Chyba za wcześnie - jeszcze się sezon nie skończył, jeszcze przede mną jeden start na zamknięcie, a tu już głowa się głowi, co robić potem.
Na pewno będzie tzw. roztrenowanie - po raz pierwszy, przyznam. Biegam od dawna, ale zawsze te moje kilometraże były tak liche, a treningi tak mało jakościowe, że nie było potrzeby robić "resta". Tym razem jednak zrobię na ok. 3 tygodnie czyli do początku grudnia. Ponieważ nadal tłukę takie sobie ilości kilometrów tygodniowo, to nie będę wieszać butów na kołku, ale porzucę Garmina i mini karteczki z zapiskami typu 3km BS + 4x0,8 P + 4x0,4 I + 3 BS. Będę sobie biegać po 11-tym listopada ot tak po 40 minut dwa razy w tygodniu - lajcik i sama frajda. Oby nie było za często tak jak w ostatnią sobotę, kiedy zrobiłam 11 km w zacinającym z boku śniegu i wietrze.
No a potem.. zbrojenia czas zacząć - pytanie tylko do czego? W run-logu już wpisałam sobie Warszawski marcowy półmaraton i mentalnie jestem do niego gotowa (do startu około 145 dni!), ale naszło mnie ostatnio, czy by jednak nie pobiec w Łodzi, 3 tygodnie później, no wiecie czego.... tego na M.. ;-)
Plan pierwotny zakładał, że debiut będzie we wrześniu 2013 też w Warszawie, ale jakoś tak mi się widzi, że może dałabym radę wcześniej, o ile zawczasu "leciutko" wydłużę dystanse wybiegania - tak o jakieś 15 km ;) czyli do 25-30. A może z drugiej strony nie ma się co spieszyć - wot dylemat. Póki co znalazłam ze 3 plany treningowe (J.Daniels/FIRST/Matt Fitzgerald) i oczywiście nie wiem już, który wybrać. Do tego gnębi mnie myśl, że będzie trzeba poświecić więcej czasu na bieganie, a odbędzie się to kosztem innych ruchowych przyjemności (tak, tych w górę), no i też boję się trochę kontuzji.
No to ja jeszcze sobie porozmyślam podczas roztrenowania i umówmy się, że "kości zostaną rzucone niebawem" - okaże się wtedy, co wypadnie - tylko mały strit czy dodatkowo też duży, taki na 42 km :)
Blog o bieganiu w damskim wydaniu. Po mieście, po lesie i górach - wszędzie, byle do przodu...i w górę :)
niedziela, 28 października 2012
poniedziałek, 22 października 2012
Świętokrzyskie zabawy biegowe
Z wielkim bólem zasiadam do napisania tego posta, a z jeszcze większym od niego wstanę ;-) i to tylko przy pomocy rąk. Dlatego póki co, spokojnie sobie posiedzę i zdam raport z Biwaku Biegowego zorganizowanego przez Obozy Biegowe w Górach Świętokrzyskich. Powiem tak - nie spodziewałam się że w ciągu 3 dni można zaprząc ludzi do zrobienia tylu rzeczy ze swoim ciałem i nie wierzyłam, że ja sama będę w stanie to zrobić. A jednak!
Od piątku do niedzieli pokonałam łącznie ok. 53 kilometrów (czyli tyle co normalnie w 1,5 tyg.), wyginałam ciało na ćwiczeniach siłowych, stabilizacyjnych i rozciągających pod okiem trenerki Agnieszki (Ewa wyżej te biodra!) i po raz pierwszy w życiu zaliczyłam bieg na orientację. Słyszałam od Hanki, że treningi z Agnieszką i Olkiem to nie kaszka z mleczkiem, że ich obozy to hardcore, ale to był naprawdę dla mnie rzut na głęboką wodę - na szczęście w pięknych okolicznościach przyrody i wśród bardzo fajnych i tryskających humorem ludzi. No to po kolei:
PIĄTEK
Wpadliśmy z Wojtkiem do Jodłowego Dworu na ostatnią chwilę, tuż przed rozpoczęciem programu. Jeszcze się człowiek dobrze nie rozpakował, a dostał do ręki kettle'a co waży 10 kg i musiał nim machać albo z nim skakać. Tytułem wstępu do biegania odbyliśmy trening zwany "siłą statyczną".
Pod koniec drżały mi już nogi i marzyłam o fotelu, ale na biwaku opcji fotel nie było. Zamiast tego udaliśmy na "zabawę biegową" która zamknęła się liczbą 16 km. Zaczęło się od wbiegania na Święty Krzyż na różne sposoby - cwałem bocznym, tyłem, przodem itd.
