Dzwonię z mety do męża.
E: No cześć, już jestem.
W: O, już? No i jak poszło?
E: Wygrałam! Byłam pierwszą kobietą!
W: Hahahahahahaha!
E: Ale ja naprawdę wygrałam.
W: No co Ty?!
Powiem szczerze, że ja też jeszcze w to nie wierzę. Muszę sobie spoglądać na moją klocko-statuetkę i dopiero wtedy dociera. Dociera, że pojechałam w Bieszczady (a właściwie Beskid) ot tak, żeby sobie drugi i ostatni raz w tym sezonie "liznąć gór" i wygrałam bieg. No i teraz przepadłam z kretesem, Ale pozwólcie, że napiszę jak to się stało.
Nas przewożą rano busami do Puław Górnych (po drodze mijamy zmęczonych już zawodników 70-tki). Krótka rozgrzewka, decyzja, że nie biorę czapki ani rękawiczek i równo o godz. 12, ruszamy na trasę, od razu lekko w górę. Jestem w środku stawki. Przede mną jakaś mocna dziewczyna, która biegnie nawet tam, gdzie ja podchodzę. Inne pewnie już poleciały daleko do przodu - myślę sobie. Zawsze są takie harpaganki. W końcu mijam ją i wpadam w las - dużo nas nie startuje w tym Łemko 29, więc tłoku na ścieżce nie ma.
Gdzie strumyk płynie z wolna
Na pełnej świeżości lecę sobie przez bukowy las, starając się omijać błoto i wodę na wszelkie sposoby. Przede mną pan w pomarańczowym, a kto za mną nie wiem - nie oglądam się. I nagle, na 6-tym chyba kilometrze słyszę oddech i hyc, mija mnie skacząca jak sarenka blondyna z plecaczkiem. Lecimy przez chwilę prawie obok siebie, więc pytam: ty na 29 czy 70? Sorry, I don't speak Polish. O, faktycznie, na numerze ma: Lindsey. So Lindsey, you 're going the 29 or 70? 29! Aha, czyli mam konkurencję :)
Od tej pory kontroluję nie tylko to, gdzie stawiam nogi, ale też pilnuję Lindsey. No więc uważaj Lindsey, I'm on your back. Do około 23-ego kilometra albo to ja siedzę jej na plecach, albo ona mi, a na jednym podejściu to nawet idziemy ramię w ramię - żadna nie ma siły, albo nie chce biec pod górę. Bardziej komfortowo czuję się goniąc niż uciekając, więc nawet w jednym miejscu ją puszczam i utrzymuję dystans 3-4 metry. Ciekawe, czy to mocna zawodniczka? Myślę sobie, że tak. Podobno Angole są nieźli w biegach nomen omen anglosaskich, a bieganie po błocie to pewnie dla niej nie pierwszyzna.
Trasa jest piękna i trudna. Moje zachwyty mieszają się z bluzgami. Raz wołam "ale pięknie", a za chwilę "o kurwa" ratując się jakimś cudem przed wywinięciem orła na mokrych liściach.
Na 14-tym kilometrze wita nas dodatkowa atrakcja w postaci wyślizganego, bardzo stromego zbiegu po totalnym błocie. Przydałoby się jabłuszko - rzuca jakiś chłopak. Faktycznie łatwiej by było zjechać na tyłku niż zbiegać. Tylko się nie wywal, tylko sie nie wywal. Uff, wypadamy wreszcie na trawiastą łąkę i tracąc czujność ....wywalam się. No dobra robię siad podparty. Ręce całe w błocie. Ale tu pięknie - po lewej góry w słońcu, po prawej góry w słońcu. Ale czad! - krzyczę. Zaraz jednak kolejny podbieg, a raczej podejście. Podejścia są mniej strome niż na Biegu Wierchami, ale to nie czyni tej trasy łatwiejszą. Gwiazdek w kategorii trudność dodaje jej wszechobecne błoto i właśnie profil czyli w górę, mocno w dół i znów mocno w górę. Czwórki dostają w dupę ostro. W Rytrze był jeden konkretny podbieg, a potem długi zbieg. Tutaj dowiaduję się właśnie, jak boli podbieganie po zbiegu. Na punkcie żywieniowym szkoda mi czasu na postój - piję 2 łyki coli, 2 łyki wody i już mnie nie ma. Kiszone ogórki, orzeszki i żelki zostawiam dla innych.
