My precious ;-) |
Tytułem wstępu - kartka z kalendarza:
- listopad 2012 - stwierdziłam, że czas na pierwszy maraton, że jestem już na to gotowa. Przede wszystkim mentalnie i w jakimś tam stopniu biegowo.
- styczeń 2013 - kontakt z Jakubem Czają. W sumie bardziej pod kątem dietetycznym, ale przy okazji powiedziałam mu, że chciałabym przebiec maraton i jesli to możliwe, złamać w nim 4 godziny. Obejrzał moją karteczkę z planem FIRST, sprawdził wyniki z biegów i stwierdził, że jest to możliwe, ale na pewno nie z planem FIRST i że czeka mnie dużo pracy. Zgodziłam się, dostałam od niego "Przeplan" (czyli 40 stron rozpiski treningowej), dietę pod treningi i pod opieką Kuby rozpoczęłam przygotowania.
- marzec 2013, po półmaratonie - zdaniem Kuby jestem nie tylko gotowa na złamanie 4 h, ale nawet mam biec na 3:50! Wyznaczył mi tempo maratońskie 5:27, a potem nawet 5:25 z ewentualnym przyspieszeniem do 5:20. Szok - tempo z połówki w Tarczynie w 2012 miało stać się moim tempem maratońskim??? Nie dowierzałam. Tym bardziej, że nie miałam w swoim planie żadnego długiego wybiegania w tempie maratońskim - robiłam krótsze tempówki w szybszym tempie i długie biegi w tempie TM + około 20 sek. Kilometraż tygodniowy - 50-60 km.
- połowa kwietnia - dół - zmęczenie treningami, potem przeziębienie, kaszel, katar. Czy plan legnie w gruzach?
Tadaam...
Świeżość o poranku :) |
21 kwietnia 2013 ruszam na trasę, a ze mną Wojtek, mój mąż. Mamy to przeżyć razem.
Ja mam rozpiskę z czasami kilometrów i pożyczonego Garmina 210. Wojtek Garmina z tempem chwilowym i średnim. Chcieliśmy biec za zającem, ale coś go nie widać na linii startu. Pojawia się w ostatniej chwili i staje za nami (o zającu jeszcze będzie na końcu). Aha, spotykam przed startem Tete :), który jak zwykle cały uśmiechnięty przybija nam pionę i życzy powodzenia w debiucie. Zapada na minutę cisza dla uczczenia wydarzeń z Bostonu.
Pierwsza dycha mija błyskawicznie i zgodnie z planem. Pogoda rewelacyjna, a może nawet ciut za ciepło, ale jestem lekko ubrana - t-shirt, szorty i podkolanówki kompresyjne. Nie rozumiem ludzi wokół okutanych w bluzy albo długie leginsy i do tego szorty. Przecież się zagotują. Piję ciut na każdym punkcie, leję wodę na kark i głowę. Mam 4 żele, na koszulce rozpiska, gdzie mam je zjadać, a gdzie pić izo. Biegnie się świetnie. Spotykamy koleżankę z biwaku biegowego Martę i lecimy razem. Spotykam też Mausera, który ma w planie konkretny negative split ;-)
18-20 kilometr mamy tempo poniżej 5:20. Na 20-tym kilometrze, na scieżce do Wilanowa dochodzi nas tupot nóg z tyłu - to dogania nas grupa pościgowa czyli zając, a raczej bardzo atrakcyjna "Bunny Girl" i jej grono adoratorów ;-) Lecimy w tłumie razem, może dzięki temu ta cholerna długa prosta mija mi szybciej niż na treningach. Bunny Girl podkręca tempo, chyba robi zapas pod podbieg na Pogrzybkach. Puszczamy ją przodem i zostajemy przy swoim. Na Podgrzybkach jestem w takim szoku widząc świeży asfalt i brak dziur, że nawet nie zauważam podbiegu ;-) Na 25-tym km zaczyna mnie lekko ćmić prawy achilles, z każdą minutą coraz bardziej. O nie! To nie może mi popsuć tego biegu, co robić? Kalkuluję szybko - nie zatrzymywać się i ryzykować ból wykluczający z całej zabawy, czy poświęcić 20 sek. na rozciągnięcie? Poświęcam trzymając się latarni. Na Ursynowie jest super atmosfera - cieszę się biegiem. Uśmiecham i macham do ludzi, którzy jakby byli moimi znajomymi dopingują mnie po imieniu. W uszach nagle intro od Castle of Glass - Linkin Park. Piosenka taka sobie, ale w tym momencie bębny z intro wywołują dreszcze na moim ciele, przymykam oczy, kumuluję w sobie energię, ja i bieg to jedno. Achilles puszcza, jest OK.