Na górze pierwsze zadania z techniki czyli sprinty pod mini górkę, bieganie z rękami przed sobą, nad sobą i za sobą, a potem zbieg na łeb na szyję po kamienistym leśnym szlaku do przystanku we wsi. Stamtąd autobusem pojechaliśmy na bieżnię na stadionie i tu zabawy ciąg dalszy - skipy A i C, a potem tempówki czyli 5x200 m w trupa z przerwą w truchcie 400 m.
Żeby była motywacja Jacek zorganizował to na kształt sztafety i faktycznie dawałam z siebie wszystko. Kiedy wydawało mi się, że już nic więcej z siebie nie dam, ruszyłam razem z grupą na 7-kilometrowy powrót do domu, bynajmniej nie po płaskim. Droga wiodła po asfalcie, ale prawie cały czas z góry i pod górę.
Ekipa około 6 osób tzw. hardcorów dziarsko biegła bez zatrzymania, ale reszta, w tym ja, na co którymś podbiegu przechodziła do marszu, czego efektem były liczne komentarze mieszkańców wsi Podłysica -"Paniusiu gazu, bo tam już z przodu pogonili". Ano pogonili, co zrobić :) W hotelu chciałam się zaszyć pod kołdrą, ale znaleźli mnie, za frak wyciągnęli z łóżka i zawlekli do salki, bo okazało się że jeszcze w planie mamy ćwiczenia ze stabilizacji i rozciągania.
Przysiady na bosu, rolowanie na piłce i inne tortury. Do pokoju doszłam krokiem pingwina - sztywne nogi, krótka kadencja - i zaliczyłam zgon.
SOBOTA
Otworzyłam oczy, świeciło słońce, złote liście owiewał zefirek - piękny dzień na wycieczkę biegową.
Owszem piękny, ale pod warunkiem, że jesteś w stanie się przemieszczać. Po wstaniu okazało się, że nie bardzo jestem w stanie - bolał każdy mięsień - od palców stóp do okolic kręgosłupa, a dupa to jak kijem obita. Podobnie jak czwórki.
Najpierw autobus wywiózł nas do Bodzentyna, skąd mieliśmy za zadanie wrócić biegiem do domu - razem trasa miała ok. 22 km. Tym razem asfaltu raczej nie było, za to był las z kamienistą ścieżką, mega podbieg na Łysicę (622 m.n.p.) który pokonałam idąc bo wyglądał tak:
a potem dalszy bieg szczytami oraz po lesie aż do naszej kwatery. Po drodze mieliśmy 2 dłuższe postoje na pochłonięcie bananów, Snickersów itp. Znów nie wierzyłam, że na takim zakwaszeniu zrobię 22 km, a jednak jakoś poszło - do bólu faktycznie można się przyzwyczaić. No a poza tym była grupa. Sama to bym się zwinęła pewnie gdzieś pod drzewem i została, ale gdy masz przed sobą i za sobą kogoś kto biegnie, to po prostu musisz ciągnąć do przodu.
Było trochę marszu, kiedy płuca już wychodziły uszami, ale jednak ciągle posłusznie przemieszczaliśmy za trenerami. Wieczorem znów "salka tortur" jednak tym razem tylko rozciąganie, bez którego pewnie bym w niedzielę nie wstała. No i na koniec relaksik - ognisko z kiełbaskami i chmielo-tonikiem.
NIEDZIELA
Stan zakwaszenia bynajmniej się nie zmniejszył - schodząc po schodach rozważałam, czy tak wygląda dzień po maratonie, ale byłam jak z serialu "Gotowe na wszystko". Na zakończenie biwaku mieliśmy w planie znów ćwiczenia stabilizacyjne, bieg na orientację oraz cross-fit. Stabilizacja była lekko hardcorowa - ćwiczenia w parach, 6 stacji z gadżetami i znów izometryczne napięcia cielska, przy których trzeszczały ręce, nogi a oczy nie wierzyły, że ciało jeszcze może.
Trzeba jednak przyznać, że trochę to pomogło na mój stan bliski rigor mortis i stawiłam się dziarsko na odprawę przed biegiem na orientację. Mieliśmy biec w parach, znaleźć ukrytych 6 puszek i odpowiedzieć na schowane w nich pytania. Limit czasu 3 godziny. Punkty na plus za puszki i pytania, punkty na minus za spóźnienie na mecie. Utworzyliśmy z Wojtkiem małżeński "Sajłon-team" i (nie wierzę!) biegiem ruszyliśmy na Górę Święty Krzyż. Człowiek to jest jednak dziwna istota - jak ma cel, to uruchamia skądś tam jakieś rezerwy i zapasy na czarną godzinę. Do pierwszej puszki mąż mnie poprowadził na łeb na szyję oraz na czworaka przez pokrzywy po pas, spróchniałe pnie, wystające korzenie, więc zapowiadało się, że będzie lekki ekstrem oraz wrócę z wyjazdu co najmniej pokiereszowana. Na szczęście potem było już mniej rzeźnicko i tam gdzie się dało, biegliśmy.
