*
To że faktycznie, mamy w sobie ukryte pokłady, żelazne zapasy mocy nawet jeśli wydaje się, że już walimy się do przydrożnego rowu, nie ulega wątpliwości. Stąd na przykład szybkie finisze, chociaż na 1-2 km przed metą powłóczyliśmy nogami. Stąd też szalone prędkości, jakie jesteśmy w stanie osiągnąć spieprzając przed dajmy na to dzikim zwierzem albo ..."dzikim" człowiekiem. Nie do powtórzenia potem w np. Biegnij Warszawo ;) Gdy walczymy o życie, mózg pozwala iść na całość. Kiedy jednak stawka nie jest aż tak wysoka, głowa pilnuje nas, żebyśmy sobie przypadkiem nie zrobili krzywdy. *
A tak na marginesie - u mnie w bieganiu z kolei występuje taka ciekawostka, że wszystkie najlepsze wyniki w startach uzyskałam biegnąc "na pałę" czyli bez patrzenia na prędkość czy tętno. (Fitzgerald też zresztą poleca bieganie na wyczucie własnego ciała, a nie wg "numbers" z pulsometru). Biegnąc bez świadomości tempa bazowałam na własnej intuicji i doświadczeniu, starałam się też dostosować do wybranego z tłumu innego biegacza i się go trzymać, a dodatkowo zagłuszałam "ciężki oddech", który mógłby mi dać sygnał, że jestem bardzo zmęczona, jakąś fajną muzyką. Najlepiej sprawdziło się to w tym roku na Biegu Ursynowa. Tym razem będzie trochę inaczej. Chociaż nie będę na niego dużo spoglądać to jednak wezmę na niedzielny półmaraton pulsometr - na 15-tym kilometrze wyczucie "tempowe" może mnie jednak zawieść :) Apropos podnoszenia progu odporności mózgu na zmęczenie przypomniał mi się też całkiem świeży film z dramatycznego finiszu triathlonu w Borównie ochrzczony mianem "Polski "the Crawl"".
Niejaki Kacper Adam, który zresztą wygrał ten bieg, na ostatnich metrach po prostu zwalił się z nóg i przekroczył metę na czworaka przerywając ciałem wstęgę. Oczywiście wzbudziło to podziw, bo koleś faktycznie pobiegł a muerte, podobnie jak kiedyś zawodniczki Ironmana na Hawajach które czołgały się do mety.
Ci ludzie chyba właśnie przekroczyli tę granicę bezpieczeństwa, zużyli rezerwę i pojechali na 100%. Jeden z komentarzy na FB pod filmem z Borówna brzmiał "Ale super, chciałbym się kiedyś tak zajechać". No istotnie, wtedy można z czystym sumieniem powiedzieć, że dało się z siebie wszystko. Tylko czy ten ukryty zapas, z którego mózg nie chce tak łatwo zrezygnować, o ile nie walczymy o życie, to nie jest konieczny odruch samoobrony? Czy jeśli go olejemy, to nie poniesiemy nieciekawych konsekwencji czyli w najlepszym wypadku długotrwałego osłabienia, kontuzji itp.?
Ogólnie temat jest skomplikowany :) Z jednej strony fajnie jest wycisnąć się jak cytrynę, ale z drugiej strony - za jaką cenę i czy, aby nie wbrew organizmowi. Jestem jednak pewna, że biegając bardziej świadomie i "trenując mózg" będę w stanie osiągnąć więcej. Już sam bagaż rosnących doswiadczeń biegowych wpływa na poprawę wyników - wiem kiedy odpuścić, bo średnio się czuję, wiem kiedy przycisnąć, bo mam skrzydła. Oby mnie mózg nie zawiódł na półmaratonie w niedzielę.
Nie na darmo się mówi: jak wydaje Ci się, że nie masz już siły to przyśpiesz;)Kacper to mój ziomek:)fajny chłopak:)Powodzenia w niedzielę:) trzymam kciuki:)pozdrówka;)
OdpowiedzUsuńPokonywaniu kolejnych barier mówię zdecydowane tak, ale poddawanie się skrajnym obciążeniom bez potrzeby to chyba jednak nie dla mnie.
OdpowiedzUsuńUdanego i przyjemnego biegu :)
Pytanie tylko, co jeśli przekraczasz barierę, której twój organizm absolutnie nie jest w stanie i nie powinien przekraczać? Temat faktycznie jest dość dyskusyjny, bo bez próby walki z naszymi granicami, nie byłoby łamania życiówek, coraz dłuższych dystansów...
OdpowiedzUsuńKsiążka już do mnie jedzie i powiem, że nie mogę się jej doczekać.
Z przerażeniem to obejrzałam i wydaje mi się że takie zachowanie jest destruktywne.
OdpowiedzUsuńOstatnio sporo o tym myślałam, bo schrzaniłam 32-kilometrowe wybieganie. Byłam tak przejęta, że bieg będzie strasznie ciężki, od początku źle się do niego nastawiłam i w efekcie zmęczenie czułam już na 10. kilometrze. Wybieganie zrobiłam, ale końcówka to było naprawdę żenujące powłóczenie nogami. I to głowa nawaliła, a nie ciało. Oczywiście jest moment, w którym warto powiedzieć sobie stop. Trudno ocenić gdzie on jest, no ale bez tego małego, stopniowego przełamywania siebie, nie byłoby sportu.
OdpowiedzUsuńZgadzam się z Wami, że przełamywanie siebie, pokonywanie bólu i innych barier to jedyna droga żeby osiągnąć więcej - wiadomo, spacerkiem się tego nie załatwi. Jednak faktycznie my amatorzy chyba musimy zachować też zdrowy rozsądek :) Fitzgerald zachęca w książce do "Mastering of the suffering" ;-) i o ile jestem gotowa zaakceptować fakt, że nogi będą boleć a oddech będzie ciężki to jednak do mety czołgać się nie planuję :) Ale książka jest faktycznie ciekawa. A Ty Emilia dalej trenujesz wg jego planów?
OdpowiedzUsuń