sobota, 7 grudnia 2013

Obecna!

Tyle czasu nie pisałam, że aż mi Blogger wyparował z najczęściej odwiedzanych stron w przeglądarce. To chyba o czymś świadczy :)



Dziś tematu przewodniego, problemu społecznego ani zagadnienia globalnego nie będzie. Tak po prostu po ludzku napiszę sobie, co u mnie czyli co było, jest i będzie. 

Co było: 
Ano detoks, odstawka, no po prostu kibel był, bo roztrenowaniem to już tego nie nazwę (ile Pani chciałaby się roztrenowywać, hę?). Ava się sypnęła zdrowotnie. Najpierw łydka, potem jakieś bóle w biodrze - starość nie radość normalnie. Dobrze, że akurat ta przerwa została ubarwiona super zabawą w Pąpowanie na Everest i ostrą rywalizacją z drużyną Obozówpompkowych.pl. Czas szybciej minął, a poza tym samej na pewno nie chciałoby mi się trzaskać tylu pompek (vel PĄPEK) i na pewno olałabym pomysł wycieczki na robienie wygibasów i pąpowanie w zimny deszczowy dzień na Polach Mokotowskich. A tak, to były i emocje i niezły wycisk przy okazji - no i teraz jestem Pąpkowa Pani Iniemamocna bo stówkę w 5 seriach łykam, a wcześniej to nawet do tego nie podchodziłam kończąc na 3x15. Przyda się do wspinania. 

fot. A. Senk (http://obozybiegowe.pl)

Trochę biegania też się pojawiło w czasie "detoksu", ale w ilościach homeopatycznych czyli 59 km w październiku i 61 km w listopadzie. Buhahaha! Nie chciałam zupełnie wypaść z rytmu, a jednocześnie bałam się przegiąć, żeby noga nie zastrajkowała jeszcze bardziej. Więc na przykład z moimi Gazelami i Pumami pobrykałam. 


Ostatecznie nie obyło się bez zostawienia paru groszy u fizjoterapeuty, który za pieniądze poznęcał się nad moimi mięśniami łydki. Z ciekawostek - prawdziwą poprawę odczułam dopiero, jak wpadłam samodzielnie na pomysł rolowania pod stopą małej twardej kulki (a konkretnie, starej twardej i wysuszonej limonki :))  Pomogło, znaczy się oprócz łydki musiało być coś z rozcięgnem podeszwowym. Ależ to się wszystko ze sobą łączy. 

Co jest: 
Jest Sir! A właściwie Yes Sir! zakrzyknęłam mojemu Planodawcy, który właśnie przypomniał mi, że miałam sie szykować do jakiegoś maratonu :) Podałam mu więc już terminy moich przedmaratońskich startów i za chwilę na skrzyneczkę mailową znów dostanę Megaplan. Ale fajowo i exciting :) 
Rozkręcam się więc powoli biegowo - tętno na ostatnim treningu już w miarę bez obciachu i nogi też całkiem dają radę. Może to te przysiady, wykroki i inne dywanowe harce z gumą, piłką i beretem pomogły. W kazdym razie jako biegaczka świadoma, że nie samym bieganiem biegacz się obędzie, wzmacniam mięśnie czworogłowe, przykręgosłupowe i za przeproszeniem dupne.

Rozpiska na zimowe wieczory
To wszystko po to, żeby w zimowe treningi wejść jako zwarta i sprężysta całość, a nie galareta, która na pierwszej zamarźniętej kałuży nie wyłapie się z poślizgu i ryms. Przyznam szczerze, że nieźle pomaga w takiej stabilizacji ciała wspinanie, w którym napięcia izometryczne całego ciała to stały fragment gry i siłą rzeczy przekłada się to później na inne sporty. 

Będzie: 
...się działo. Rok temu wkroczyłam na terra incognita czyli debiutowałam w treningu maratońskim. Teraz już wiem jak to smakuje (ojboli :-D), a ponieważ oczywiście chciałby się człowiek poprawić w tym maratonie, to i trening będzie mocniejszy. A zatem dobre buty, rękawiczki, czapko i buffie witajcie! 16 grudnia zaczynamy zimową jazdę bez trzymanki. Miała być na początek Falenica czyli pierwsze z cyklu zawody na 10 km w biegach górskich, ale po przygodach z nogą zrobienie 21 podbiegów na dzień dobry byłoby ciutkę nierozsądne. Zacznę więc od drugich zawodów czyli 28 grudnia  - oby nie było lodu! 
Tak w ogóle to jeśli czegoś miałabym się obawiać w związku z maratonem i przygotowaniami, to wcale nie tego, że mi zabraknie wytrwałości, motywacji, czy że nie dam rady zrobić planu, bo się zmęczę :). Obawiam się, a nawet po prostu boję się jak cholera tej suki kontuzji. Latka się swoje ma i niestety bezkarnie różne rzeczy nie uchodzą.  Jak mocny trening to po nim obowiązkowo rozciąganie, jak długie wybieganie to po nim dzień przerwy. Ale nuuuuda, NO NIE? ;-) 

Strasznie bym chciała dotrenować do 13 kwietnia w dobrej formie i w Rotterdamie stanąć na linii startu a potem "rozpierdolić ten kiosk" (sorki Bo za pożyczkę), a nie zwiedzać rowerem kanały i coffee shopy, więc dlatego tak się czaję z tym wszystkim. Ale trzeba wierzyć że będzie dobrze, prawda? No to jedziemy zaraz z koksem. Howgh! 

4 komentarze:

  1. No to widzimy się 28 grudnia! Rewelacja:) Ja Falenicę na stałe wpisuję do zimowego kalendarza, tylko że pierwsza mi odpadnie, bo lecę 50-tkę..

    OdpowiedzUsuń
  2. no to trzymam kciuki za Twoją łydkę, biodro, stopę i co tam jeszcze, żeby nie "pyskowało" tylko siedziało cicho i biegało, jak ty każesz:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A dziekować - mam nadzieję że już nie będę musiała w tym sezonie smarować postów o tym co mnie boli ;-)

      Usuń