Wojtek rewelacyjnie nawigował, chociaż to był nasz pierwszy bieg na orientację i w efekcie znaleźliśmy wszystkie puszki, odpowiedzieliśmy na pytania i po 2 godz. i 27 min., podczas których zrobiliśmy 14,5 km, zameldowaliśmy się na mecie. Sądziliśmy, że połowa ludzi już wróciła. Ku naszemu zdziwieniu nasz zespół był pierwszy, a kolejny przybył pół godziny później. Ostatecznie okazało się, że wygraliśmy ten bieg :) Pełni euforii wciągnęliśmy jeszcze pożegnalny żurek i pojechaliśmy do Warszawy. Mój pracodawca "uratował mnie" przed dorżnięciem się na cross-ficie zapewniając mi solidną dawkę pracy na koniec weekendu.
Biwak był pierwszoklaśny - zobaczyłam, że granice mojej mocy tkwią dalej niż mi się zdawało, pobiegałam po pięknych górach i lasach, poznałam super ludzi i nakręciłam się na bieganie w terenie. Mówiąc krótko - polecam wszystkim Państwu!
foto: www.obozybiegowe.pl; własne
Od piątku do niedzieli pokonałam łącznie ok. 53 kilometrów (czyli tyle co normalnie w 1,5 tyg.), wyginałam ciało na ćwiczeniach siłowych, stabilizacyjnych i rozciągających pod okiem trenerki Agnieszki (Ewa wyżej te biodra!) i po raz pierwszy w życiu zaliczyłam bieg na orientację. Słyszałam od Hanki, że treningi z Agnieszką i Olkiem to nie kaszka z mleczkiem, że ich obozy to hardcore, ale to był naprawdę dla mnie rzut na głęboką wodę - na szczęście w pięknych okolicznościach przyrody i wśród bardzo fajnych i tryskających humorem ludzi. No to po kolei:
PIĄTEK
Wpadliśmy z Wojtkiem do Jodłowego Dworu na ostatnią chwilę, tuż przed rozpoczęciem programu. Jeszcze się człowiek dobrze nie rozpakował, a dostał do ręki kettle'a co waży 10 kg i musiał nim machać albo z nim skakać. Tytułem wstępu do biegania odbyliśmy trening zwany "siłą statyczną".
Pod koniec drżały mi już nogi i marzyłam o fotelu, ale na biwaku opcji fotel nie było. Zamiast tego udaliśmy na "zabawę biegową" która zamknęła się liczbą 16 km. Zaczęło się od wbiegania na Święty Krzyż na różne sposoby - cwałem bocznym, tyłem, przodem itd.
Na górze pierwsze zadania z techniki czyli sprinty pod mini górkę, bieganie z rękami przed sobą, nad sobą i za sobą, a potem zbieg na łeb na szyję po kamienistym leśnym szlaku do przystanku we wsi. Stamtąd autobusem pojechaliśmy na bieżnię na stadionie i tu zabawy ciąg dalszy - skipy A i C, a potem tempówki czyli 5x200 m w trupa z przerwą w truchcie 400 m.
Żeby była motywacja Jacek zorganizował to na kształt sztafety i faktycznie dawałam z siebie wszystko. Kiedy wydawało mi się, że już nic więcej z siebie nie dam, ruszyłam razem z grupą na 7-kilometrowy powrót do domu, bynajmniej nie po płaskim. Droga wiodła po asfalcie, ale prawie cały czas z góry i pod górę.
Ekipa około 6 osób tzw. hardcorów dziarsko biegła bez zatrzymania, ale reszta, w tym ja, na co którymś podbiegu przechodziła do marszu, czego efektem były liczne komentarze mieszkańców wsi Podłysica -"Paniusiu gazu, bo tam już z przodu pogonili". Ano pogonili, co zrobić :) W hotelu chciałam się zaszyć pod kołdrą, ale znaleźli mnie, za frak wyciągnęli z łóżka i zawlekli do salki, bo okazało się że jeszcze w planie mamy ćwiczenia ze stabilizacji i rozciągania.
Przysiady na bosu, rolowanie na piłce i inne tortury. Do pokoju doszłam krokiem pingwina - sztywne nogi, krótka kadencja - i zaliczyłam zgon.
SOBOTA
Otworzyłam oczy, świeciło słońce, złote liście owiewał zefirek - piękny dzień na wycieczkę biegową.
