Po pierwsze - o co chodzi z tym Stampede? Nazwa pochodzi od dawnego zajęcia kowbojów polegającego na pędzeniu bydła przez prerie. Tak się złożyło, że przybyliśmy do Calgary akurat w porze dorocznego święta zwanego Stampede. Teraz mało kto pędzi tu bydło, ale za to 3/4 miasta chodzi przez tydzień w kowbojkach, wywiniętych kapeluszach i panują klimaty kowbojsko-indiańskie.
|
Wódz plemienia Stoney Nakoda w tradycyjnym stroju ;-) |
A topową atrakcją jest rodeo, na które zjeżdzają się najwięksi chojracy by walczyć, kto dłużej wytrzyma na wsciekłym ogierze oraz jarmark z lokalnymi przysmakami ;-)
|
Wszystko bardzo duże :) |
|
Smażone ciasteczka Oreo? Nie skusiłam się :) |
Stampede Road Race to bieg towarzyszący co roku temu świętu i w sumie nazwa trafna, bo jak inaczej nazwać przepędzenie stada ludzi wokół jeziora na dystansie 21,1 km :) Organizatorzy nie zawiedli z pakietami startowymi - zgarnełam sliczną koszulkę Pumy. Oprócz tego 2 saszetki izotoniku, wafel, torebkę fajnego musli i żelki energetyczne. Na szczęscie rozpoczęcie półmaratonu było o 7:30 rano. Co prawda trzeba było wstać o 5:20, żeby zjesc i dojechać na czas, ale przynajmniej nie było upału. Tradycyjnie Garmina wziął Wojtek, a ja zadowoliłam się zegarkiem i wykreowaną na
marathonguide.com opaską na rękę z międzyczasami.
Celowałam łagodnie czyli w 1:46 zgodnie z założeniem, że o mocny wynik powalczę jesienią w Tarczynie. Co prawda Wojtek już parę dni przed biegiem miał spuchniętego i bolącego achillesa, ale nie zamierzał tanio oddać skóry, a ja stwierdziłam, że na półczuja biega mi się całkiem nieźle.
Ludzi było kilkaset a zatem dość kameralnie, ale byli nawet pacemakerzy. Pierwszy kilometr pokonałam w 4:27 (ups!) - było jasne, że koniecznie muszę zwolnić bo wysiądę w połowie. Jednak jakoś tak fajnie szło - przede mną biegł pacemaker na 1:40 (spoko, po pierwszych podbiegach znikł mi z oczu), a potem obok pojawił się zając na 1:45. W sumie przez pierwsze 4 kilometry biegłam obok niego i pomysł wykręcenia 1:45 całkiem mi się spodobał. Wypracowałam sobie
przewagę około 2 minut do mojej opaski z międzyczasami i biegłam dość równo (straciłam dopiero 30 sek. na podbiegu na 19-tym kilometrze).
Około 10-tego niestety dogoniłam Wojtka - od razu wiedziałam ze musi być kicha z achillesem, bo to się u nas nie zdarza. Odmówił biegu razem, kazał mi lecieć do przodu, więc naprawdę musiało go boleć. Tu zaczęły się cięższe momenty - pacer na 1:45 oddalił się trochę - chociaż go ciągle widziałam, ale były odcinki, gdy biegłam po prostu sama i za bardzo to nie pomagało. Góra, dół, góra, dół - scieżka wokół jeziora i wzdłuż rzeki nie miała zbyt wielu płaskich prostych, ale apogeum nastąpiło na 14-tym, gdzie musieliśmy pokonać najpierw chodnik zawalony błotem, które zostało po niedawnej powodzi (tu leciało się po prostu gęsiego, bo w miarę czysty był pasek około 50 cm), a potem podbieg-killer.
Jakoś udało mi się nie przejść do marszu, bo już tam obok mnie biegli inni, co nieźle mobilizowało.
Popełniłam w sumie tylko
dwa błędy podczas biegu - najpierw postanowiłam przekręcić na ręku opaskę z międzyczasami - niestety papierek nasiąkł od potu i trach... po próbie pociągnięcia połowa została mi w ręku i tak to zostałam bez międzyczasow na 15-19 kilometr. Kolejnym zonkiem było zaklajstrowanie się żelem GU. Niestety nie wpadłam na pomysł, że może być gęsty i tak oto na 13-tym kilometrze wypełniłam otwór gębowy bananowo-truskawkowym klejem, a punkt z wodą pojawił się dopiero po 2 kilometrach.
Ogólnie szło nieźle, ale organizatorzy zafundowali jeszcze podbieg właśnie na 19-tym i potem miałam już naprawdę dość. Srednie tempo 4:56 to chyba granica moich obecnych możliwości na półmaraton. Ku swej radości na 20-tym zobaczyłam znów zbliżające się plecy pacemakera na 1:45. Myk i teraz on widział moje plecy.
Dajesz, dajesz, już nie możesz tego wyniku wypuścić - tak sobie tłumaczyłam wypatrując stadionu gdzie miał być finisz. No i wreszcie tartan - zrobilismy po nim prawie całą pętlę, a ja dostałam takiego speeda widząc że mija mnie jakaś pani z na oko mojej kategorii wiekowej, że wyprzedziłam ją jak struś pędziwiatr.
Efekt końcowy: 1:44:41 netto. Aż się boję teraz, o jaki wynik mam walczyć w Tarczynie, skoro sama sobie
tak podkręciłam śrubkę na biegu, co to miał być rekreacyjny :)
Pacemaker dobiegł w 1:45 (brawo! to pierwszy taki przypadek w historii mojej wspólpracy z zającami). Za metą padłam na trawę ale na krótko, bo trza było iść po medal
a potem przygotować synka do biegu na 800 m.
|
Tomek na mecie 800 m |