poniedziałek, 22 kwietnia 2013

Mój debiut - Orlen Marathon 2013

Jeszcze parę dni temu myślałam - ale niefajnie byłoby pisać posta pod tytułem np. "Orlen Marathon - analiza porażki" albo "Orlen - widziałam orła cień". I na szczęście nie muszę - bo udało się! Przebiegłam swój pierwszy maraton i dotarłam na metę zgodnie z planem. Hurrraaa!!!!

My precious ;-)

Tytułem wstępu - kartka z kalendarza:

- listopad 2012 - stwierdziłam, że czas na pierwszy maraton, że jestem już na to gotowa. Przede wszystkim mentalnie i w jakimś tam stopniu biegowo.

- styczeń 2013 - kontakt z Jakubem Czają. W sumie bardziej pod kątem dietetycznym, ale przy okazji powiedziałam mu, że chciałabym przebiec maraton i jesli to możliwe, złamać w nim 4 godziny. Obejrzał moją karteczkę z planem FIRST, sprawdził wyniki z biegów i stwierdził, że jest to możliwe, ale na pewno nie z planem FIRST i że czeka mnie dużo pracy. Zgodziłam się, dostałam od niego "Przeplan" (czyli 40 stron rozpiski treningowej), dietę pod treningi i pod opieką Kuby rozpoczęłam przygotowania.

- marzec 2013, po półmaratonie - zdaniem Kuby jestem nie tylko gotowa na złamanie 4 h, ale nawet mam biec na 3:50! Wyznaczył mi tempo maratońskie 5:27, a potem nawet 5:25 z ewentualnym przyspieszeniem do 5:20.  Szok -  tempo z połówki w Tarczynie w 2012 miało stać się moim tempem maratońskim??? Nie dowierzałam. Tym bardziej, że nie miałam w swoim planie żadnego długiego wybiegania w tempie maratońskim - robiłam krótsze tempówki w szybszym tempie i długie biegi w tempie TM + około 20 sek.  Kilometraż tygodniowy - 50-60 km.   

- połowa kwietnia -  dół - zmęczenie treningami, potem przeziębienie, kaszel, katar. Czy plan legnie w gruzach?

Tadaam...
Świeżość o poranku :)
 
21 kwietnia 2013 ruszam na trasę, a ze mną Wojtek, mój mąż. Mamy to przeżyć razem
Ja mam rozpiskę z czasami kilometrów i pożyczonego Garmina 210. Wojtek Garmina z tempem chwilowym i średnim. Chcieliśmy biec za zającem, ale coś go nie widać na linii startu. Pojawia się w ostatniej chwili i staje za nami (o zającu jeszcze będzie na końcu).  Aha, spotykam przed startem Tete :), który jak zwykle cały uśmiechnięty przybija nam pionę i życzy powodzenia w debiucie. Zapada na minutę cisza dla uczczenia wydarzeń z Bostonu.

Pierwsza dycha mija błyskawicznie i zgodnie z planem. Pogoda rewelacyjna, a może nawet ciut za ciepło, ale jestem lekko ubrana - t-shirt, szorty i podkolanówki kompresyjne. Nie rozumiem ludzi wokół okutanych w bluzy albo długie leginsy i do tego szorty. Przecież się zagotują. Piję ciut na każdym punkcie, leję wodę na kark i głowę. Mam 4 żele, na koszulce rozpiska, gdzie mam je zjadać, a gdzie pić izo. Biegnie się świetnie. Spotykamy koleżankę z biwaku biegowego Martę i lecimy razem. Spotykam też Mausera, który ma w planie konkretny negative split ;-)



18-20 kilometr mamy tempo poniżej 5:20. Na 20-tym kilometrze, na scieżce do Wilanowa dochodzi nas tupot nóg z tyłu - to dogania nas grupa pościgowa czyli zając, a raczej bardzo atrakcyjna "Bunny Girl" i jej grono adoratorów ;-) Lecimy w tłumie razem, może dzięki temu ta cholerna długa prosta mija mi szybciej niż na treningach. Bunny Girl podkręca tempo, chyba robi zapas pod podbieg na Pogrzybkach. Puszczamy ją przodem i zostajemy przy swoim. Na Podgrzybkach jestem w takim szoku widząc świeży asfalt i brak dziur, że nawet nie zauważam podbiegu ;-)  Na 25-tym km zaczyna mnie lekko ćmić prawy achilles, z każdą minutą coraz bardziej. O nie! To nie może mi popsuć tego biegu, co robić? Kalkuluję szybko - nie zatrzymywać się i ryzykować ból wykluczający z całej zabawy, czy poświęcić 20 sek. na rozciągnięcie? Poświęcam trzymając się latarni. Na Ursynowie jest super atmosfera - cieszę się biegiem. Uśmiecham i macham do ludzi, którzy jakby byli moimi znajomymi dopingują mnie po imieniu. W uszach nagle intro od Castle of Glass - Linkin Park. Piosenka taka sobie, ale w tym momencie bębny z intro wywołują dreszcze na moim ciele, przymykam oczy, kumuluję w sobie energię, ja i bieg to jedno. Achilles puszcza, jest OK.