Gonna get you Lindsey!
Aaaa, bolą nogi, ale trzeba napierać. Jest cieplutko i cieszę się że założyłam tylko 2 cienkie warstwy i że zamiast plecaka mam pas biodrowy (notabene, genialnie się sprawdził). Nie mam też kijków, ale chyba by mi grzęzły co chwila w tym błocie i byłoby jeszcze gorzej.
Idę, biegnę, idę, biegnę. Wszyscy tak robią, tłumaczę sobie, że wszyscy jesteśmy zmęczeni, więc nie ma co wyrywać do przodu. Cała zabawa polega na tym, kto zostawi sobie więcej sił na końcówkę.
Kilometry mijają jak krew z nosa. Na 17-tym stwierdzam, że już jestem bardziej zmęczona niż po całym maratonie warszawskim i że to najcięższy bieg, w jakim startowałam. Koleżanka z Ju-Keja ciągle jakieś 5 metrów przede mną, ale jestem na jej "holu" i kombinuję, czy dam radę ją łyknąć. Koło 20-tego zapala mi się kontrolka z literką "E". W baku opary, więc sięgam po broń ostateczną czyli żel z kofeiną. Musi zadziałać - teraz albo nigdy!
Lindsey jeszcze majaczy z przodu, ale powoli znika mi niestety z zasięgu wzroku, a ja zmęczona godzę się z tym. Trudno, chu.. tam, niech mnie wyprzedzi, nie mam siły. Kiedy ten żel do cholery zadziała? I nagle dzieją się czary. Po jakichś 8-10 minutach w moje nogi wstępuje nowe życie, a ja przyspieszam, biegnę nawet na podbiegach, doganiam Lindsey i... mijam ją. Jeszcze Polska nie zginęła!
Ale oto przed nami syf syfów, apogeum błotnej zabawy na całej szerokości szlaku. Skaczę przez chaszcze obok ścieżki, wybieram wzrokiem twarde suche kępki, żeby postawić tam stopę. O! mamy i rozlewisko. Tego nie ma jak ominąć. Najpierw prawa, a potem lewa noga ląduje w błocie do pół łydki. Jakoś się z tego wygrzebuję, każda noga waży dodatkowe kilo, ale biegnę dalej. Teraz to już mi wszystko jedno, moje Cascadie biorą błoto całą burtą, a ja mam to gdzieś, staram się nie zwalniać. Lindsey zniknęła z tyłu, goni mnie tylko jakiś facet. Przepuszczam go, myśląc "Dajesz! Nie jesteś kobietą, więc wuala". Nawet mi to pasuje, bo mam kogo gonić i lepiej się biegnie.
Na 25-tym wolontariuszka przy trasie krzyczy do mnie "Brawo! jesteś pierwsza!" Oł maj gad, czyli jednak! No to trzeba spiąć poślady. Kilometry wloką się niemiłosiernie, mam dość, ale takich okazji się nie marnuje. Wreszcie wypadamy z lasu na asfalt. Miał być upragniony, a okazuje się koszmarem. Przede mną zalana słońcem, niekończąca się długa prosta pod lekką górkę. To już lepiej było w tym lesie. Sprawdzając tyły przechodzę do marszu, ale opierdalam sama siebie i po 30 sekundach wracam do biegu. Lecisz na pudło - ogarnij się kobieto, popraw makijaż i kieckę.
E: No cześć, już jestem.
W: O, już? No i jak poszło?
E: Wygrałam! Byłam pierwszą kobietą!
W: Hahahahahahaha!
E: Ale ja naprawdę wygrałam.
W: No co Ty?!
