Na asfalcie widzę co raz nasprejowane wielkie "UK" i strzałkę. Tak, tak, biegnijmy tam - this way to "Ju-Kej"! Już widzę ten brytyjski pub, a w nim mnie z kuflem zimnego piwa, a obok słone i gorące fish&chips...mmm. Co prawda zamiast do oszronionego kufla dobiegam co kilkanaście kilometrów do plastikowych baniaków z ciepłą colą, wodą i izo, ale nie tracę nadziei. Po fakcie muszę napisać ze jestem trochę zawiedziona. Bardzo pilnowałam strzałek na trasie i miałam nadzieję że dobiegnę w końcu do UK, a wylądowałam z powrotem w Szklarskiej Porębie.
Nie ma jednak tego złego. Trasa Ultrakotliny jest niekiepska... Żartowałam. Jest przezajebista, szczególnie jak się ma takiego farta jak ja w tym roku i trafi się na taki warun: "Pogodę na przeważających obszarach kontynentu kształtuje wyż znad Rosji. Po nocnych spadkach temperatury, wzrośnie ona w dzień do 13-15℃ na południowym zachodzie, wiatr słaby lub umiarkowany, w górach porywisty. Na barometrach 1030-1036 hPa". Oznacza to jedno - ultrabieg przy ultralampie.
Ale wracając do zawodów....Bez kokieterii, wcale nie czułam się gotowa na te 140 kilometrów. Po sierpniowym Janosiku, gdzie stówkę rodziłam w bólach, pod koniec niemal ze łzami w oczach, lepiej pewnie byłoby zrobić jakieś relaksacyjne mini-ultra. Ultrakotlina oferuje kilka krótszych dystansów.
Rozsądek: Zrób teraz 50-tkę.
Ja: Ale tam nie ma Karkonoszy na trasie!
Rozsądek: No dobra, niech będzie - zrób 80-tkę.
Ja: Dorzucasz mi tylko Rudawy. Karkonoszy tam też nie ma.
Jak mam ganiać po Kotlinie Jeleniogórskiej, to wchodzę w to tylko na zasadzie all-in. Oprócz Rudaw, Gór Kaczawskich i Izerskich, mają być Śnieżne Kotły, Śląskie Kamienie i Kocioł Łomniczki. Jednym słowem te piękne, magiczne Karkonosze. I ma być pełna pętla po Kotlinie. Bez kompromisów.
Zatem, w całej swojej zachłanności kliknęłam "Zapisz się na 140 km". I tak już zostało. Ostatnie tak długie ultra biegłam w 2018 roku - Łemkowynę Ultra Trail. Wtedy miałam dzień konia i wspominam te zawody wspaniale. Czas jednak leci, peselek goni, a kolejne kontuzje wstawiają swoje pieczątki w mojej książeczce zdrowia. Czy dam radę znowu? Bardzo jednak chciałam podjąć wyzwanie i to sprawdzić.
Przed startem wiedziałam, że mega kilometraży już treningowo nie nabiegam. Zrobiłam parę mocnych, fajnych treningów i uznałam, że bazą będzie niezły całkowity dystans z tego roku (2450 km), przebiegnięty Janosik w Tatrach, a wcześniej 3xUltrababia. Dobrze też przemyślałam błędy z wcześniejszych biegów i taktykę, która mogłaby mi pomóc. A zatem:
- Odrobiłam lekcję z Janosika, jeśli chodzi o pobór energii na trasie. Tym razem, na Kotlinie raczyłam się smakołykami i piłam na wszystkich punktach. Postanowiłam nie wyjadać wszystkich ciastek i czekolad zostawiając trochę dla innych zawodników, ale na każdym punkcie kalorie uzupełniałam i brałam izotonik albo colę z wodą. Dawniej zdarzało mi się tylko odbić na macie pomiarowej i lecieć dalej, bo przecież szkoda czasu na gastro, to nie Marathon du Medoc, co nie? Kończyło się to dowozem prawie-zwłok do mety, owszem czasem na wysokiej pozycji, bo chyba mam w sobie trochę z wielbłąda, ale w stanie tak jakby agonalnym.
- Zrobiłam sobie też "roadbooka". Uwaga, już można zacząć się śmiać i szerować dla beki. Oto mój roadbook - a raczej roadbuczek.
Pozwólcie, że wyjaśnię, po co pracowicie wyprodukowałam takie śmieszne coś, jak dzieci z III klasy na plastyce.
- Po pierwsze na numerze startowym z profilem trasy nie było podanych przewyższeń między punktami, a te są dla mnie istotne w chwilach zmęczenia. Lubię wiedzieć, ile giełgania pod górę przede mną, a ile w dół.