Na 31-szym km zjadam żel, tym razem z kofeiną, nieświadoma, co niebawem nastąpi. Na 34-tym dostaję "sztyletem w brzuch". Skręca mi kiszki, kolka to czy co, ból prze-pot-wor-ny. Biegnę, ale czuję, że długo nie dam rady. Proszę Wojtka o chwilę postoju, schylam się znów na 30 sek., oddycham. Auaa, boli mnie cały brzuch - dół i góra. To chyba ten żel, poprzedni jadłam na 25-tym, oprócz tego piłam wodę i izo i kiszki zarządzają teraz strajk. Wojtek jest ze mną, nie musi nic mówić, ale czuję jego mentalne wsparcie i wmawiam sobie, że dam radę. Ratuje mnie też to, że na 35-tym mają stać z babcią moje dzieci, to zobowiązuje ;-) Są! Uśmiechamy się, przybijam im piątki, biegną chwilę z nami. Ból trochę przechodzi, ale zwalniamy tempo do ok. 5:40. Jeszcze tylko 7 km, teraz nie mogę odpuścić. Jakoś się zbieram w sobie i biegnę. To chyba tu się zaczyna maraton - ciało mówi ci "Zatrzymaj się, odpocznij, nie biegnij". A ty biegniesz, bo wiesz że musisz, i że tak naprawdę bardzo tego chcesz. Nic już nie jem i nie piję.

Ostatnie kilometry. Od 39-tego przyspieszamy znów do 5:25. Oj, na połówce frunęłam przez Poniatowski, teraz jestem jak w tunelu, kręcę nogami, ale nie patrzę na boki, widzę stadion - cel - i tylko liczę dystans do niego. Nawet na ślimaku prowadzącym w dół z mostu nie mogę za bardzo przyspieszyć, zaledwie do 5:19. Znów kibice - Ewa dasz radę! Zaraz meta! Wiem kurde felek, ale już ledwo ciągnę. Jeszcze ten cholerny mini-podbieg na końcówce prowadzącej do mety. Widzę już niebieską bramę, z boku znajomi robią zdjęcia. Meto bądź bliżej, pliiiiiiizzz! Przyspieszamy do 4:59. Na ostatnich metrach Wojtek łapie mnie za rękę i wpadamy na metę razem. Jestem maratonką - chwilowo zwaloną pod płotem i ledwo żywą, ale zrobiłam to! Zrobiliśmy!

Czas netto (jak przewidział Kuba) to 3:50:33, cały dystans przebiegnięty! Dwa 20-30 sekundowe postoje  ale zero marszu. Straty - jeden krwiak pod paznokciem, poza tym OK, boli brzuch, trochę lewa noga, za to achilles siedzi cicho. Dzwonię do Kuby - gratuluje mi i mówi "To za rok ciśniesz na 3:40". He he! To nie ta grupa wiekowa, żeby robić progres z roku na rok, ale przekonałam się że mój trener wie co mówi, więc czemu by nie spróbować :) Teraz cieszę się debiutem i owocem mojej paromiesięcznej pracy. Na maratonie faktycznie nie ma nic za darmo, bo tu każdy centymetr to własna praca i walka ze słabościami. Teraz już to rozumiem. 

Na fotkach finisz uchwycony przez naszego kolegę Pawła:







*Bunny Girl czyli zając na 3:50 zachowała się bardzo dziwnie. Wbrew zapowiedziom opublikowanym na portalu bieganie.pl nie biegła równo, tylko za połową pocisnęła i znalazła się na mecie w 3:45. Biada mi gdybym się jej trzymała, bo tempo by mnie na koniec zabiło. Chyba nie wywiązała się z zadania, mam wrażenie :) 

niedziela, 14 kwietnia 2013

882 dla 42

No, to plan treningowy uważam oficjalnie za zakończony. Dziś było ostatnie wybieganie (niestety skrócone, bo choram na gila i gardło), a od jutra procedura przedstartowa (tu werble!).
Oj, ZNP (Zespół Napięcia Przedstartowego - copyright by Emilia) będzie w pełnym rozkwicie ;-).

Powiedzieć, że chodzą mi po głowie różne myśli to mało - one mnie po prostu bombardują.
Czy zdążę się wyleczyć, a nawet czy nie rozchoruję się bardziej? 
Jak biec?
Co na siebie włożyć?
Czy zdołam utrzymać planowane tempo?
Czy nie zapomnę, żeby biegnąc pchać miednicę do przodu? (nie plastikową na wypadek choroby lokomocyjnej tylko własną)
Czy uda się uniknąć tojtoja na trasie?
Czy w ogóle dam radę dobiec do mety?