Owszem piękny, ale pod warunkiem, że jesteś w stanie się przemieszczać. Po wstaniu okazało się, że nie bardzo jestem w stanie - bolał każdy mięsień - od palców stóp do okolic kręgosłupa, a dupa to jak kijem obita. Podobnie jak czwórki.
Najpierw autobus wywiózł nas do Bodzentyna, skąd mieliśmy za zadanie wrócić biegiem do domu - razem trasa miała ok. 22 km. Tym razem asfaltu raczej nie było, za to był las z kamienistą ścieżką, mega podbieg na Łysicę (622 m.n.p.) który pokonałam idąc bo wyglądał tak:
a potem dalszy bieg szczytami oraz po lesie aż do naszej kwatery. Po drodze mieliśmy 2 dłuższe postoje na pochłonięcie bananów, Snickersów itp. Znów nie wierzyłam, że na takim zakwaszeniu zrobię 22 km, a jednak jakoś poszło - do bólu faktycznie można się przyzwyczaić. No a poza tym była grupa. Sama to bym się zwinęła pewnie gdzieś pod drzewem i została, ale gdy masz przed sobą i za sobą kogoś kto biegnie, to po prostu musisz ciągnąć do przodu.
Było trochę marszu, kiedy płuca już wychodziły uszami, ale jednak ciągle posłusznie przemieszczaliśmy za trenerami. Wieczorem znów "salka tortur" jednak tym razem tylko rozciąganie, bez którego pewnie bym w niedzielę nie wstała. No i na koniec relaksik - ognisko z kiełbaskami i chmielo-tonikiem.
NIEDZIELA
Stan zakwaszenia bynajmniej się nie zmniejszył - schodząc po schodach rozważałam, czy tak wygląda dzień po maratonie, ale byłam jak z serialu "Gotowe na wszystko". Na zakończenie biwaku mieliśmy w planie znów ćwiczenia stabilizacyjne, bieg na orientację oraz cross-fit. Stabilizacja była lekko hardcorowa - ćwiczenia w parach, 6 stacji z gadżetami i znów izometryczne napięcia cielska, przy których trzeszczały ręce, nogi a oczy nie wierzyły, że ciało jeszcze może.
Trzeba jednak przyznać, że trochę to pomogło na mój stan bliski rigor mortis i stawiłam się dziarsko na odprawę przed biegiem na orientację. Mieliśmy biec w parach, znaleźć ukrytych 6 puszek i odpowiedzieć na schowane w nich pytania. Limit czasu 3 godziny. Punkty na plus za puszki i pytania, punkty na minus za spóźnienie na mecie. Utworzyliśmy z Wojtkiem małżeński "Sajłon-team" i (nie wierzę!) biegiem ruszyliśmy na Górę Święty Krzyż. Człowiek to jest jednak dziwna istota - jak ma cel, to uruchamia skądś tam jakieś rezerwy i zapasy na czarną godzinę. Do pierwszej puszki mąż mnie poprowadził na łeb na szyję oraz na czworaka przez pokrzywy po pas, spróchniałe pnie, wystające korzenie, więc zapowiadało się, że będzie lekki ekstrem oraz wrócę z wyjazdu co najmniej pokiereszowana. Na szczęście potem było już mniej rzeźnicko i tam gdzie się dało, biegliśmy.
Wojtek rewelacyjnie nawigował, chociaż to był nasz pierwszy bieg na orientację i w efekcie znaleźliśmy wszystkie puszki, odpowiedzieliśmy na pytania i po 2 godz. i 27 min., podczas których zrobiliśmy 14,5 km, zameldowaliśmy się na mecie. Sądziliśmy, że połowa ludzi już wróciła. Ku naszemu zdziwieniu nasz zespół był pierwszy, a kolejny przybył pół godziny później. Ostatecznie okazało się, że wygraliśmy ten bieg :) Pełni euforii wciągnęliśmy jeszcze pożegnalny żurek i pojechaliśmy do Warszawy. Mój pracodawca "uratował mnie" przed dorżnięciem się na cross-ficie zapewniając mi solidną dawkę pracy na koniec weekendu.
Biwak był pierwszoklaśny - zobaczyłam, że granice mojej mocy tkwią dalej niż mi się zdawało, pobiegałam po pięknych górach i lasach, poznałam super ludzi i nakręciłam się na bieganie w terenie. Mówiąc krótko - polecam wszystkim Państwu!
foto: www.obozybiegowe.pl; własne
wtorek, 16 października 2012
W oczekiwaniu na ...
Do pikniku...tfu... biwaku biegowego 2 dni. Oj, będzie się działo :) Co i jak oraz konkrety przedstawię zaraz po czyli na początku przyszłego tygodnia. Może się oczywiście okazać, że będzie zupełnie inaczej niż mi się wydaje, tak jak wczoraj okazało się, że zapowiadana na biwak pogoda to nie deszcz przez 3 dni tylko pełna lampa.
