Plan zrealizowany - jestem "góralką" beskidzką, łoj dana dana! W sobotę ukończyłam bieg, z taką ilością kilometrów pod górkę, jakich nie miałam wcześniej w żadnym z moich startów. I jak się domyślałam wcześniej, to nie maraton uliczny dał mi najbardziej w kość, ale właśnie te 28,5 km.
We wstępnym założeniu, jako debiutantka miałam podejść do biegu bez napinki - na szczycie zrobić fotkę, przed zbiegiem schować kijki do plecaka, żeby było wygodniej, zadzwonić do Wojtka na parę km przed metą, itp., itd.. W praktyce wyłączyłam na 3 godziny z hakiem wszystkie poboczne potrzeby i nastawiłam autofokus na dotarcie jak najszybciej do mety. Jedzenie w plecaku pozostało nietknięte, wodę piłam, ale mało i w biegu, na 2 punktach żywieniowych spędziłam po 10 sek. jedząc z rozsądku - raz ćwierć banana, raz kostkę gorzkiej czekolady i pół kubka izotonika.
We wstępnym założeniu, jako debiutantka miałam podejść do biegu bez napinki - na szczycie zrobić fotkę, przed zbiegiem schować kijki do plecaka, żeby było wygodniej, zadzwonić do Wojtka na parę km przed metą, itp., itd.. W praktyce wyłączyłam na 3 godziny z hakiem wszystkie poboczne potrzeby i nastawiłam autofokus na dotarcie jak najszybciej do mety. Jedzenie w plecaku pozostało nietknięte, wodę piłam, ale mało i w biegu, na 2 punktach żywieniowych spędziłam po 10 sek. jedząc z rozsądku - raz ćwierć banana, raz kostkę gorzkiej czekolady i pół kubka izotonika.
Leciałam (lub szłam ;-D) jak nakręcona, łapiąc tylko ulotne obrazki z panoramą pasm górskich i mamrotałam coś tam do siebie, żeby się nie poddawać. No ale więcej o biegu za chwilę - najpierw ciut otoczki.
Okolica
Przypadkiem zamieszkaliśmy we wsi Łomnica Zdrój w agroturystyce Cisówka. Ludzie, jakie tam było wszystko eko i agro. Na śniadanie wsuwaliśmy jajecznicę z jajek wyciągniętych spod tyłka kurom, co latały (bezgranicznie szczęśliwe) po całym ogrodzie. Do tego był ser kozi z mleka równie szczęśliwych kóz, które nam beczały pod balkonem (moje dzieciaki asystowały po raz pierwszy przy ich dojeniu). Prawie wszystkie frykasy pochodziły z ogródka gospodarzy. Pierwsze 2 dni spędziłam więc beztrosko, a to na basenie, a to na spacerze, a to przy kozie, starając się nie myśleć za bardzo, że niebawem czeka mnie trudny bieg, i że nie wiem zupełnie, jak dam sobie radę. Ogólnie okolice Rytra Piwnicznej i Wierchomli są przesuperowe - na bank tam wrócę.
Bieg
W sobotę o godz. 11 pogoda była idealna (17st.), chmurki, a po porannym deszczu nie zostało ani śladu. 100-osobową grupą ruszyliśmy spod Hotelu Perła Południa w Rytrze pod górę - najpierw łagodnie, by potem przejść do stromych podejść. Trenując w Warszawie i Górach Swiętokrzyskich nigdy nie zrobiłam podbiegu dłuższego niż 1 km - tu przeszłam do marszu dopiero na 6-tym. Wyjęłam wtedy kije - bardzo pomagały na stromiznie, chociaż dziś płacę za to nie tylko bólem nóg, ale przede wszystkim szyi i ramion. Pierwsze 18 km to był bieg można powiedzieć alpejski - czyli bieg i marsz pod górę i trochę po płaskim i to tam skumulowało się te 1200 czy ileś tam metrów przewyższenia.
Przypadkiem zamieszkaliśmy we wsi Łomnica Zdrój w agroturystyce Cisówka. Ludzie, jakie tam było wszystko eko i agro. Na śniadanie wsuwaliśmy jajecznicę z jajek wyciągniętych spod tyłka kurom, co latały (bezgranicznie szczęśliwe) po całym ogrodzie. Do tego był ser kozi z mleka równie szczęśliwych kóz, które nam beczały pod balkonem (moje dzieciaki asystowały po raz pierwszy przy ich dojeniu). Prawie wszystkie frykasy pochodziły z ogródka gospodarzy. Pierwsze 2 dni spędziłam więc beztrosko, a to na basenie, a to na spacerze, a to przy kozie, starając się nie myśleć za bardzo, że niebawem czeka mnie trudny bieg, i że nie wiem zupełnie, jak dam sobie radę. Ogólnie okolice Rytra Piwnicznej i Wierchomli są przesuperowe - na bank tam wrócę.