Raz jestem w swoich rozmyślaniach optymistką (ludzie, dwoje dzieci urodziłam naturalnie, w tym drugie z godzinną fazą skurczy partych, a maratonu nie przebiegnę?), a raz zalewa mnie potok czarnych myśli (eee, prąd mi wyłączą na 30-tce i tyle będzie z wyniku)  
Pytania, pytania - wizualizacje w głowie :) Trasę trochę znam - wiem, czego się spodziewać. Pogoda nie jest ważna z wyjątkiem wiatru, a ma być 3B z północy czyli po nawrotce trochę ciężej będzie.

Przygotowałam się na tyle, na ile mogłam. Dzięki mojemu Planodawcy czyli Kubie Czaji odwaliłam kawał roboty. Bez takiego planu, wsparcia oraz monitoringu z jego strony raczej bym się do niej nie zmusiła. I pomyśleć, że dla tego jednego dnia, w którym trzeba przebiec 42,195 km, zrobiłam tych kaemów 882 od chwili rozpoczęcia przygotowań. Przyszła niedziela pokaże efekty. Oczywiście niezależnie od efektów, plusów maratonu jest mnóstwo  - na przykład nie zaszyłam sie na zimę w domu pod kocykiem, na przykład wcale nie chorowałam tej zimy (o ironio!).  Ale jeszcze fajnie by było dostać wisienkę na torcie w postaci osiągnięcia wymarzonego wyniku :)

"Antycypując" pomaratońską pustkę, która pewnie nastąpi, porobiłam już wstępne plany na resztę roku. Po pierwsze będzie mała wolta w priorytetach. Będzie bardziej w górę niż do przodu czyli muszę porządnie zabrać się za wspinanie, którego w sumie nie przerwałam, ale na pewno wspinałam się bardziej lajtowo niż wcześniej. Jednak nie da się na maxa biegać i na maxa wspinać, przynajmniej jeśli o mnie chodzi. A zatem po majówce zaczynam ładowanie na ściance, w letnie weekendy Jura, a na jesieni tydzień w skałach w Turcji (na który mam już bilecik) :) Nawet specjalnie pod tym kątem zamówiłam sobie na urodziny nowe butki wspinaczkowe:

Nowa Miura vs. stara Miura - w porównaniu do butów wspinaczkowych, zużycie butów biegowych po roku to pikuś :)

Bieganie też będzie - na pewno jeden albo dwa półmaratony (w lipcu wyjazdowy wokół jeziora, we wrześniu Piła lub Tarczyn).

Jezioro ;-)

Szkoda, bo wygląda na to, że nie będzie w tym roku Biegu Ursynowa, gdzie rok temu zrobiłam fajną życiówkę na 5-tkę, ale coś innego pewnie się znajdzie. Bo 5 i 10 km też bym chciała gdzieś polecieć.

Tymczasem skupmy się na "tu i teraz" bo rusza procedura przedstartowa czyli relaks, nawadnianie i wielkie oczekiwanie :)  
 

sobota, 6 kwietnia 2013

Check engine

Kontrolka check engine zapaliła mi się wczoraj rano. Przed planowanymi kilometrówkami. Skrzynia biegów zaczęła zgrzytać, z baku wyciekało, z opon zrobiły się kapcie. Mam wyjść na 18 km interwałów? Nigdy, a na pewno nie dziś! Jednak poszłam, zrobiłam 2 km rozgrzewki i 13 km interwałów kilometrowych, ale tempo 5:05, które jeszcze we wtorek było lajtowe, zabijało mnie. 


Wygląda mi to przeciążenie układu proszę Pani. Trzeba do warsztatu.
OK, to piszę maila:
 - Cześć Kuba! Ratuj! Nie mam siły biegać. Możemy coś pokombinować przy moim planie żeby było luźniej? 
- Możemy.
Wieczorem dostałam wersję regeneracyjną: w niedzielę 18-20 km zamiast 28. We wtorek wolne bieganie 14-16 km zamiast tempówek 4 x 4 km, a tempówki przeniesione na przyszły piątek, ale z prędkością 5:20 a nie 4:50. Oprócz tego masaż, odpoczynek. Powinno pomóc.

Chyba się trochę zajechałam - po pierwsze nastąpiła kumulacja z ostatniego tygodnia: w niedzielę wielkanocną 32,5 km z przyspieszaniem, 2 dni później trzy pięciokilometrówki w tempie progowym albo szybszym (na bank tętno było >170) - no i padłam.