Na 31-szym km zjadam żel, tym razem z kofeiną, nieświadoma, co niebawem nastąpi. Na 34-tym dostaję "sztyletem w brzuch". Skręca mi kiszki, kolka to czy co, ból prze-pot-wor-ny. Biegnę, ale czuję, że długo nie dam rady. Proszę Wojtka o chwilę postoju, schylam się znów na 30 sek., oddycham. Auaa, boli mnie cały brzuch - dół i góra. To chyba ten żel, poprzedni jadłam na 25-tym, oprócz tego piłam wodę i izo i kiszki zarządzają teraz strajk. Wojtek jest ze mną, nie musi nic mówić, ale czuję jego mentalne wsparcie i wmawiam sobie, że dam radę. Ratuje mnie też to, że na 35-tym mają stać z babcią moje dzieci, to zobowiązuje ;-) Są! Uśmiechamy się, przybijam im piątki, biegną chwilę z nami. Ból trochę przechodzi, ale zwalniamy tempo do ok. 5:40. Jeszcze tylko 7 km, teraz nie mogę odpuścić. Jakoś się zbieram w sobie i biegnę. To chyba tu się zaczyna maraton - ciało mówi ci "Zatrzymaj się, odpocznij, nie biegnij". A ty biegniesz, bo wiesz że musisz, i że tak naprawdę bardzo tego chcesz. Nic już nie jem i nie piję.
Ostatnie kilometry. Od 39-tego przyspieszamy znów do 5:25. Oj, na połówce frunęłam przez Poniatowski, teraz jestem jak w tunelu, kręcę nogami, ale nie patrzę na boki, widzę stadion - cel - i tylko liczę dystans do niego. Nawet na ślimaku prowadzącym w dół z mostu nie mogę za bardzo przyspieszyć, zaledwie do 5:19. Znów kibice - Ewa dasz radę! Zaraz meta! Wiem kurde felek, ale już ledwo ciągnę. Jeszcze ten cholerny mini-podbieg na końcówce prowadzącej do mety. Widzę już niebieską bramę, z boku znajomi robią zdjęcia. Meto bądź bliżej, pliiiiiiizzz! Przyspieszamy do 4:59. Na ostatnich metrach Wojtek łapie mnie za rękę i wpadamy na metę razem. Jestem maratonką - chwilowo zwaloną pod płotem i ledwo żywą, ale zrobiłam to! Zrobiliśmy!
Czas netto (jak przewidział Kuba) to 3:50:33, cały dystans przebiegnięty! Dwa 20-30 sekundowe postoje ale zero marszu. Straty - jeden krwiak pod paznokciem, poza tym OK, boli brzuch, trochę lewa noga, za to achilles siedzi cicho. Dzwonię do Kuby - gratuluje mi i mówi "To za rok ciśniesz na 3:40". He he! To nie ta grupa wiekowa, żeby robić progres z roku na rok, ale przekonałam się że mój trener wie co mówi, więc czemu by nie spróbować :) Teraz cieszę się debiutem i owocem mojej paromiesięcznej pracy. Na maratonie faktycznie nie ma nic za darmo, bo tu każdy centymetr to własna praca i walka ze słabościami. Teraz już to rozumiem.
Na fotkach finisz uchwycony przez naszego kolegę Pawła:
*Bunny Girl czyli zając na 3:50 zachowała się bardzo dziwnie. Wbrew zapowiedziom opublikowanym na portalu bieganie.pl nie biegła równo, tylko za połową pocisnęła i znalazła się na mecie w 3:45. Biada mi gdybym się jej trzymała, bo tempo by mnie na koniec zabiło. Chyba nie wywiązała się z zadania, mam wrażenie :)