Ileż ja czasu straciłam na szukaniu kurtki, która pozwoli mi przetrwać 6-godzinną wycieczkę biegową w ulewie ;-) A tu surprise surpise, zamiast kurtki powinnam zapakować na biwak szorty i top bez rękawów. Kurtkę co prawda znalazłam - tu dygresja w temacie "producenci nas oszukują". Kurtka ładna, lekka, firmy Alpinus (model Igle Lady) i ma napisane że wodoodporna oraz oddychająca. W niedzielę rano kropiło to postanowiłam przetestować ją na leśnym krosie. Właściwości wodoodpornych nie dane mi było sprawdzić bo po 10 min. przestało kropić, za to mam już swoje zdanie na temat jej oddychalności. Przebiegłam w niej 15 km i kiedy opuściłam ręce żeby rozluźnić mięśnie pod koniec treningu wylała mi się z rękawów woda, tzn. nie woda tylko mój własny pot. Tyle w temacie oddychalności. Na szczęscie ma rozsuwane na suwak dziury pod pachami, więc jakaś tam wentylacja jest. Na deszcz ją zostawię.
Ogólnie to szykuję się już do Biegu Niepodległości, który chyba właśnie pobił rekord tempa zapisów - pierwszy dzień nie minął a tu prawie 6 tysięcy ludzi na liście startowej. Robię interwały bo jak już pisałam ma być dobry wynik, a że niechcący zrobiłam dobry wynik na Biegnij Warszawo, to teraz cholera muszę zrobić jeszcze lepszy. Skutkiem tego odbyłam ostatnio (m.in. dziś) szereg interwałów 800 m w tempie 4:35-4:40, a także trochę 200-metrówek po 4:20. Ciężko, ale robialne. Ciekawe czy uda mi się przebiec 10 km w średnim tempie 4:47? Nogi są mocne, gorzej z oddechem :)
Nie byłabym jednak sobą gdybym sobie nie wynalazła problemu. Problem jest taki że chciałabym się rozdwoić a nie mogę :( Wiem że biegając po górach będę ciężko żałować że nie jestem w skałach na wspinie. Strasznie się nastawiłam że jeszcze w tym sezonie się powspinam i własnie w najbliższy weekend idealna okazja pogodowa przejdzie mi koło nosa. Tak to jest jak się człowiek nie może skupić na jednym sporcie. Ostatni wyjazd w skały był rewelacyjny - przyjęłam strategię "robię trudne na wędkę" i w ten sposób poznałam uroki VI.3, VI.2+ i odkryłam zupełnie inne wspinanie - świat mikro chwytów i mikro stopni. Chciałabym to powtórzyć, ale cóż, będę biegać po Swiętokrzyskim. Pozostaje miec nadzieję że może jeszcze przed zimą się załapię na ostatni, ostatniutki suchy i słoneczny weekend skałkowy.
Ileż ja czasu straciłam na szukaniu kurtki, która pozwoli mi przetrwać 6-godzinną wycieczkę biegową w ulewie ;-) A tu surprise surpise, zamiast kurtki powinnam zapakować na biwak szorty i top bez rękawów. Kurtkę co prawda znalazłam - tu dygresja w temacie "producenci nas oszukują". Kurtka ładna, lekka, firmy Alpinus (model Igle Lady) i ma napisane że wodoodporna oraz oddychająca. W niedzielę rano kropiło to postanowiłam przetestować ją na leśnym krosie. Właściwości wodoodpornych nie dane mi było sprawdzić bo po 10 min. przestało kropić, za to mam już swoje zdanie na temat jej oddychalności. Przebiegłam w niej 15 km i kiedy opuściłam ręce żeby rozluźnić mięśnie pod koniec treningu wylała mi się z rękawów woda, tzn. nie woda tylko mój własny pot. Tyle w temacie oddychalności. Na szczęscie ma rozsuwane na suwak dziury pod pachami, więc jakaś tam wentylacja jest. Na deszcz ją zostawię.