Po drugie niektórzy mówią, że plan zrealizowany w 100% to też niedobrze. Ja zrobiłam go prawie w 100%. Od grudnia czyli od początku przygotowań do maratonu opuściłam JEDEN trening! Przebiegłam w tym czasie w sumie 820 km (dla porównania - w całym 2012 r. zrobiłam 891 km). Biegałam po lodzie, po błocie, po lesie, po chodniku, w mrozie, śniegu, w deszczu, z wiatrem i pod wiatr.   I wreszcie wymiękłam. Na 2 tygodnie przed gwoździem programu. Mam ochotę wbić sobie ten gwóźdź w łeb.
Planodawca (który chyba mnie przecenił tak na marginesie) pociesza, że po zluzowaniu planu powinnam dojść do siebie i wrócić do formy, ale boję się, czy zdążę. Jeden szczyt formy już był  - na Połówce - biegłam tam jak ptak. Obym na maratonie nie biegła jak pingwin ;-)
14 dni do.... walczymy o regenerację - dopompowanie kół, załatanie dziur w baku i naoliwienie kół zębatych, żeby do cholery tego 21 kwietnia wszytko zagrało.



poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Bieg dla jaj (wielkanocnych)

Bo na śniadanie wielkanocne trzeba sobie zasłużyć :)


Jak pogodzić 30 kilometrów planowego wybiegania przed maratonem ze śniadaniem wielkanocnym, które tradycyjnie w mojej rodzinie obchodzimy w Zuzanowie - małej mazowieckiej wsi, gdzie stoi domek letniskowy mojej ciotki? Hmmm, a może by tak na to śniadanie dobiec?

Logistyczne rozwiązanie tego problemu było następujące: w sobotę zawozimy na wieś (na dwa samochody) dzieci oraz odświętny odzień do przebrania po biegu. Jeden samochód zostaje na miejscu, żeby było czym  wrócić do chaty następnego dnia, a sami dojeżdżamy w niedzielę rano do Józefowa i stamtąd kicamy 32 kilometry na świąteczne śniadanko.  Rodzina co prawda pukała się w głowę, mama sugerowała porzucenie pomysłu "bo ma padać śnieg", ale biegacze nie mazgaje, a Orlen coraz bliżej.

W sumie padło 32,4 km w średnim tempie 5:49/km, z przyspieszeniem do startowego czyli 5:30 na odcinku 27-29 kilometr, i końcówką w naprawdę ciężkich warunkach - śnieg, błoto, dziury. Jak na załączonym obrazku, brr -




W kontekście tego co nastąpiło po południu czyli "śniegowa klęska żywiołowa" mozna powiedzieć, że mielismy farta z pogodą.


Rano kiedy biegliśmy było całkiem przyjemnie, owszem coś tam sypało i wiało z boku, ale jeszcze lajtowo. Biegliśmy wzdłuż drogi szybkiego ruchu z poboczem, które miejscami zanikało i stawało się pofałdowanym, nierównym pasem ziemi. Parę godzin później taki trening byłby męczarnią, albo w ogóle byśmy się poddali. Z miłych wydarzeń warto odnotować dwa. Po pierwsze  fakt, że po biegu z czystym sumieniem mogłam wtrząchnąć czekoladowego mazurka i milionkaloriową paschę.  Po drugie lubię pana w Saabie (biegacz pewnie jakiś), który mijając nas na trasie najpierw głośno zatrąbił, a potem wystawił przez okno kciuk do góry. Czyli... mieliśmy doping i kibica ;)


Co do strat pobiegowych to owszem jest zmęczenie i pobolewa tu i ówdzie (wczoraj wieczorem strasznie bolały mnie przywodziciele) ale bez tragedii. Żadnych grubszych strat nie zanotowałam. Na 12-tym otworzyłam płynny cytrusowy żel Agisko, którym udało mi się kompletnie zalać w biegu, grr, a przy tym był OHYDNY. Nie polecam. Na 22-gim za to zjadłam Isogel z kofeiną i tu już było OK. Smaczny, z wygodnym otwarciem, no i chyba dał kopa bo na 27-mym kilometrze czułam duży zapas przy przyspieszeniu (chwilami tempo było 5:19) i biegło się super. Tętno średnie całego biegu: 146 bpm.

Wnioski: oczywiście tempo 5:48 a 5:30 to ogromna różnica. Nie wiem, czy dam radę utrzymać zakładane przez Planodawcę TM przez 42 kilometry (liczę na adrenalinę startową :). Wydaje mi się jednak - teraz po zrobieniu tych 32,4 km, że jakoś te brakujące 10 km urobię.  Najwyżej wolniej, ale do mety powinnam dać radę dotrzeć.  Za tydzień próba di generale czyli przebiegam pierwszą część trasy Orlenu aż do Rosoła (ok. 27 km), bo chcę zrobić te 2 podbiegi maratońskie, a szczególnie interesują mnie Podgrzybki na końcówce :)