- Po drugie - dlaczego nie jest to po prostu mini-karteczka? Zauważcie czcionkę oscylującą w granicach 11-12 pt. No cóż, bez okularów mniejszych cyferek nie widzę, szczególnie przy złym oświetleniu, a na numerach startowych z reguły są właśnie takie wku....jące pisane maczkiem nazwy i odległości.
- Po trzecie - tak, mogłam po prostu mieć tracka w garminie, ale... dla przedłużenia życia baterii zegarka jestem gotowa pójść w analog. Poza tym jak elektronika zawiedzie, to zostanę w dupie, a papier to papier. Nie zawsze do dupy.
A zatem korzystałam aktywnie z mojego bardzo PRO roadbuczka po każdym wyjściu z punktu. Włączałam wtedy nowy lap i na tych odległościach bazowałam - między punktami. No kto mnie przekona, że głowa lepiej znosi sygnał "Przed tobą 104 km" niż "Przed tobą 12 km"? Nie myśl o całej trasie, traktuj ją jako sumę krótkich wycieczek. Zadziałało całkiem nieźle. Wyłączyłam umysł na dystans całkowity i myśl o tych dziesiątkach kilosów do mety przestała mnie przytłaczać. Głowa rządzi.
Karkonosze
O 5:30 rano, w zupełnych ciemnościach stajemy z Moniką na starcie w Szklarskiej Porębie. Obie lekko spietrane dystansem, obie nadrabiające miną. Nagroda za odważną decyzję o wyborze 140-tki przychodzi jednak szybko. Wystartowaliśmy o 6:00, a już godzinę później z opadniętą szczęką oglądam wschód słońca z drogi na Śnieżne Kotły. Pogoda rewelacyjna, złota jesień w pełnej trasie. Za te widoki, które dodały mocy i radości, jestem teraz gotowa przyjąć z pokorą wszystko.
Biegnie mi się świetnie. Słońce świeci, wiatr targa ciuchami zawodników, a ja mijam kolejne epickie punkty karkonoskiej grani ciesząc się, że jeszcze nie ma tam tłumów. Pierwszym technicznie trudnym odcinkiem jest zbieg po kamieniach przez Kocioł Łomniczki, ale jakiś chłopak leci przede mną tak fajnie i luźno, że go naśladuję. Puszczam nogi i sru do przodu. Zatejpowane kolano, które w różnych dziwnych momentach zaczyna mnie boleć, siedzi cicho.
Rudawy Janowickie
Mój komfort psychiczny kończy się gdzieś w okolicach 35 kilometra. Na ogonie siedzi mi jakaś zawodniczka. Już pisałam jak bardzo męczy mnie taka sytuacja, gdy muszę uciekać. A próbować uciekać przez 100 km? Hłe hłe, masakra. Kolano akurat dziwnie zakłuło, więc staję i wtedy ona mnie wyprzedza. Niby słabo, ale jakoś ulżyło mi. Wolę jednak gonić. Dziewczyna idzie i biegnie z dużą lekkością, ale mam ją ciągle w zasięgu. W Rudawach zaczynamy się tasować, znów ja z przodu, potem ona. A potem ja. Trochę uciekam na technicznym kamienistym zbiegu ze Skalnika. Jak się okazało dzieliło nas nie więcej niż 10 minut przez prawie całą trasę - aż do ostatniego punktu na 126-tym kilometrze, za którym udało mi się bardziej zwiększyć przewagę.
Mijam piękne ruiny Zamku Bolczów, który odwiedziłam przecież w marcu tego roku robiąc samotnie Szlak Zamków Piastowskich. Pamiętam jak zbiegając wtedy szlakiem obok Zamku, myślałam sobie, że fajnie byłoby, gdyby prowadziła tędy trasa jakiegoś biegu. Mówisz- masz!
Przepak na 61-szym kilometrze ogarniam szybko - biorę ciepłe ciuchy na później, powerbank, batoniki. Chwilę siedzę pakując te klamoty, ale zaraz oddalam się w kierunku kolejnego pasma górskiego z dziarskim "no dobra, trzeba stąd spier...lać" (co wywołuje śmiech jakiegoś zawodnika obok).
Góry Kaczawskie
Góry Kaczawskie są piękne - niewysokie, ale puste, z fajnymi, łatwymi szlakami i super panoramą. Kilometry mijają gładko, a ja ciągle czuję moc. Ihaa! Może to znów dzień konia - myślę sobie kłusując przez łąki w zachodzącym powoli słońcu. Rozmyślać mogę sporo, bo oto zaczęła się samotność długodystansowca. Wystartowało tylko 120 osób. Po pięknym zachodzie słońca na Górze Szybowcowej, kiedy nastaje zmrok i trzeba włączyć znów czołówkę, zostaję sama i zamieniam się w ultra-zwierzę.