Ogólnie to szykuję się już do Biegu Niepodległości, który chyba właśnie pobił rekord tempa zapisów - pierwszy dzień nie minął a tu prawie 6 tysięcy ludzi na liście startowej. Robię interwały bo jak już pisałam ma być dobry wynik, a że niechcący zrobiłam dobry wynik na Biegnij Warszawo, to teraz cholera muszę zrobić jeszcze lepszy. Skutkiem tego odbyłam ostatnio (m.in. dziś) szereg interwałów 800 m w tempie 4:35-4:40, a także trochę 200-metrówek po 4:20. Ciężko, ale robialne. Ciekawe czy uda mi się przebiec 10 km w średnim tempie 4:47? Nogi są mocne, gorzej z oddechem :)
Nie byłabym jednak sobą gdybym sobie nie wynalazła problemu. Problem jest taki że chciałabym się rozdwoić a nie mogę :( Wiem że biegając po górach będę ciężko żałować że nie jestem w skałach na wspinie. Strasznie się nastawiłam że jeszcze w tym sezonie się powspinam i własnie w najbliższy weekend idealna okazja pogodowa przejdzie mi koło nosa. Tak to jest jak się człowiek nie może skupić na jednym sporcie. Ostatni wyjazd w skały był rewelacyjny - przyjęłam strategię "robię trudne na wędkę" i w ten sposób poznałam uroki VI.3, VI.2+ i odkryłam zupełnie inne wspinanie - świat mikro chwytów i mikro stopni. Chciałabym to powtórzyć, ale cóż, będę biegać po Swiętokrzyskim. Pozostaje miec nadzieję że może jeszcze przed zimą się załapię na ostatni, ostatniutki suchy i słoneczny weekend skałkowy.
środa, 10 października 2012
Ta Warszawa naprawdę biega :)
Zanim napiszę, jak mi się biegło, zacznę od bardzo ciekawego posta znajomego blogera Pawła pt. "Dojrzewanie do biegania" Przeczytajcie go jeśli biegacie, a szczególnie jeśli startujecie w zawodach.
Paweł pisze o podstawowej sprawie związanej z bieganiem czyli po co to i dlaczego? Czy dla frajdy i zdrowia czy dla wyniku i cyferek (chociaż one też oczywiście dają radość). Czy życiówka jest najważniejsza? Konkluzję znajdziecie w poście, w każdym razie zgadzam się z nim. Życiówki są fajne, ale wiatr we włosach, słońce na twarzy, uśmiech mijanego biegacza (biegaczki) - oto esencja biegania :)
I w tym właśnie kontekście ze wstydem muszę się przyznać do poprawienia życiówki na 10 km w "Biegnij Warszawo". Ja naprawdę nie chciałam ;-)
To znaczy, nie taki był plan. Jak już pisałam, wynik miał być na Biegu Niepodległości. Tym razem chciałam po prostu poczuć atmosferę "biegowego święta" - 10 tys. biegaczy, czarne koszulki, kibice, fajna trasa.
Nawet nie upierałam się przy Garminie - wzięłam zwykły zegarek, a nawet brałam pod uwagę bieg na czuja.
Na pierwszym kilometrze zwolniłam, żeby przybić piątkę znajomym biegnącym z swoimi dziećmi w wózkach.
Na "pitstopie" się napiłam.
Niespecjalnie patrzyłam na czas, tym bardziej, że źle wcisnęłam klawisze i stoper ruszył za późno. Po prostu starałam się biec szybkim tempem, patrzeć sobie na ludzi i uśmiechać do dopingujących kibiców.
Oczywiście na Książęcej nie dało się nie przyspieszyć - rozpędu nabierali tam chyba wszyscy. Dzięki pomiarowi czasu na każdym kilometrze (fajny pomysł i chyba unikalny) w domu obejrzałam na kompie swoje średnie i wyszło, że zbieg robiłam w 4:08 przy średniej z całości 4:53 :) Po Książęcej miałam kryzys - zbieg mnie wykończył i rozważałam chwilowo przejście do marszu, bo nie mogłam złapać tchu. W końcu jakoś się ogarnęłam widząc bramę mety, a doping kibiców dał siłę na finisz.
W każdym razie na mecie wyświetlacz pokazał czas brutto lepszy niż moje netto z lipca więc wiedziałam, że jest poprawa, ale nie miałam pojęcia o ile. W domu sprawdziłam wyniki na onlinedatasport.pl i oniemiałam - aż minuta urwana. Mój czas to 48:54. To już chyba na Biegu Niepodległości nie poprawię za wiele, skoro tak podkręciłam sobie teraz śrubkę :) Wygląda na to, że moje treningi jakościowe naprawdę przynoszą efekty.
W każdym razie atmosfera była super - flaga "sektorówka" przechodząca przed startem przez ręce biegaczy, telebim z widoczną falą robioną przez 10 tysięcy osób, biegacze- przebierańcy, uśmiechy dookoła (nawet porządkowi pilnujący trasy się uśmiechali), cheerleaderki pod palmą na DeGaulle'u. Naprawdę warto było to przeżyć i zobaczyć, że Warszawa to miasto pełne biegaczy.