Powiem szczerze, że ja też jeszcze w to nie wierzę. Muszę sobie spoglądać na moją klocko-statuetkę i dopiero wtedy dociera. Dociera, że pojechałam w Bieszczady (a właściwie Beskid) ot tak, żeby sobie drugi i ostatni raz w tym sezonie "liznąć gór" i wygrałam bieg. No i teraz przepadłam z kretesem, Ale pozwólcie, że napiszę jak to się stało.
Oj, motałam się w tym roku z wyborem startów i nawet wyborem sportu - bieganie czy wspinanie? Asfalt czy góry? Wystartowałam w górach tylko raz - w Biegu Wierchami, ale chciałam więcej. Impreza Łemkowyna Ultra Trail oferująca 3 dystanse: 150 km, 70 km i 29 km to była ostatnia okazja, żeby odpocząć po maratonie i piękną jesienią znów sobie bryknąć po terenie "niepłaskim". Zapisałam się w ostatniej chwili.
***
Droga z Warszawy mija mi na pogawędce z nowopoznanymi towarzyszami podróży: Ewą, Grześkiem i Rafałem. Ja i koleżanka biegniemy na 29 km, a chłopaki 70. Jest ciepło i bardzo miło, za to na miejscu w Komańczy, ciemno, zimno, no Syberia normalnie. Z przerażeniem i podziwem myślę o tych, którzy za 2 godziny ruszają w noc na trasę liczącą 150 km. Ci z 70-tki, startujący o godz. 7 rano, też nie mają za super.Z Ewą pod Biurem Zawodów |
Nas przewożą rano busami do Puław Górnych (po drodze mijamy zmęczonych już zawodników 70-tki). Krótka rozgrzewka, decyzja, że nie biorę czapki ani rękawiczek i równo o godz. 12, ruszamy na trasę, od razu lekko w górę. Jestem w środku stawki. Przede mną jakaś mocna dziewczyna, która biegnie nawet tam, gdzie ja podchodzę. Inne pewnie już poleciały daleko do przodu - myślę sobie. Zawsze są takie harpaganki. W końcu mijam ją i wpadam w las - dużo nas nie startuje w tym Łemko 29, więc tłoku na ścieżce nie ma.
Gdzie strumyk płynie z wolna
Na pełnej świeżości lecę sobie przez bukowy las, starając się omijać błoto i wodę na wszelkie sposoby. Przede mną pan w pomarańczowym, a kto za mną nie wiem - nie oglądam się. I nagle, na 6-tym chyba kilometrze słyszę oddech i hyc, mija mnie skacząca jak sarenka blondyna z plecaczkiem. Lecimy przez chwilę prawie obok siebie, więc pytam: ty na 29 czy 70? Sorry, I don't speak Polish. O, faktycznie, na numerze ma: Lindsey. So Lindsey, you 're going the 29 or 70? 29! Aha, czyli mam konkurencję :)
Od tej pory kontroluję nie tylko to, gdzie stawiam nogi, ale też pilnuję Lindsey. No więc uważaj Lindsey, I'm on your back. Do około 23-ego kilometra albo to ja siedzę jej na plecach, albo ona mi, a na jednym podejściu to nawet idziemy ramię w ramię - żadna nie ma siły, albo nie chce biec pod górę. Bardziej komfortowo czuję się goniąc niż uciekając, więc nawet w jednym miejscu ją puszczam i utrzymuję dystans 3-4 metry. Ciekawe, czy to mocna zawodniczka? Myślę sobie, że tak. Podobno Angole są nieźli w biegach nomen omen anglosaskich, a bieganie po błocie to pewnie dla niej nie pierwszyzna.
Trasa jest piękna i trudna. Moje zachwyty mieszają się z bluzgami. Raz wołam "ale pięknie", a za chwilę "o kurwa" ratując się jakimś cudem przed wywinięciem orła na mokrych liściach.