Tak nazywam ten stan, który bardzo lubię. Gdy lecisz z kimś na zawodach, jest fajnie, bo można pogadać i szybciej mija czas. Ale w samotności i po ciemku wyostrzają się wszystkie zmysły, szczególnie w lesie. Zaczynam odbierać wszystko inaczej, pełniej. Jestem gościem lasu, ale też jego częścią. Jestem zwierzem i nadal biegnę.
Las, uliczki, miasteczka, drogi. Klimatyczny mostek przez Jezioro Modre. Już zaraz Goduszyn, w nogach 100 kilometrów. Nie wiem która jestem w klasyfikacji, ale spotykam na trasie Aśkę i Piotrka, którzy przyjechali specjalnie z Wrocławia, żeby pokibicować i wesprzeć, co jest absolutnie mega! Dzwonię też do Wojtka. Podobno jestem czwarta wśród kobiet. Trzecia poza zasięgiem. Mimo wszystko - fiu, fiu!
Góry Izerskie
Za Górzyńcem na 115-tym kilometrze łączę siły z grupką chłopaków. Doganiają mnie i razem zbliżamy się do jebutnego, długiego na 8 kilometrów podejścia na Wysoki Kamień. Opowiadają, jakie będzie straszne. Wrzucam na uszy słuchawki z muzyką, żeby zagłuszyć własne sapanie, przyjmuję cukier i kofeinę, jednym słowem zbroję się na ten hardcor. Nogi jednak mają już dość, orientacja też trochę siada. Nagle gdzieś w jagodach omijając błoto zaliczam upadek, po którym niezdarnie jak żuczek, gramolę się do góry. Dopiero czuję, jaka jestem zmęczona. Ale jakaś wewnętrzna siła dalej mnie napędza, więc znów biegnę. Bieg pomaga, bo jest już strasznie zimno, może kilka stopni powyżej zera, a ja w t-shircie i wiatrówce.
Kiedy dobiegamy do ostatniego punktu wkładam ciepłą bluzę i rękawiczki. Boli mnie prawa noga nad kostką. Generuję świński trucht. O tym jak bardzo wolny on jest, niech świadczy to, że ledwo dotrzymuję kroku jednemu z chłopaków - Adamowi, który jest na przedzie naszej grupki i .... idzie. Chyba nigdy nie widziałam nikogo, kto by tak szybko szedł na ultra. Pytam czy nie jest zawodowym nordic walkerem bo napiera naprawdę zdrowo, a za nim ja i jeszcze jeden chłopak podbiegujemy jak dzieci prowadzone do przedszkola przez spieszącego się do pracy tatusia.
Czarne niebo z milionami gwiazd tworzy dla nas bajeczny spektakl. Chciałoby się wyłączyć światełko i pogapić na konstelacje, ale trzeba jakoś dotrzeć do tej mety. Już wiem, że wyprzedzę założenia czasowe zrobienia tego w około 23 godziny. Owszem, teraz tempo mi spada, ale wcześniej wypracowałam niezły zapas. Do 100-ego kilometra dotarłam w 15 godzin z hakiem. Później w domu sprawdzam w wynikach, że na trasie przesunęłam się z 61. miejsca na 20-tym kilometrze na 25. miejsce w open na mecie.
Finisz
Organizatorzy nie ułatwiają końcówki prowadzącej do Szklarskiej. Ostatni zbieg to jakaś katastrofa - prowadzi po terenie ścinki/zrywki, czy co tam cholera wie. Grzęźniemy w kawałkach gałęzi, patyków, błocie, kałużach, do butów wlewa mi się lodowata woda. Tempo spada drastycznie.
A kiedy to zło się kończy, wpadamy na kolejny koszmarny odcinek czyli najeżony kamieniami zbieg do Wodospadu Kamieńczyk. Ała, skatowane stopy dostają jeszcze w kość na tej dziwnej drodze, o zagadkowej dla mnie genezie myśli z branży inżynierii lądowej. Kto wymyślił taki szlak?!
No ale dobra, jest wreszcie las, ziemna ścieżka, i chociaż dalej czuję ból nogi nad kostką przy każdym kroku w dół, jestem jak w foksterier w walce. Nie ustaję, rany będę lizać później. Z absolutną radością, coś tam wywrzaskując entuzjastycznie wpadam na metę Ultrakotliny po 22 godzinach i 33 minutach. Może i lepiej, że to nie Londyn tylko Szklarska Poręba.