Przede mną w najbliższej przyszłości 3-dniowy biwak biegowy w Świętokrzyskim. Z tego okazji postanowiłam zmodyfikować nieco najbliższe treningi i zrobić sobie małe biegi górskie. Wczoraj na przykład biegałam po Morskim Oku. Niestety tym warszawskim, a nie tatrzańskim, ale było bardzo przyjemnie - 3 bardzo długie podbiegi od Belwederskiej do Puławskiej, a poza tym kręcenie się po parkowych ścieżkach wśród kolorowych jesiennych drzew, z czego uzbierało się 8 kilometrów.
Kolejna zaplanowana wycieczka to Kopiec Powstania Warszawskiego - nigdy jeszcze tam nie biegałam, ale dzieciństwie chodziłam z tatą popatrzeć jak startują lotniarze :)
Paweł pisze o podstawowej sprawie związanej z bieganiem czyli po co to i dlaczego? Czy dla frajdy i zdrowia czy dla wyniku i cyferek (chociaż one też oczywiście dają radość). Czy życiówka jest najważniejsza? Konkluzję znajdziecie w poście, w każdym razie zgadzam się z nim. Życiówki są fajne, ale wiatr we włosach, słońce na twarzy, uśmiech mijanego biegacza (biegaczki) - oto esencja biegania :)
zdjęcie ze strony: running.about.com |
I w tym właśnie kontekście ze wstydem muszę się przyznać do poprawienia życiówki na 10 km w "Biegnij Warszawo". Ja naprawdę nie chciałam ;-)
To znaczy, nie taki był plan. Jak już pisałam, wynik miał być na Biegu Niepodległości. Tym razem chciałam po prostu poczuć atmosferę "biegowego święta" - 10 tys. biegaczy, czarne koszulki, kibice, fajna trasa.
Nawet nie upierałam się przy Garminie - wzięłam zwykły zegarek, a nawet brałam pod uwagę bieg na czuja.
Na pierwszym kilometrze zwolniłam, żeby przybić piątkę znajomym biegnącym z swoimi dziećmi w wózkach.
Na "pitstopie" się napiłam.
Niespecjalnie patrzyłam na czas, tym bardziej, że źle wcisnęłam klawisze i stoper ruszył za późno. Po prostu starałam się biec szybkim tempem, patrzeć sobie na ludzi i uśmiechać do dopingujących kibiców.
Oczywiście na Książęcej nie dało się nie przyspieszyć - rozpędu nabierali tam chyba wszyscy. Dzięki pomiarowi czasu na każdym kilometrze (fajny pomysł i chyba unikalny) w domu obejrzałam na kompie swoje średnie i wyszło, że zbieg robiłam w 4:08 przy średniej z całości 4:53 :) Po Książęcej miałam kryzys - zbieg mnie wykończył i rozważałam chwilowo przejście do marszu, bo nie mogłam złapać tchu. W końcu jakoś się ogarnęłam widząc bramę mety, a doping kibiców dał siłę na finisz.
W każdym razie na mecie wyświetlacz pokazał czas brutto lepszy niż moje netto z lipca więc wiedziałam, że jest poprawa, ale nie miałam pojęcia o ile. W domu sprawdziłam wyniki na onlinedatasport.pl i oniemiałam - aż minuta urwana. Mój czas to 48:54. To już chyba na Biegu Niepodległości nie poprawię za wiele, skoro tak podkręciłam sobie teraz śrubkę :) Wygląda na to, że moje treningi jakościowe naprawdę przynoszą efekty.
zdjęcie ze strony: biegnijwarszawo.pl |
W każdym razie atmosfera była super - flaga "sektorówka" przechodząca przed startem przez ręce biegaczy, telebim z widoczną falą robioną przez 10 tysięcy osób, biegacze- przebierańcy, uśmiechy dookoła (nawet porządkowi pilnujący trasy się uśmiechali), cheerleaderki pod palmą na DeGaulle'u. Naprawdę warto było to przeżyć i zobaczyć, że Warszawa to miasto pełne biegaczy.
Przede mną w najbliższej przyszłości 3-dniowy biwak biegowy w Świętokrzyskim. Z tego okazji postanowiłam zmodyfikować nieco najbliższe treningi i zrobić sobie małe biegi górskie. Wczoraj na przykład biegałam po Morskim Oku. Niestety tym warszawskim, a nie tatrzańskim, ale było bardzo przyjemnie - 3 bardzo długie podbiegi od Belwederskiej do Puławskiej, a poza tym kręcenie się po parkowych ścieżkach wśród kolorowych jesiennych drzew, z czego uzbierało się 8 kilometrów.