Na 14-tym kilometrze wita nas dodatkowa atrakcja w postaci wyślizganego, bardzo stromego zbiegu po totalnym błocie. Przydałoby się jabłuszko - rzuca jakiś chłopak. Faktycznie łatwiej by było zjechać na tyłku niż zbiegać. Tylko się nie wywal, tylko sie nie wywal. Uff, wypadamy wreszcie na trawiastą łąkę i tracąc czujność ....wywalam się. No dobra robię siad podparty. Ręce całe w błocie. Ale tu pięknie - po lewej góry w słońcu, po prawej góry w słońcu. Ale czad! - krzyczę. Zaraz jednak kolejny podbieg, a raczej podejście. Podejścia są mniej strome niż na Biegu Wierchami, ale to nie czyni tej trasy łatwiejszą. Gwiazdek w kategorii trudność dodaje jej wszechobecne błoto i właśnie profil czyli w górę, mocno w dół i znów mocno w górę. Czwórki dostają w dupę ostro. W Rytrze był jeden konkretny podbieg, a potem długi zbieg. Tutaj dowiaduję się właśnie, jak boli podbieganie po zbiegu. Na punkcie żywieniowym szkoda mi czasu na postój - piję 2 łyki coli, 2 łyki wody i już mnie nie ma. Kiszone ogórki, orzeszki i żelki zostawiam dla innych.
Gonna get you Lindsey!
Aaaa, bolą nogi, ale trzeba napierać. Jest cieplutko i cieszę się że założyłam tylko 2 cienkie warstwy i że zamiast plecaka mam pas biodrowy (notabene, genialnie się sprawdził). Nie mam też kijków, ale chyba by mi grzęzły co chwila w tym błocie i byłoby jeszcze gorzej.
Idę, biegnę, idę, biegnę. Wszyscy tak robią, tłumaczę sobie, że wszyscy jesteśmy zmęczeni, więc nie ma co wyrywać do przodu. Cała zabawa polega na tym, kto zostawi sobie więcej sił na końcówkę.
Kilometry mijają jak krew z nosa. Na 17-tym stwierdzam, że już jestem bardziej zmęczona niż po całym maratonie warszawskim i że to najcięższy bieg, w jakim startowałam. Koleżanka z Ju-Keja ciągle jakieś 5 metrów przede mną, ale jestem na jej "holu" i kombinuję, czy dam radę ją łyknąć. Koło 20-tego zapala mi się kontrolka z literką "E". W baku opary, więc sięgam po broń ostateczną czyli żel z kofeiną. Musi zadziałać - teraz albo nigdy!
Lindsey jeszcze majaczy z przodu, ale powoli znika mi niestety z zasięgu wzroku, a ja zmęczona godzę się z tym. Trudno, chu.. tam, niech mnie wyprzedzi, nie mam siły. Kiedy ten żel do cholery zadziała? I nagle dzieją się czary. Po jakichś 8-10 minutach w moje nogi wstępuje nowe życie, a ja przyspieszam, biegnę nawet na podbiegach, doganiam Lindsey i... mijam ją. Jeszcze Polska nie zginęła!
Ale oto przed nami syf syfów, apogeum błotnej zabawy na całej szerokości szlaku. Skaczę przez chaszcze obok ścieżki, wybieram wzrokiem twarde suche kępki, żeby postawić tam stopę. O! mamy i rozlewisko. Tego nie ma jak ominąć. Najpierw prawa, a potem lewa noga ląduje w błocie do pół łydki. Jakoś się z tego wygrzebuję, każda noga waży dodatkowe kilo, ale biegnę dalej. Teraz to już mi wszystko jedno, moje Cascadie biorą błoto całą burtą, a ja mam to gdzieś, staram się nie zwalniać. Lindsey zniknęła z tyłu, goni mnie tylko jakiś facet. Przepuszczam go, myśląc "Dajesz! Nie jesteś kobietą, więc wuala". Nawet mi to pasuje, bo mam kogo gonić i lepiej się biegnie.
