Na biegu miałam farta - wszystko zagrało, począwszy od pogody, a skończywszy na moim czasie. Tarczyn może się poszczycić świetną trasą - po asfalcie, a nie kostce, wśród domków, sadów uginających się pod czerwonymi jabłkami i lasów.
A odbyło się to mniej więcej tak:
Po lekkim śniadanku opuszczamy nasz Wawer i kierujemy sie na Tarczyn. Na tylnym siedzeniu zamiast dzieci rower. Niestety, dzieci mają już swoje zajęcia (Tomek mecz wyjazdowy, Bartek zbiórkę i grę terenową), więc nie ciągniemy ich na siłę. Rower ma służyć za pojazd mojego pace-makera vel wspieracza duchowego, bo umawiamy się że od 15 km Wojtek dołączy do mnie na trasie, poda mi żel, wodę i dojedzie ze mną do mety.
Na miejscu szybki odbiór pakietu i lekkie zdziwienie, gdy z koperty oprócz czipa wyciągam dyplom ukończenia półmaratonu in blanco. Hm, w takim razie czołgać się będę, a ukończę, no bo jak inaczej, skoro dyplom już dali :) Wszystko idzie zgodnie z planem - mam w głowie rozpiskę czasów, ustalone średnie tempo 5:25 (założenie pierwotne to pierwsza dycha w 5:30 a druga 5:20) i cały zestaw ciuchów, muzyki oraz akcesoriów typu spinki, skarpety kompresyjne, itp.
Pełen optymizm podczas rozgrzewki |
Kilometr rozgrzewkowego truchtu, rozciąganie i dołączam do rozgrzewki - dziwnej bardzo. Prowadzi ją jak widać weteranka zajęć typu TBC, ABS, fat burning i tego typu skakanki. Niewiele to ma wspólnego z rozgrzewką biegacza, ale niech tam. Potem kiedy już chwile nas dzielą od startu i pan przez głośnik podaje info techniczne o pomiarze czasu, zostaje zagłuszony nagłą kontrą z drugiego mikrofonu "Proszę Państwa, bardzo ważna wiadomość, napisaliśmy hymn Półmaratonu w Tarczynie i go właśnie odśpiewamy". OK, a więc śpiewamy, razem z długowłosą panią na scenie, ktora tego dnia jest tam główną diwą. Wreszcie start!
Na pierwszym kilometrze Garmin pokazuje 5:20 - git, za chwilę 5:09, 30 sek. później 5:05. Za szybko, opanuj się kobieto, bo za to zapłacisz. Super mi się biegnie, ale pamiętam wpisy doświadczonych półmaratończyków "Zacząłem za szybko...". Z pokorą zwalniam i daję się wyprzedzić chyba wszystkim. Pocieszam się, że potem może ja ich łyknę.
Jeszcze świeżynka - 1 km |
Na 4 km nagłe kłucie pod prawym żebrem. O fuck! Nie, tylko nie to. A jednak to - kolka, która ciśnie coraz bardziej. W biegu się masuję, robię głębokie wdechy - nic nie pomaga. Planuję postój i skłony, ale póki co nie zwalniam. Myslę, jak to będzie biec z kolką przez najbliższe 17 km i cienko to widzę. Przypominam sobie cytaty z "Brain Training for runners" - Master your suffering, embrace your pain. Ok, do 10 kilometra ćwiczę się w akceptacji bólu w klacie. Na wodopoju przy 10 km poświęcam 30 sek., piję i robię skłon. Pomaga i powoli kolka mija, hurra!
Przez parę ładnych kilometrów biegnę ramię w ramię z miłą panią w koszulce ingżycie.pl, której pasuje moje tempo i tak się holujemy nawzajem.
W międzyczasie mija nas na kontrapasie "czarna pantera" - niesamowicie szczupły Kenijczyk, który jak się okazuje zrobi rekord trasy, potem inni, m.in. Leszek i Ania (Blogacze).
Niespodziewanie na 13-tym pojawia się Wojtek i od tej pory jedzie obok. Nie ma pomiaru czasu, więc to ja wyznaczam tempo ale czuję się lepiej, że jest ze mną. Robi foty, zagaduje, na 15-tym wmusza we mnie żel (jem pół). Zresztą na marginesie high-techowy Isogel kompletnie nie zdał testu. Spróbowałam 2 dni przed biegiem i zemdliło mnie po 2 łykach. Wybrałam poczciwą Aptonię z Decathlonu. 17 km, 18 km - idzie nieźle. Mam świadomość, że to nowość dla mnie, bo nigdy nie przebiegłam więcej niż 18. Nogi trochę bolą, ale gorzej z oddechem, jednak w głowie jest napęd -"jesli to przebiegniesz, to zrobisz w tym roku VI.2 w skałach". "Nie stawaj, musi boleć, ale dasz radę" - takie tam gadki z samą sobą. Niestety towarzyszka zostaje z tyłu, mam trochę wyrzuty sumienia, ale ciągnę do przodu. Na 20-tym kilometrze wiem, że to już prawie koniec, ale ledwo żyję. I w tym momencie dostaję kopa, bo w uszach pojawia się "Lose yourself" Eminema.