Bieg
W sobotę o godz. 11 pogoda była idealna (17st.), chmurki, a po porannym deszczu nie zostało ani śladu. 100-osobową grupą ruszyliśmy spod Hotelu Perła Południa w Rytrze pod górę - najpierw łagodnie, by potem przejść do stromych podejść. Trenując w Warszawie i Górach Swiętokrzyskich nigdy nie zrobiłam podbiegu dłuższego niż 1 km - tu przeszłam do marszu dopiero na 6-tym. Wyjęłam wtedy kije - bardzo pomagały na stromiznie, chociaż dziś płacę za to nie tylko bólem nóg, ale przede wszystkim szyi i ramion. Pierwsze 18 km to był bieg można powiedzieć alpejski - czyli bieg i marsz pod górę i trochę po płaskim i to tam skumulowało się te 1200 czy ileś tam metrów przewyższenia.
Na jednym z zakrętów usłyszałam od obsługi, że jestem czwarta, ale do trzeciej mam 7 minut więc pozamiatane. No nic, utrzymać czwarte miejsce, też będzie rewelacją. Skupiłam się na napieraniu, choć kiedy już wdrapaliśmy się na jakieś 1100 m npm, po prawej można było napawać się widokiem polskich gór. Mój mózg miał jednak inny priorytet. Zerkając tylko czasem na bok leciałam na Przehybę do punktu żywieniowego patrząc jak szybsi już stamtąd zbiegają po agrafce.
Przy stoliku znów usłyszałam, że jestem czwarta, ale.... piąta już nadbiega. Wiedziałam, że szanse na utrzymanie pozycji spadły prawie do zera, bo zobaczyłam, kto mnie dogonił. To była Jola. Nogi ze stali, zaprawiona w bojach biegaczka szybkościowa i górska. Rotterdam pobiegła 10 minut szybciej niż ja. Przez jakiś czas leciałyśmy obok siebie, ale w końcu mogłam już tylko oglądać jej plecy - na zbiegu była zdecydowanie lepsza, a ja byłam już piąta. Z tego odcinka pamiętam tylko stawianie stóp tak, żeby się nie wypierniczyć między kamieniami i korzeniami.
Na ok. 19 km zaczął się nieustający zbieg - kiepsko mi się biegło z kijkami, które co prawda złożyłam, ale i tak obciążały mi ręce. Szkoda było mi jednak czasu na odpinanie plecaka. Może to był błąd i gdybym je schowała, biegłoby się lepiej. Biegłam trochę wśród facetów, a trochę też samotnie - na garminie tempo wahało się 4:40-4:50 choć po nabraniu tempa i odwagi, był i kilometr poniżej 4:00. Pierwsze pięć w dół było super i pomyślałam że eee, co to za bieg górski - coś tam się wdrapaliśmy na szczyty, a teraz to już luzik i cały czas z grawitacją do mety. Jakże się myliłam - na 7-mym kilometrze zbiegu stanęłam na chwilę czując kolkę i w tym momencie usłyszałam damski głos: "Nie poddawaj się, jesteś piąta". O kur..a - na plecach miałam następną zawodniczkę - i też wiedziałam, kto to. To była Iza Moskal, doświadczona biegaczka i zdobywczyni III miejsca w biegu na szczyt Rondo. Znów nastąpił kawałek wspólnego biegu, potem ja z przodu, potem ona z przodu i niestety tak już zostało. Miałam dość - bolało mnie wszystko od tego pędu w dół - nogi, plecy, szyja i ręce. I za cholerę nie miałam siły przyspieszyć, żeby ją dogonić. Chciałam, naprawdę chciałam, ale całe ciało odmawiało posłuszeństwa. Wyszły moje totalne braki w zbieganiu wytrzymałościowym, chociaż teren zbiegu tu już był łatwy.
