 km. Otóż za namową Krasusa, Bartek prowadzący bloga Być jak Filipides, który wpadł do stolicy z Rzeszowa, zgodził się potowarzyszyć mi na ostatniej dyszce i wesprzeć psychicznie, jak już mnie maraton będzie rozkładać na łopatki.  

Most Gdański - mój zając na mnie czeka :)

Nie da się na nic zwalić 
Powiem szczerze, że okoliczności tegorocznego 38. Maratonu Warszawskiego były tak dobre, że nie byłoby na co lub kogo zwalić w razie porażki, poza swoją własną osobą.  No bo tak: 

  • Pogoda - jak dla mnie na piątkę - rano chłodek (o 8:00 było 4 st.C) potem słońce i stopniowo cieplej, ale max 18 st.C. Wiatr najpierw niezauważalny i mocniejszy dopiero (niestety) na finiszu.  
  • Trasa - świetna, szybka, głównie płaska (chociaż wszystkie mini-podbiegi zostały skoncentrowane na ostatnich 11 km, co niestety kosztowało).
  • Pacemakerzy - nie dość że byli etatowi prowadzący na czasy co 5 minut, to jeszcze jak wspomniałam miałam Bartka jako prywatnego pace'a.    

Let the show begin!
To mój czwarty maraton, więc działania poranne były rutynowe. Spałam na szczęście doskonale, zjadłam jak zwykle ryż z bananem i łyżką masła orzechowego, wzięłam stoperan "na wszelki" i pojechałam na Krakowskie Przedmieście na start. 
Trucht, przebieżki i idę kontrolnie do zająców dowiedzieć jak chcą biec. Okazuje się że to był dobry ruch. 

Puk, puk Panie Zającu 
- Puk, puk, Panie Zającu na 3:30 - Jaka strategia?
- Lecimy równo po 4:58.
- Od początku?
- Jak się da, to od początku.
Moja głowa znów przez chwilę nie chce przyjąć planu - biegniesz koleżanko 42 km po 4:58. Nie wizualizuje mi się to nijak.
Idę do tyłu.

Puk, puk Panie Zającu na 3:35 - Jaka strategia?
- Negative'a robimy. Start po 5:15-5:20
- Hę? A to chyba nie dam rady, dziękuję.
Moja głowa nie wizualizuje sobie również nadrabiania strat z tego negative'a. No bo na 5 kilometrach to już będzie ponad minuta do odrobienia. Wracam do przodu. 

Dobra, raz kozie śmierć, Pąpkinsy kazały stanąć za balonami na 3:30 to niech tak będzie. Zacznę za nimi, a najwyżej potem odpuszczę. Na ręku mam rozpiskę międzyczasów na 3:32, bo mimo że spróbuję powalczyć o szybciej, to już złamanie 32 mnie usatysfakcjonuje (moja poprzednia życiówka to 3:38:02).

Gdy maraton jest piękny: 1-30 km 
Trzymam się ok. 60 m za chorągiewkami i jest mi dobrze. Biegnę lekko, zero zadyszki, a co najważniejsze równo. Tętna nie mierzę. Na każdym kolejnym kilometrze mam ok. 40 sekund zapasu do międzyczasów z opaski. Wiem że to opaska tylko na 3:32, ale poczucie że wyprzedzam brzegowe założenia daje mi +100 do pewności siebie. Patrzę sobie na innych biegaczy/czki, na tłumy kibiców i świetny doping na Ursynowie i w Miasteczku Wilanów. Uśmiecham się do ludzi. Na 20-tym wpada na chwilę na trasę Wojtek z Lilu i przez jakieś 100 m biegnę maraton z moim ukochanym psiakiem i mężem (też oczywiście ukochanym :D). Żele izotoniczne SiS Go jem planowo - co 10 kilometrów. Piję. Wszystko gra!  