Nasze buty, Ewy nogi - dziewczynki pobiegały po lesie :) |
Widzę już płachtę ze strzałką w bok i najpiękniejszym napisem META. Jeszcze 150 metrów, jeszcze 50. Jest! Wpadam przez dmuchaną bramę tak szczęśliwa jak tylko można być szczęśliwym. Endorfiny uwalniają resztki rezerw i odliczając na głos robię na trawie 10 pĄpek. Taka tradycja. Smashing Pąpkins - sie wie :)
Potem piję jak smok, jem kilka pierogów, gadam z ludźmi, ale w głowie już mi kiełkuje plan na nowy sezon. I nie jest to plan asfaltowy :)
Ta na najwyższym pniaczku to ja :) |
***
A na koniec będzie wierszyk, który napisałam kiedyś na konkurs na blogu Krasusa. To było po jego epickim wyczynie w Karkonoszmanie, który mnie tak wzruszył, że popłakałam się czytając relację i zamiast walnąć jakiś wesoły czterowiersz pojechałam sentymentalnie. Krasusowi się wtedy spodobał. Dziś trafia idealnie też do mnie:
Karko, Tatry, Gorce, Beskid
to na mapie tylko kreski,
poziomice i numerki,
nie oddają jaki wielki
świat emocji cię ogarnie
kiedy na ich szlaki wpadniesz.
Karko, Beskid, Gorce, Tatry
myślisz - niech nadejdą wiatry
i wywieją myśli z głowy
bo ty w góry rwać gotowy,
lecz przez tyrkę, projekt, brief
asfalt przyjdzie klepać ci.
Beskid, Tatry, Gorce, Karko
paść i wstać sto razy warto.
Rzęzić, zakląć na przełęczy,
na kolana upaść, jęczeć,
wchłonąć góry całym sobą,
gdy otworzą się przed tobą.
Biegnij cicho, stań na szczycie, czujesz jak ci rosną skrzydła?
Karko, Beskid, Tatry, Gorce już cię mają w swoich sidłach.
/ Ava
No to mają mnie w swoich sidłach :)
Było nie pisać o tym płaczu pod koniec, bo się rozkleiłam jak... baba! Oczy szliste, po policzkach spływają łzy, ale cieszę się z Tobą :)
OdpowiedzUsuńGratuluję raz jeszcze i ściskam!
Która była Ju-Keja?
Jeju Ren, dziękuję! Bardzo dziękuję :) A Lindsey Arrick from UK była druga ze stratą 4 minut. Ale nie przyszła na dekorację :/
UsuńJeszcze raz gratuluję!
OdpowiedzUsuńDziękuję Haniu! :)
UsuńBrawo Ewa. Gratulacje. Wracać z zawodów ze złotem i torbą nagród - to jest to !
OdpowiedzUsuńDzięki! A co do nagród, to wygrałam bardzo fajną czołówkę, którą zresztą niedawno chciałam sobie kupić więc się super złożyło :)
UsuńJa pierdziu! Pamiętam jak mi pisałaś, że się lekko cykasz przed biegiem, a tu bęc! Zgłaszam się na korki z biegania po górach :)
OdpowiedzUsuńBo naprawdę się zaczęłam bać :) Ale taka spinka często daje pozytywnego kopa , no i tym razem dała. A naprawdę to zacznę się bać w nowym sezonie, bo plany mam że hoho :)
UsuńSuper - i bieg, i miejsce, i relacja :)
OdpowiedzUsuńCieszę się że się podobało. Pisane na gorąco :)
UsuńSuper sprawa. Nic tak nie cieszy jak nieoczekiwane zwycięstwo, wiem coś o tym. :)
OdpowiedzUsuńŚwietna relacja i ten wiersz na koniec, pasuje idealnie. Gratuluję z całego serca, biegu i pudła!
OdpowiedzUsuńPoczątek biegania po górach odkładałam na 2016, ale teraz to już sama nie wiem :)
Dzięki!!! Mari, nie odkładaj :) To jest takie fajne :) Zacznij od krótszych tak jak ja a zobaczysz że Ci się spodoba. Ja już nie mogę się doczekać sezonu 2015 :)
UsuńCześć Gratulacje!!! zostajesz nominowana do zabawy w odpowiedzi na biegowe pytania:)Szczegóły tutaj:http://tete-bieganiemojapasja.blogspot.com/2014/11/zabawa-liebster-award-czyli-pytania-i.html
OdpowiedzUsuńlecz przez tyrkę, projekt, znój
OdpowiedzUsuńna asfalcie tkwisz jak...
muł :)