Ale po kolei: Tydzień temu pobiegłam piątkę w Ekidenie. Bardzo się starałam i motywacja była, że hoho, jednak wynik tylko o 9 sekund lepszy niż rok wcześniej czyli 24:50. Może to ten upał, może podbiegi na Kępie Potockiej, a może po prostu to jest moje tempo i wyżej ... nie podskoczysz - o, tak sobie myslałam.
Tydzień później czyli właśnie na 2 czerwca radośnie zaplanowałam sobie kolejny start na 5km, więc miałam cichą nadzieję że tu lekko się poprawię - może do 24:30, albo nawet (tak marzyłam) do 24:15. Pobicia życiówki (23:57) nie brałam nawet pod uwagę.
We wtorek porobiłam interwały 6 x 3 minuty w tempie 5:00, w czwartek wypluwając płuca ganiałam z Wojtkiem po górkach w Falenicy i tyle by było trenowania przed Ursynowem. Za to doładowałam sobie na ściance - niedługo wypad w skałki i mam tam coś zawalczyć, więc konkretnie męczyłam bicepsik, przedramię i paluchy. Ostatni trening wypadł wczoraj i przez ponad godzinę wymyślałam sobie różne buldery - głównie na siłę palców, bo jak wiadomo nasza Jura to drogi głównie po dziurkach i bez "szpona" nie porządzisz ;-) Wyszłam jak już nie miałam siły utrzymać w rękach nawet butelki z Nałęczowianką.
Zmęczenie rozjechało mnie jak walec pod wieczór, a w planach były jeszcze Ursynalia! Slayer, Chassis i przede wszystkim Limp Bizkit, ktory był naszym głównym celem. Niestety, line-up festiwalu bezlitośnie wskazywał że na Limpa poczekamy sobie do godz. 23:30. Jak podsumowałam zmęczenie po wspinaniu, godzinę koncertu i zaplanowany na sobotę Bieg Ursynowa to stało się jasne, że umieszczając w moim kalendarzu wszystkie te 3 wydarzenia obok siebie w odstępach kilkunastu godzin musiałam być chyba w innym wymiarze, albo doznałam zwarcia na łączach.
Koncerty były za to super. Przyszliśmy jak grął Slayer, trzęsąc wszystkimi oknami w akademiku i okolicznych blokach. Po wstępnych przesłuchaniach na Youtube stwierdziłam niedawno, że chyba nie wyrobię na Slayerze i schowam się gdzieś w kiblu albo bufecie, ale atmosfera koncertu live mi się udzieliła i ogólnie uznałam, że ... coś w tej muzyce jest ;) SLAYER KURCZE! ((sic!) takie grafitti pojawiło się wczoraj koło nocnego na bloku na przeciwko SGGW gdzie był koncert.)
Potem zagrał Chassis - polski zespół hm... rockowo-metalowy, zwycięzcy konkursy kapel. Też dawali radę. A przed północą na scenie pojawił się wreszcie Limp Bizkit i zapodali takie granie, że już nawet przez chwilę nie żałowałam, że tam jestem.
Fot. SoWwa |
Do domu dotarłam o 2 w nocy po paru godzinach stania, podrygiwania i machania łapami, a rano stwierdziłam, że ledwo trzymam się na nogach. Niewyspana, zmęczona. I ten wiatr! Pogoda na deskę a nie bieganie. Marudzeniom nie było końca.
Przed 12-tą na miejscu biegu piździawica jak w kieleckim. Rozgrzaliśmy się jednak na tyle, że się rozebrałam do t-shirtu, chociaż wstępnie miałam biec w 2 warstwach. Spotkałam jeszcze na krótko przed startem Emilię, a potem Marcina, no i ciach - poszło! Tym razem zaczęłam dość wolno. Było pod wiatr. Wojtek-torpeda poleciał do przodu, Pawła plecy też oglądałam przed pierwsze 1,5 km i miałam już myśli, żeby odpuścić tę nierówną walkę i toczyć się statecznie do mety. Ale nóżki zaczęły się kręcić i jakoś to szło. Ciekawe, że nie miałam Garmina, bo Wojtek zabrał, a nie widziałam oznaczeń kilometrowych aż do 4-tego km. A zatem był to trochę bieg na czuja.
Zdawało mi się że znów jakieś 25 min mnie czeka w tabelce wyników, ale kiedy zobaczyłam że na 4-tym jestem przed 19-tą minutą, dotarło do łepetyny, że nie jest źle - "postaraj się jeszcze tylko 5 minut", powiedziałam sobie. No i jakoś dociągnęłam, a stoper pokazał .... nie wierzyłam w to... pokazał 23:22. Jak się okazało oficjalnie wyszło 23:21 netto czyli poprawa życiówki o 36 sekund, ale moich czasów z ostatniego roku o 1,5 minuty. Lalalala! Normalnie nie piję, ale dziś to po prostu własnie raczymy się czerwonym Bordeaux, bo jest co świętować. Wojtek na przykład pobiegł piątkę w 22 minuty czyli o 2 minuty !!! lepiej niż Bieg Konstytucji. Zdrowie wszystkich tu obecnych!
ps. Zapomniałam dodać że zarąbali mi koszulkę z długim rękawem Biegnij Warszawo po biegu :( Kibicująca koleżanka mi ją oddała, położyłam ją na trawie i odeszłam robić poniższą fotkę - po paru minutach jak wróciłam już jej nie było :( Sorry że tak podsumuję ale "oto Polska właśnie"
Gratuluję, rewelacyjny czas! Trasa owszem, szybka, ale pogoda do życiówek fatalna (wiatr!), tym większym "szacun" Ci się należy.
OdpowiedzUsuńI kurczę, zazdroszczę Ci tego koncertu :-)
Szacuneczek, gratki i w ogóle... zdrówko ;-)
OdpowiedzUsuńGratuluję! Należało Ci się za wszystkie przejścia zdrowotne w ostatnim roku i za fajne podejście do treningów :) A bluzy szkoda. Niech się nią złodziej udławi :(
OdpowiedzUsuńDzięki! :) Powiem Wam, że nabrałam znów większej ochoty na bieganie, zostałam zmotywowana życiówką i oczywiście teraz mam plan poprawić wynik na 10km. O!
OdpowiedzUsuńBicie rekordów zawsze motywuje do dalszej pracy, tak trzymaj!:)
OdpowiedzUsuńA koszulki wielka szkoda, to w tej chwili chyba moje ulubione biegowe ubranie i na pewno bym się wkurzył. Wstyd, że coś takiego miało miejsce.. :/