Gdy maraton powoli pokazuje swoje oblicze: 31-37 km 
Wiem, że pewnie za chwilę ta sielanka się skończy. Maraton ma ból wpisany w swoją definicję, więc niby dlaczego ta tradycja miałaby mnie ominąć? Pierwszy łagodny, ale dość długi podbieg na Most Gdański wciągam nosem, ale wbitym w ziemię. Tego podbiegu nie ma! Nie patrzę na niego, nie widzę go, więc on nie istnieje. Widzę tylko innych biegaczy, których na szczęście wyprzedzam. 
Gdy dołącza do mnie mój zając czyli Bartek nadal jest dobrze, ale maraton lekko już mnie nadgryza. Proszę Bartka, żeby do mnie mówił - chcę zająć głowę czymś innym niż rozmyślania, że jestem zmęczona i powoli mam dość. Na 34-tym łykam obiecaną od kibicującej Hani  rozgazowaną colę (kofeinka + cukier) i lecimy dalej. 

35-ty kilometr

Tempo minimalnie wolniejsze, ale w normie. Na 36-tym łykam ostatnią deskę ratunku czyli power bombę (kofeina,tauryna i guarana zamknięte w 10 ml płynu - boszsze, ohyda, szczególnie jak nie ma czym popić). 

Gdy maraton jest maratonem czyli o, kur... po co mi to było: 38-41 km 
Znów ryk z megafonu: Ewa, jesteś najlepsza! Dajesz Ava! Super wyglądasz! 
Boziu, kocham ich - tych różowych wariatów. To Krasus w jakimś hełmofonie i Ala wydzierają się do mnie przez głośnik, a obok gromada pozostałych pĄpkinsów. Bartek zagaduje, wspiera, wiatr wieje, więc chowam się za nim na Wisłostradzie, ale ogólnie to najlepsza Ewa zdycha. 




Kilka wredniutkich mini-podbiegów i wmordewind działają, jakby ktoś mnie ciągnął do tyłu zza gumkę w gaciach. Zwalniamy, Bartek mówi, że trzeba będzie przyspieszyć, jeśli chcę utrzymać wynik, no ale ja już nie mam chyba z czego przyspieszać. Czuję że jest mi trochę niedobrze. O chorągiewkach na 3:30 dawno zapomniałam, zerkam tylko na zegarek, czy tempo nie spada jakoś drastycznie. Chwilowe spada - widzę przez moment 5:20 (o nie!), ale finalnie najgorszy 41-szy kilometr wchodzi średnio w 5:08.  

Piekło i raj maratonu w jednym czyli FINISZ! 
Oczywiście mam z czego przyspieszyć. Człowiek jest tak skonstruowany, że przed metą odblokowuje się szufladka z napisem ZAPAS i następuje strzał energii. Ostatni kilometr robię średnio po 4:54 i wiem że będzie 3:31 z hakiem. Ale się dłużą te ostatnie metry, wszystko boli! Szpaler ludzi, widok mety uruchamia jednak produkcję endorfin i daję radę wykrzesać uśmiech, podnieść ręce mijając matę z ostatnim pomiarem czasu, a już sekundę po jej przekroczeniu ogarnia mnie radość i poczucie spełnienia. 3:31:37! Nowa piękna życiówka. 



10 pĄpek - na 42 nie miałam siły :)

Czy mam niedosyt że nie padło 3:30? Dziś mam. Wiadomo - przy wyniku 3:31:37 do trzydziestki niedaleko. Z drugiej strony te półtorej minuty to sporo. Mogę sobie wyrzucać, że gdybym wypracowała wcześniej trochę więcej przewagi, to potem byłby zapas na końcowej umieralni. Z drugiej strony ta przewaga i za szybki początek mogłyby mnie kosztować jeszcze więcej, a tak to plan w zasadzie wykonałam. Leciałam trochę jak na tempomacie, aż do wyczerpania bateryjki. Potem też leciałam, ale wolniej, puszczając pod nosem bluzgi i modląc się o bramę start/meta. 
 Moja głowa mimo wszystko nastawiła się na złamanie 3:32 i tak się też stało - fajnie że ze sporym zapasem. Ale.... apetycik na "czy czydzieści" jest. Teraz już wiem dokładnie jak boli walka o taki wynik. 