Po ostatnim - zupełnie niepotrzebnym moim zdaniem ;-) podbiegu, wpadłam na metę 30 sekund po Izie jako szósta (bardzo szczęśliwa) zawodniczka. W sumie to podczas drogi patrzyłam bardziej na tempo, więc bardzo się ucieszyłam z czasu, w jakim to zrobiłam. Przed startem był apetyt na coś pomiędzy 3,5 a 4 godziny, tymczasem skończyłam bieg po 3 godz i 7 minutach. Obyło się bez wiwatów ze strony rodziny, bo żeby zabić czas, chłopcy udali się do parku linowego i kiedy zadzwoniłam do Wojtka sapiąc, że już jestem na mecie, okazało się, że sorry, ale właśnie znajdują się w koronach drzew poprzypinani do konstrukcji parku linowego, więc jeszcze trochę im się zejdzie, zanim do mnie dotrą. Spoko. Leżałam sobie na trawce odzyskując siły i wlewając w siebie Piwniczankę.
Niestety nie mogę pochwalić się medalem, bo ponoć medale utknęły w produkcji na Ukrainie. Mają wysłać każdemu pocztą :)
Wnioski:
1. Przygotowałam się do startu chyba nieźle. Podbiegi na Agrykoli, Oboźnej i innych ulicach Warszawy, treningi na schodach, przysiady, wycieczki w Swiętokrzyskim - to wszystko zaprocentowało. Nogi nie zawiodły, płuca też. Raczej technika zbiegu i obycie w górach.
2. Kije bardzo pomagają - były 2 strome i długie podejścia, na których ostro nimi pracowałam.
3. Mam jakieś takie poczucie niedosytu, że to nie był taki prawdziwy morderczy bieg górski - szczególnie jak poczytałam ostatnio o Karkonoszmanie, Rzeźniku, relacje z Marduły i różne takie. Ale... pierwsze koty za płoty :) Na pewno będę chciała spróbować czegoś bardziej "sytego" jeśli chodzi o biegi górskie (ależ ten człowiek nienasycony ;-)
4. W sobotę wieczorkiem opijaliśmy z gospodarzem mój sukces, ale były dwa momenty kiedy zrobiłam się o taka malutka... Raz, jak gospodarz opowiedział o sąsiadce w jego wieku, która mieszka na szczycie góry i codziennie schodzi rano 1,5 km do pracy w miasteczku, a wieczorem z siatami codziennie tamtędy wraca. Drogę widziałam - myślę że pani mogłaby zająć miejsce na pudle w niejednym biegu - szczególnie w konkurencji z siatami. Drugi zaś raz był, jak zobaczyłam w niedzielę na drodze z Piwnicznej do Rytra przed wielgaśnym podbiegiem maratończyków mijających 34-ty kilometr Maratonu Visegrad. A wśród nich jedną z kobiet, która startowała ze mną dzień wcześniej w biegu na 28,5 km.
foto: W. Siwoń, T. Zaremba, organizatorzy biegu
Wnioski:
1. Przygotowałam się do startu chyba nieźle. Podbiegi na Agrykoli, Oboźnej i innych ulicach Warszawy, treningi na schodach, przysiady, wycieczki w Swiętokrzyskim - to wszystko zaprocentowało. Nogi nie zawiodły, płuca też. Raczej technika zbiegu i obycie w górach.
2. Kije bardzo pomagają - były 2 strome i długie podejścia, na których ostro nimi pracowałam.
3. Mam jakieś takie poczucie niedosytu, że to nie był taki prawdziwy morderczy bieg górski - szczególnie jak poczytałam ostatnio o Karkonoszmanie, Rzeźniku, relacje z Marduły i różne takie. Ale... pierwsze koty za płoty :) Na pewno będę chciała spróbować czegoś bardziej "sytego" jeśli chodzi o biegi górskie (ależ ten człowiek nienasycony ;-)
4. W sobotę wieczorkiem opijaliśmy z gospodarzem mój sukces, ale były dwa momenty kiedy zrobiłam się o taka malutka... Raz, jak gospodarz opowiedział o sąsiadce w jego wieku, która mieszka na szczycie góry i codziennie schodzi rano 1,5 km do pracy w miasteczku, a wieczorem z siatami codziennie tamtędy wraca. Drogę widziałam - myślę że pani mogłaby zająć miejsce na pudle w niejednym biegu - szczególnie w konkurencji z siatami. Drugi zaś raz był, jak zobaczyłam w niedzielę na drodze z Piwnicznej do Rytra przed wielgaśnym podbiegiem maratończyków mijających 34-ty kilometr Maratonu Visegrad. A wśród nich jedną z kobiet, która startowała ze mną dzień wcześniej w biegu na 28,5 km.
foto: W. Siwoń, T. Zaremba, organizatorzy biegu
Czas po Rotterdamie przepracowałaś, jak widać, na piątkę z plusem. Miałam nawet ambicję i ochotę dołączyć do Ciebie na warszawskie wyprawy po schodach i podbiegach, a tu już po zawodach :)
OdpowiedzUsuńGratuluję Góralko!