Perfekcyjny rytm do biegu, dobry tekst:
Look, if you had one shot, one opportunity To seize everything you ever wanted in one moment
Would you capture it or just let it slip? I will capture it. Wyprzedzam na podbiegu. Są znajomi, przyjechali z Wawy tylko pokibicować (!). Paweł w dżinach i trampkach dołącza i biegnie ze mną samą końcówkę. Biegnę, przede mną pusto, więc zamykam na chwilę oczy i jestem biegiem, biegnę całą sobą, nie ma nic innego wokół, tylko moje kroki, rytm, oddech, walka. Najgorsza jest ostatnia prosta, umieranie, tempo 5:05, już nie mogę, jednak biegnę. "Ewa dawaj, przyspiesz trochę" - to dzięki koszulce Blogaczy z imieniem nagle jakiś nieznajomy daje mi osobisty doping. Wpadam na metę i z medalem padam pod płotkiem. Radość!!!!!!! Zmęczenie, ale przede wszystkim szczęście, że dałam radę. Czas zgodnie z planem czyli 1:54:43. Średnie tempo 5:24 (oczywiście plan 5:30 do dychy, a 5:20 od dychy nie wyszedł, bo miałam skoki prędkości przez cały dystans w dół i w górę, ale średnio wyszło OK). Już myślę o Warszawskim na wiosnę. I myślę, że chyba nigdy nie przebiegłabym 2x tyle czyli maratonu.
ps. dziś najbardziej bolą mnie mięśnie "oddechowe" a nie nogi :)
Gratulacje! Świetny wynik jak na debiut :)
OdpowiedzUsuńGratuluję :) Świetny wynik, też w niego celuję w debiucie, ale co wyjdzie to zobaczymy. Podziwiam za to, że nie dałaś się ponieść i zwolniłaś na początku, ja mam z tym problem.
OdpowiedzUsuńwielkie brawa i gratki Ewa:) świetna relacja :)Pozdrowaśki ;)
OdpowiedzUsuńGratulacje :) A co do maratonu to lepiej nie myśleć, że to dwa razy tyle, tylko że za półmetkiem zaczyna się kolejny półmaraton. Można nawet stoper wyzerować. Głowie na pewno to pomaga, a wiadomo że ona rządzi całą resztą :)
OdpowiedzUsuńWielkie gratulacje! Szczególnie podziwiam za walkę z kolką. Chyba też muszę się zapoznać z tą książką z której porady ci pomogły. Czy da się ją kupić w Polsce?
OdpowiedzUsuńBrawo, brawo! Rewelacja! Świetny czas, wszystko zgodnie z planem - gratuluję.
OdpowiedzUsuńA tej kolki to współczuję, latem zdarzało mi się to w czasie treningów stosunkowo często - okropność.
I w ogóle wygląda na to, że Tarczyn to świetna impreza, za rok postaram się wziąć udział.
brawo, wielkie gratulację. wynik jest bardzo dobry. ja w zeszłym roku miałem tam w debiucie 02:00:50. także wydaje mi się, że dałaś czadu. bardzo fajna relacja no i zdjęcia.
OdpowiedzUsuńteraz tak piszesz, ale szykuj się do maratonu w przyszłym roku...
Tak się naczekałaś na debiut i - proszę! Pełen sukces :) Cieszę się i gratuluję z całego serca.
OdpowiedzUsuńŚwietny opis aż przyjemnie się czyta. Gratulacje jeszcze raz i nie przejmuj się maratonem - dasz radę, moim zdaniem od połówki do całego maratonu to już nie jest taki skok jak od 10km do połówki. Jak się biega regularnie choć trzy razy w tygodniu to na wiosnę da radę!
OdpowiedzUsuńO rany, jestem zarumieniona po kokardę - tyle gratulacji i pochwał, dzięki! Ten półmaraton to naprawdę ciekawe doświadczenie jak się dotąd biegało max dyszkę - tak sterować prędkością, żeby jej wystarczyło na 21 kilometrów i żeby nie paść :)
OdpowiedzUsuń@Hanka - no faktycznie, wyczekany ten debiut, ale może to i dobrze. Dopiero teraz byłam tak naprawdę na to gotowa.
@Leszek - jeśli maraton to może za rok, na wiosnę znów pół - tym razem w Warszawie. Chyba że przestanę się wspinać wtedy szybciej (ale oby nie ;-)
Zapomniałabym - @3chani.blox.pl - tak książkę kupiłam przez bookcity.pl z odbiorem w Warszawie. Sciągają ją z zagranicy, Kosztowała coś ok. 60 zł.
OdpowiedzUsuńGratuluję. Na ostatnim zdjęciu widać, że dałaś z siebie wszystko na trasie :)
OdpowiedzUsuńBrawo! Gratuluję ogromnie! Wspaniały czas!
OdpowiedzUsuńGratulacje! Szczególnie jestem pod wrażeniem dobrej dyscypliny jeśli chodzi o tempo w debiucie.
OdpowiedzUsuńGwarantuję, że zamarzysz wkrótce o maratonie :)
A na marginesie ciekawą masz playlistę. Podzielisz się?
Dzięki jeszcze raz - no faktycznie na końcówce to już więcej bym chyba z siebie nie wykrzesała - dobrze że był za metą płotek, co by się można na nim z lekka osunąć :)
OdpowiedzUsuńMauser, o playliscie w takim razie a następnym poście - może jutro, pojutrze :)
dołączam się do gratulacji, super czas jak na pierwszą połówkę, oby tak dalej :)
OdpowiedzUsuńA właściwie to dlaczego nie miałabyś przebiec maratonu?
OdpowiedzUsuńGratuluję udanego debiutu! Teraz może być tylko lepiej, szybciej albo dłużej! pozdrawiam
@ biegnewiecjestem - bo musiałabym biegać 50-50 km tygodniowo żeby się przygotować? bo musiałabym w związku z tym ograniczyć czas na wspinanie :) Ale jak wiadomo apetyt rośnie w miarę jedzenia, jesli mi sie fajnie pobiegnie na wiosne połówkę w Warszawie, to kto wie...:) Poki co 2 lokalne dyszki przede mną
OdpowiedzUsuń