Po fakcie, już w domu dowiaduję się też, że zajęłam II miejsce wśród kobiet w Mistrzostwach Polski Blogerów w Maratonie. Haha, kompletnie zapomniałam o tej klasyfikacji i pojechałam sobie na obiad zamiast sprawdzić, czy aby przypadkiem nie czeka na mnie statuetka. Mówiąc szczerze, nawet nie brałam tego pod uwagę, a tu proszę. Zwyciężczynią została blogerka Anna Sawicka (Bieg po nowe życie), a trzecią najszybszą blogerką była Zosia Wawrzyniak (Kobiety Biegają). Gratulacje dla nich!

Tzw. Kredyty
Bardzo dziękuję Bartkowi, że mu się chciało po dwóch dniach swojego biegania zasuwać ze mną. Pomogłeś chłopie bardzo!  
Dziękuję też kibicom - Wojtkowi z Lilu, którzy pojawili się aż 3 razy na trasie i wspaniałym Smashing PĄpkinsom. 
No i oczywiście trenerowi Arturowi za przygotowanie - kolejny udany bieg pod jego skrzydłami :) 

A teraz wracam do lasu! 22 października Łemkowyna Ultra Trail 70 km. Czas przypomnieć sobie jak to się biega w terenie, do przodu i w górę.

zdjęcia: Rafał Czerwiński, Bartosz Pasela, Robert Mazur, STS Timing. 

9 komentarzy:

  1. Ja wiedziałem od początku, że tak będzie, brawo! Świetny wynik, a 3:30 będzie po prostu następnym razem:) Raz jeszcze gratuluję, a słowo "wiaroloading" to mistrzostwo świata!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No wiaroloading tak mi się wymyśliło ale dobrze oddaje to co zrobiliście mi na pasta party :)

      Usuń
  2. Ewa świetny czas. Super. Połówkę pewnie robisz poniżej 1:30. Jest moc jest zabawa. W przyszłym sezonie będziesz startować więcej na asfalcie ?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki Hubert! Jest moc, ale do połówki w 1:30 to mi daleko, hehe. Może na wiosnę zmierzę się z tym i zobaczymy. Póki co góry, w listopadzie Bieg NIepodległości na którym mam zamiar sporo poprawić życiówkę na 10 km. A czy asfalt w przyszłym roku? Pewnie tylko trochę, tak jak teraz - lubię urozmaicenie, ale teren, las i góry są numer jeden :) A Ty jakie plany masz?

      Usuń
    2. Ja w tym roku jeszcze robię połówkę w Dreźnie 23 października. W przyszłym roku zaczaję się na Maraton w Berlinie lub Warszawie. W końcu kiedyś trzeba zostać tym Maratończykiem ;)

      Usuń
  3. Ewa świetny czas. Super. Połówkę pewnie robisz poniżej 1:30. Jest moc jest zabawa. W przyszłym sezonie będziesz startować więcej na asfalcie ?

    OdpowiedzUsuń
  4. Super równo to pobiegłaś - w wynikach prognozowany czas 3:30:00 aż do 35km, niesamowite :)
    Gratki - wiadomo że końcówka jest najcięższa... Ale z czasem jest coraz łatwiej więc następnym razem powinno się udać z zapasem!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki :) Jak by mi ktoś przetłumaczył że tak niewiele brakuje do 30 to może bym wykrzesała extra siły :)

      Usuń
  5. Świetny post. Uwielbiam wszelką aktywność fizyczną, a szczególnie bieganie. Ostatnio nawet udało mi się wystartować w zagranicznym maratonie, cała relacja u mnie na blogu :)

    OdpowiedzUsuń