Kolejna zaplanowana wycieczka to Kopiec Powstania Warszawskiego - nigdy jeszcze tam nie biegałam, ale dzieciństwie chodziłam z tatą popatrzeć jak startują lotniarze :)
zdjęcie ze strony: http://www.jerzywojcik.com/category/miejsca |
środa, 3 października 2012
Jesienne strzelanie w dziesiątkę
No to sobie postrzelam - pierwsza dziesiątka już w weekend -
tradycyjnie wystartuję w Biegnij Warszawo, ale raczej dla fajnej trasy, a nie
dla życiówki, bo po pierwsze towarzystwo 11,5 tys. ludzi to raczej nie warunki na
szybkie bieganie, a po drugie apetyt na nową życiówkę na 10K to ja mam, ale
miesiąc później.
"Widzę, że Runnersowi coraz bliżej do kolorowych pisemek typu Men's Health albo Shape" - powiedziałam do Wojtka - "ciekawe co wymyślili na te 4 dni". No i zaczęłam szukać artykułu. A potem zatopiłam się w nim i odszczekałam wcześniejsze zarzuty :)
Może ten Biwak też się okaże strzałem w dziesiątkę. I może, jak go przeżyję bez kontuzji i zawału, to sieknę
taką życiówkę na Biegu Niepodległości, że zawstydzę Turbodymomena i samą siebie.
Jak wiadomo trasa
Biegu Niepodległości jest dobra do poprawiania rekordów - jeden nawrót, a poza
tym długa, długa, dłuuugaaaaaaaa prosta. No i ludzi mniej niż na BW. No i
zimniej, co sprzyja sprężowi w nogach. Tak więc drugi, mam nadzieję celny
strzał w dziesiątkę 11 listopada o godz. 11:11.
Teraz będzie
raczej bieg testowy w zgrabnym czarnym wdzianku :) Czarna fala zaleje w
niedzielę ulice Warszawy (skądinąd dziwny pomysł z tym czarnym, ale spoko -
koszulka naprawdę dobrze leży i wyszczupla ;)
A skąd u mnie
apetyt na życiówkę w listopadzie i skąd nadzieja granicząca z wiarą, że mi się uda?
Hm, wiara czyni cuda :) A tak serio, to zamierzam ostro popracować biegowo przez najbliższy miesiąc
robiąc sporo treningów jakościowych czyli dłuższe tempówki progowe i
kilometrówki w okolicach 4:45. No i podbiegi - wczoraj, po dłuższej
przerwie byłam w Falenicy na wydmach i wiem, że będę się tam pojawiać częściej.
Pięknie, jesiennie, pusto i wykańczająco. Mam nadzieję, że trening zawierający 8 podbiegów po piachu z przerwami w truchcie po jeszcze głębszym piachu zaprocentuje. Oprócz tego zamierzam jeszcze podnieść formę ...w 4 dni. Już słyszę ten śmiech znad klawiatur. Tak samo uśmiałam się wczoraj mając w ręku nowy numer Runnersa. Pogardliwie wydęłam wargi widząc okładkowy "wabik" - Lepsza forma w cztery dni.
Pięknie, jesiennie, pusto i wykańczająco. Mam nadzieję, że trening zawierający 8 podbiegów po piachu z przerwami w truchcie po jeszcze głębszym piachu zaprocentuje. Oprócz tego zamierzam jeszcze podnieść formę ...w 4 dni. Już słyszę ten śmiech znad klawiatur. Tak samo uśmiałam się wczoraj mając w ręku nowy numer Runnersa. Pogardliwie wydęłam wargi widząc okładkowy "wabik" - Lepsza forma w cztery dni.
"Widzę, że Runnersowi coraz bliżej do kolorowych pisemek typu Men's Health albo Shape" - powiedziałam do Wojtka - "ciekawe co wymyślili na te 4 dni". No i zaczęłam szukać artykułu. A potem zatopiłam się w nim i odszczekałam wcześniejsze zarzuty :)
Na te 4 dni wymyślili
obóz biegowy w terenie górskim. Tak się śmiesznie składa, że parę dni temu
zapisałam się na obóz biegowy w terenie górskim, a właściwie BIWAK BIEGOWY w dniach 18-21 października. Co
prawda nie Tatry, lecz Góry Świętokrzyskie, ale kadra firmy obozybiegowe.pl
raczej gwarantuje wycisk i pot na czole. Trochę
się wahałam bo i cena niemała i strach, czy podołam po górach, ale raz kozie smierć. A poza tym, jak przeczytałam
wczoraj w Runnersie – taki obóz to inwestycja. We własną formę. Plan jest dość
intensywny:
Piątek – siła statyczna, zabawa biegowa (ok. 12 km), stabilizacja
i rozciąganie
Sobota – wycieczka biegowa (6 godzin, olaboga!)
Niedziela – bieg na orientację (ok. 14 km) i crossfit.
Subskrybuj:
Posty (Atom)