To gdzie teraz Cię poniesie?
No właśnie sama nie wiem :) za dużo by się chciało na raz. Najbliższy start to Nieporęt, ale tam góry się jeszcze nie wypiętrzyły :)
UsuńTa kobieta co to biegła z Wami a potem jeszcze Vysehrad to pewnie była Baśka Mel-ody Muzyka, baaaardzo doświadczona ultraska z Kabat, wiec nie w kij dmuchał...Ona biega 5, 10, 42 i 100km czy 12/24-godzinne w tym samym tempie...dla nas to na razie niewyobrażalne...Suwi
OdpowiedzUsuńBingo - to była ona :) Poznałam ją na Kabatach, jak organizowała noworoczny Guzik z Pętelką.
UsuńSądząc po minie na zdjęciach, zabawa musiała być przednia. Gratulacje!
OdpowiedzUsuńDzięki :) W sumie była - chociaż na zbiegu już się chyba tak nie uśmiechałam
UsuńDłuuuugo ta relacja czekała na przeczytanie, bo nie chciałem tego robić "w biegu". No i się doczekałem, no i się nie zawiodłem. Brawo, brawo! Kapelusze z głów! Nie umniejszaj tlyko proszę wagi swojego wyniku i biegu, w którym brałaś udział. Grubo ponad 1000 mw górę to nie są przelewki, to jest prawdziwy konkret! No i zdecydowanie lepiej zacząć spokojniej i potem coraz trudniejsze. Nie jestem fanem stosowanych przez niektórych rozwiązań: debiut górski na Rzeźniku albo Siedmiu Dolinach...
OdpowiedzUsuń"W praktyce wyłączyłam na 3 godziny z hakiem wszystkie poboczne potrzeby i nastawiłam autofokus na dotarcie jak najszybciej do mety. Jedzenie w plecaku pozostało nietknięte, wodę piłam, ale mało i w biegu, na 2 punktach żywieniowych spędziłam po 10 sek. jedząc z rozsądku - raz ćwierć banana, raz kostkę gorzkiej czekolady i pół kubka izotonika." - jezusicku, nie za mało?! Ja bym chyba wszystkie niedźwiedzie w lesie burczeniem w brzuchu obudził..;) Co by się nie działo, to co 45-50 min muszę coś wciągnąć;)
No wiem, wiem, ale jak tak czytam o tych hardcorowych imprezach to siłą rzeczy porównuję swoją i wypada to blado :) A co do żarcia, to kto wie, może zmieniony metabolizm i przestawienie na spalanie tłuszczów zadziałało - podczas biegu w ogóle nie byłam głodna - jadłam z rozsądku.
UsuńBrawo! Świetnie się przygotowałaś i są efekty :)
OdpowiedzUsuńDałaś czadu, koleżanko :)
OdpowiedzUsuńAva, jakie wypadasz blado? Ja nie mam za sobą żadnego biegu górskiego i nie zamierzam się z tego powodu czuć gorsza od innych. Zgadzam się zupełnie z tym, co napisał Krasus. Tez jestem zwolenniczka małych kroków. Dziś 28,5 km i obycie w terenie, a potem... przyjdzie i czas na Rzeźnika. Gratulacje :)
OdpowiedzUsuńGdzie ja byłam, że Ci jeszcze nie gratulowałam? Dałaś czadu i tyle!
OdpowiedzUsuńPodziwiam takie dziewczyny, jak ty :). Biegasz, wspinasz się (btw - dawno nie pisałaś nic o wspinaniu...), masz siłę i pozytywnego powera :). Ja dopiero zaczynam przygodę z bieganiem, ale o biegach górskich nawet nie śmiem marzyć.. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńHa, o wspinaniu nie pisałam bo przeceiż nie będę opowiadać o ściance. Niestety ostatnio nie mam możliwości żeby jeżdzić w skały za często, ale trenuję 2x w tyg. - mam nadzieję że jeszcze uda się w tym sezonie wyskoczyć. Trzeba jednak przyznać że ciągłe szykowanie się do jakiegoś biegu nie ułatwia wypadów wspinaczkowych :)
UsuńA co do Ciebie, to spokojnie, zaczynasz biegać ale myślę że jeśli Ci się to spodoba, to nic nie stoi na przeszkodzie, żeby w przyszłym sezonie pobiec w górach. Jest taki wybór imprez że dla każdego coś sie dobierze :)
Pozdrówka!